Poprzednie częściMięsożerny - część I

Mięsożerny - część V (ostatnia)

Po rozmowie z Blackwoodem William poczuł się nieco lepiej. Wreszcie mógł zwierzyć się komuś z ciężaru jaki nad nim wisiał. Wreszcie zrozumiał, że może uda mu się przezwyciężyć czyhające w cyrku zło. Wreszcie zrozumiał, że nie jest sam na tym mrocznym świecie i może liczyć na pomoc hrabiego.

Spojrzał się na modernistyczny zegar wiszący na ścianie. Była trzecia nad ranem. Do przyjazdu Blackwooda jeszcze cztery godziny. W tym czasie spróbuje, jak to ujął hrabia, „ochłonąć”. Choć czy jest to w ogóle możliwe, mając świadomość obecnej sytuacji? Na pewno warto spróbować, w końcu do południa jeszcze daleka droga.

Detektyw zdjął przemoczone ubrania i udał się do łazienki. Legł w wannie pełnej gorącej wody i, rozkoszując się w błogiej chwili odpoczynku, momentalnie zasnął. Jednakże znużony umysł mężczyzny nie wyniósł go do kolorowej krainy snów, a pogrążył w ciemnych marach. Koszmarne wizje mordów, wijących się po zdrętwiałym ciele węży i upiornych demonów. Widział jak egipska sekta szlachtuje Catherine, odprawia dzikie modły, spuszcza z niej krew, a następnie pojawia się On…

Gdy w obłokach gęstej mgły ujrzał cień sępiego demona, natychmiast wyrwał się z mrocznego snu i wrzasnął głośno przerażony. Woda była już zimna, a ciało trzęsło się w lodowatych dreszczach. Bez zastanowienia wyszedł z hotelowej wanny, ubrał biały szlafrok i wrócił do sypialni. Wtedy przyszła kolej na następne zdumienie, a mianowicie za oknem było już widno.

„Cholera…” pomyślał i odwrócił się w stronę zegara, a ten pokazał godzinę piątą piętnaście. Piątą piętnaście?! Nie mógł usnąć w tej cholernej wannie na całe dwie godziny. To niemożliwe…

A jednak. Tak się stało, gdyż wykończony mózg musiał po prostu odpocząć. Jednakże dzięki temu nabrał nowych, świeżych sił i był gotowy do działania. Gotowy do ostatecznego rozrachunku z upiorną sektą „Sekretu Kleopatry” i uwolnienia Catherine Elizabeth Blackwood z sępich szponów.

Natychmiast założył płaszcz i szary kapelusz, a następnie opuścił pokój hotelowy i zszedł na dół do recepcji.

- Jakże wcześnie pan wstał, sir… – zauważyła recepcjonistka, gdy ten oddawał jej klucze w pośpiechu.

- Tak, wiem. Czeka mnie dzień pełen obowiązków – uśmiechnął się sztucznie – Poza tym mam do pani pytanie. Czy jest możliwość zamówienia teraz taksówki? Wiem, że jest piąta rano, jednak bardzo potrzebuję transportu.

- Naturalnie – odparła uprzejmie – Już dzwonię, choć nie wiem czy się uda ze względu na strajki jakie wybuchły dzisiejszej nocy. Miał pan szczęście, że wybrał motel na obrzeżach. Całe Atlantic City sparaliżowane w chaosie.

- Przykro mi to słyszeć – powiedział wyjątkowo szczerze, mając świadomość, że przez to jest zdany na siebie (i ewentualnie lorda Blackwooda jeśli zdąży wrócić na czas). Żaden konstabl czy oficer nie pomoże, nawet gdy demoniczny ptak będzie rozrywać ciało Cath na strzępy.

- Dobrze, taksówka przyjedzie za piętnaście minut. Jednakże tylko kursy poza miasto.

- Właśnie o taki mi chodzi droga pani, do widzenia – pożegnał się oschle i wyszedł z budynku na chłodny poranek.

William stanął przed motelem i zapalił papierosa. Siwy dym ulatywał delikatnie z rozżarzonego tytoniu, rozchodząc się w bladym powietrzu. Dokoła panowała zimna, poranna mgła ścinająca swym chłodem pobliskie krzewy i łyse drzewa. Detektyw przyglądał się ich powykręcanym gałęzią, pnącym się do góry niczym jelenie rogi rozpływające się w wilgotnej mgle.

Patrząc tak na otaczający go surowy jesienny krajobraz rodzącego się dnia, myślał o wyzwaniu jakie go niedługo czeka. O tym w jaki sposób wydostanie zaginioną i jak obejdzie sługi drapieżnej Madame Nefreti.

Po chwili usłyszał turkot kół samochodu wjeżdżającego na brukowany podjazd.

- Zapraszam – odezwał się taksówkarz, zatrzymując pojazd obok detektywa.

- Naturalnie – odparł delikatnie zdezorientowany William, po wyrwaniu z ciągu mrocznych myśli.

Clegane wsiadł do pojazdu i po kwadransie jazdy przez milczące osiedla ponurego przedmieścia kazał jak zawsze zatrzymać się w sennej dzielnicy Crimson Peakle. Zapłacił taksówkarzowi za usługę i wyszedł na mroźny dwór.

Analogicznie do poprzednich wypraw przeszedł przez kilka prestiżowych uliczek pełnych modernistycznych willi, następnie mrocznym lasem skąpanym we mgle, aż w końcu znalazł się przed feralnym wzgórzem z wielkim, czarnym namiotem „Sekretu Kleopatry”. Wtem z kłębiących się na niebie chmur zaczął sączyć lodowaty deszcz, a detektyw ruszył przed siebie, na ostateczną wyprawę w mroki kairskiego cyrku.

Tak jak wcześniejszego wieczoru, William zakradł się uważnie pod wejście z lwimi posągami i, po dokładnym upewnieniu, że nie ma nikogo wokół, wszedł do środka przez bambusową zasłonę. Odór i mrok panujący wewnątrz nie dziwił już Clegane’a. Wiedział czego się spodziewać i co na niego czyha. Znał logistykę cyrku i był gotowy sprostać swojemu wyzwaniu. Był gotowy wyjść naprzeciw prawdziwemu złu.

Po kilku minutach przekradania się przez korytarze pełne cel z upiornie obserwującymi go dziwadłami, w końcu dotarł do tej konkretnej. Do tej, w której kobieta z domu Blackwoodów nieświadomie czekała na egzekucję.

- Catherine! – szepnął zakradający się pod celę William, widząc w ciemnościach kontury ciała hrabiny siedzącej na brudnej podłodze – Jestem przyjacielem twojego brata i przyszedłem cię uwolnić – dodał podchodząc do krat.

Catherine słysząc te słowa delikatnie odwróciła głowę w stronę tajemniczego mężczyzny stojącego na korytarzu. Po chwili niepewności wstała na proste nogi i również podeszła do krat, wyłaniając z mroku swoje odrażające, pogarbione oblicze. Wreszcie miał pewność, że ją odnalazł. Teraz trzeba działać.

- Halo! – odezwał się nagle nieznajomy głos z głębi ciemnego holu, na co hrabina ponownie uciekła w mrok – Kto tam jest!

Williama sparaliżował strach gdy zobaczył jak w jego stronę kroczy Egipcjanin z pochodnią w ręku. Wiedzą już, że tam jest. Wiedzą, że chce odbić więźnia i zniweczyć ich chore plany. Znowu wszystko na marne…

Nie. Nie tym razem. Tym razem się nie podda. Doprowadzi sprawę raz na zawsze do końca, uratuje cholerną Catherine i udowodni światu, że nie jest nieudacznikiem a prawdziwym detektywem!

Wrzasnął głośno niczym normański wojownik po czym wybiegł w stronę egipskiego strażnika. Gdy ten usłyszał i ujrzał szarżującego napastnika zamarł w miejscu zaskoczony. Sekundę później detektyw rzucił się na niego, wywracając na ziemię z potężnym impetem.

- Wy cholerni psychopaci! – krzyczał w furii, okładając go pięściami – I wara od panny Blackwood! – dodał zadając ostateczny cios w żuchwę, po którym strażnik zaczął pluć krwią i po chwili zemdlał.

Do Williama wróciły zmysły, a niespotykana dotąd furia zniknęła. Dopiero siedząc zdyszany na zakrwawionym przeciwniku uświadomił sobie, co właściwie przed chwilą zaszło. Nigdy wcześniej nie wpadł w taki szał.

Ale cóż, prawda jest taka, że człowiek poznaje prawdziwego siebie dopiero w sytuacji, która tego wymaga. Niewykluczone, iż groźba śmierci i widok demona wyzwoliłyby takie pierwotne instynkty nawet w Mahatmie Gandhim.

Po tych jakże filozoficznych myślach William przetarł nos obolałą dłonią i wstał z ziemi, zabierając najpierw pęk kluczy przyczepiony do sukni Egipcjanina. Wrócił pod klatkę Catherine i po kilku próbach otworzenia zamka ten ustąpił, a cela otworzyła się skrzypiąc.

- Proszę, jesteś już wolna – powiedział do przestraszonej dziewczyny skulonej w kącie– Chodź, musimy uciekać. Wiedzą już o mojej obecności, zaraz przybędzie tu tuzin takich, razem z ich cyniczną fame fatale.

Catherine spojrzała zeszklonymi oczami na detektywa. Nie widział jednak w nich iskry zaufania, a raczej głębokiego strachu.

- Posłuchaj, twój brat, hrabia Blackwood wynajął mnie by cię odnaleźć i sprowadzić do domu. Przeszedłem długą drogę by się tu znaleźć, więc proszę, jeśli rozumiesz co mówię wstań i choć ze mną zanim pojawią się tutaj ci źli ludzie – dodał, najbardziej spokojnym tonem jakim potrafił.

- Mój… mój brat – odparła hrabina zdeformowanym, niewyraźnym głosem, brzmiącym jak po porażeniu mózgowym.

- Tak, tak twój brat, hrabia Blackwood. Niedługo tu będzie, jednak żeby go zobaczyć musisz mi zaufać kochana – uśmiechął się zachęcająco.

- D… dobła – wstała z zakurzonej podłogi. Wtem w głębi korytarza William ujrzał złotą poświatę zbliżających się Egipcjan z pochodniami.

- Musimy uciekać – powiedział, po czym złapał kobietę za rękę i ruszył szybkim krokiem, uciekając od nadchodzących napastników.

- Nie! – krzyknęła Catherine i pociągnęła Williama do siebie – Nie tam.

- Co? To droga do wyjścia. Naprawdę nie ma czasu na kłótnie, Cath – odparł delikatnie zirytowany zachowaniem arystokratki.

- Źli ludzie tam będą czekać. Znam in…inną drogę. Bez… bezpieczną drogę – odparła, a William spojrzał się w jej szklane źrenice. „Przebywa tam od ponad tygodnia, więc raczej wie co mówi” pomyślał, po czym pokiwał głową i poszedł za hrabiną.

Biegli zawiłym labiryntem wśród obserwujących ich chorych istot, które gdy tylko zobaczyły uciekającą Catherine zaczynały wyć rozpaczliwie niczym zawodzący pies. Dodatkowo coraz wyraźniej dało się słyszeć kroki i rozmowy Egipcjan, szukających desperacko uciekinierów.

W końcu hrabina krzyknęła „Tutaj!” i William ujrzał tajemniczą zasłonę prowadzącą na tyły cyrku. Oczywiście było to to samo przejście, którym ostatnio dostał się do lasu na feralną „mszę”. Jednakże czuł i słyszał wyraźnie nadchodzące zza pleców sługi Nefreti, a więc bez zastanowienia postanowił uciekać sekretnym przejściem. Krótki, ostatni dystans i znajdzie się w bezpiecznym lesie, a stamtąd do miasta. Tak, to koniec tej chorej przygody. Nareszcie.

Detektyw złapał Catherine za zmutowaną dłoń i przeszli przez bambusową zasłonę, wychodząc z dusznych ciemności cyrku na jasne, orzeźwiające światło dnia. Blask był tak silny, że wręcz oślepiał zmuszając Williama do krótkiego zmrużenia oczu. Gdy tylko je otworzył nie poczuł jednak ulgi, a zamiast tego całkowity, przytłaczający każdą cząstkę ciała i umysłu szok.

 

Na pokrytym zżółkłą, zaszronioną trawą wzgórzu stało kilkadziesiąt Egipcjan w tradycyjnych szatach z pochodniami w ręku, rozmazujących się we wszechobecnej mgle. Mgle tak gęstej, że nie było widać ani nieba ani rozciągającego się obok lasu, a tylko mleczny obłok i przebijające się przez niego postury milczących mężczyzn.

Mimo iż William praktycznie ich nie widział, to czuł jak patrzą wprost na niego swym socjopatycznym spojrzeniem. Zrozumiał, że to część dopełniającej się intrygi. Zrozumiał, że stał się jej ofiarą, i że wszyscy cierpliwie czekali aż się tam pojawi, zwabiony niczym nieświadoma mysz przez przebiegłego węża.

Był otoczony i kompletnie skołowany.

- Nie zabierzecie jej! – wykrzyczał desperacko do tłumu, a za jego plecami pojawił się zastęp szukających go wcześniej strażników, zagradzając mu jedyną drogę ucieczki. Na ich czele stał człowiek, którego William wcześniej pobił i zabrał klucze. Gdy tylko złapali kontakt wzrokowy, ten uśmiechnął się szeroko, odsłaniając zakrwawione dziąsła i strzaskane zęby.

- Spokojnie panie Clegane – odezwał się nagle znajomy głos pięknej Nefreti, a William odwrócił się w jego stronę – Nic pan nie rozumie – dodała wyłaniając się z mgły. Ubrana była w tą samą, delikatną suknię z lnu. Szła z uśmiechem na ustach odsłaniającym białe zęby kontrastujące z karmazynową szminką kręcąc biodrem, z cytrynowym boa wijącym się po szyi, jędrnych piersiach i smukłej talii.

- Rozumiem i to bardzo dobrze. Chcesz oddać Catherine Blackwood swojemu ptasiemu przyjacielowi, ale wiedz, że na to nie pozwolę – odparł kontratakująco, po czym złapał hrabinę za ramię i przyciągnął do siebie.

Wtedy Nefreti wybuchła cynicznym śmiechem i powiedziała coś po egipsku do swoich towarzyszy, na co część z nich również zaśmiała się ironicznie. Następnie poprawiła kruczoczarne włosy i wróciła oczyma do Williama.

- Nie, panie Clegane. Kha Lagash nie chce żadnej Catherine, lecz pana, panie Clegane – powiedziała, a jej szeroki uśmiech zniknął – To ty zostałeś wybrany, i to od samego początku.

Po Williamie spłynął dobrze mu znany, paraliżujący ciało dreszcz. Informacja Egipcjanki odwróciła do góry nogami całe dotychczasowe postrzeganie tej sytuacji. Nie rozumiał już co się dzieje, gdzie jest i o co w ogóle chodzi.

A na dodatek złego, Nefreti po chwili wydała jakąś kairską komendę, na co hrabina Catherine Elizabeth Blackwood wyrwała się z objęć Williama. Nie protestował. Po prostu spojrzał się udręczonymi oczyma na tajemnicze stworzenie w pudrowej sukni, które kucnęło na zmrożonej trawie i ruszyło na czworaka w stronę Madame Nefreti, niczym posłuszny pies.

- Jak pan się pewnie zaczął domyślać, to nie jest żadna upośledzona hrabina, a jedno z moich ukochanych dziwadeł. Mówią na nią goblino-człek, choć osobiście nie lubię tego imienia. Nazywam ją Hatszepsut, od jednej z egipskich władczyń – powiedziała gdy zmutowane stworzenie podpełzło do jej nóg – Zawsze chciała zostać aktorką, więc jej pozwoliłam – Pogłaskała ją po przerośniętej głowie swymi długimi, czarnymi szponami – Oczywiście za zgodą właściciela cyrku, pana Hammona.

- Ale ja… - wykrztusił William, nie rozumiejąc kompletnie o czym ona właściwie mówi.

- Ach, myślałeś, że to ja kieruję Sekretem Kleopatry? Nie przyjacielu, to nie ja zaprojektowałam to przedstawienie. To nie ja odpowiadam za twoją niewątpliwą porażkę, tylko ktoś znacznie bardziej potężny. Ktoś, kogo miałeś okazje już poznać…

Nefreti odwróciła głowę w lewą stronę i uśmiechnęła się ponownie jak przystało na wyrafinowaną fame fatale. Wtem z mgły wyłoniła się sylwetka postaci ubrana w czarny jak noc garnitur. Detektyw domyślił się od razu kto to i wiedział, że wcale nie nadchodzi z obiecywaną wcześniej pomocą.

- Witaj Williamie – powiedział hrabia Blackwood wychodząc z gęstych szarości. Jego starcza twarz prezentowała grymas upiornego, szatańskiego uśmiechu, a oczy płonęły demonicznym blaskiem – Miło mi cię widzieć – uniósł ręce zakończone czarnymi pazurami do góry na znak szyderczego przywitania.

- Ty… - wykrztusił Clegane, nie mogąc uwierzyć w zaistniałą sytuację – Od początku to byłeś ty – dodał załamującym się głosem.

- Tak przyjacielu. Od początku robiłeś to co chciałem – złożył dłonie i stanął dumnie wyprostowany, niczym wytrawny polityk – Zacznijmy może od tego, że jak już pewnie wiesz nie nazywam się Blackwood. Prawdziwy hrabia Leon Aleksander Blackwood został zamordowany wraz ze swoją służbą i rodziną w swym pięknym dworze przez moich ludzi, na dzień przed twoim przyjściem. Przyjąłem jego rolę, a moje prawdziwe imię brzmi Wielki Wezyr Hammon.

Spowiedź „Blackwooda” przerwał nagle potężny ptasi skowyt, a nad głowami zgromadzonych przemknął smukły cień o wielkich skrzydłach, który po chwili rozpłynął się w gęstej mgle. Zawył raz jeszcze, a wszyscy spojrzeli się na siebie przestraszeni.

- Już czas – powiedziała zaniepokojona Nefreti do stojącego obok Hammona.

- Poczekaj kochana, sądzę, że panu Williamowi winne są jakieś wyjaśnienia. W końcu wybrał go Najwyższy.

- Jak uważasz, ale radzę się pospieszyć zanim zabije nas wszystkich.

- Spokojnie, ze strachem ci nie do twarzy kochana – wrócił wzrokiem do Williama – Więc. Moja historia rozpoczyna się w odległych czasach, gdy światem nie rządził pieniądz i tłuści politycy, a ostrze miecza i krew rozlana na gorącym piachu. W czasach, gdy po ziemi stąpali faraonowie, wznoszono piramidy i pustynne imperia. W czasach starożytnego Egiptu.

Byłem wtedy najwyższym kapłanem, wezyrem, na dworze faraona Echnatona, człowieka niezwykle ambitnego, choć zarazem głupiego. Głupiego na tyle, że odważył się ze mną walczyć gdy zrozumiał, że pragnę posiąść jego koronę. Zrozumiał, że funkcja nędznego kapłana mnie nie satysfakcjonuje i mierzę wyżej, aż po sam szczyt władzy. Więc gdy wyszło, że spiskuję przeciwko niemu wraz z jego piękną córką Nefreti i moimi wiernymi kapłanami boga Amona, kazał nas wygnać z imperium pod groźbą śmierci. Pogrążeni w rozpaczy, rozbici i pozbawieni wszystkiego co udało nam się zbudować, wyruszyliśmy na pustkowia. Bezsensowna tułaczka po martwych pustyniach trwała wiele miesięcy, aż odnalazłem pewną jaskinię na środku piaskowej nicości, a w niej Jego. Mieszkał tam boski ptak imieniem Kha Lagash, który obiecał, że jeśli oddamy mu swoją duszę na wieczność, uczyni mnie i moich towarzyszy nieśmiertelnymi i posiądziemy wszystko czego pragnę. Każdy z nas podpisał więc krwawy pakt i powróciliśmy do stolicy. Gdy tam dotarliśmy miasto stało w ruinie. Domy płonęły, zwierzęta zdychały, a ludzi ścięła tajemnicza zaraza. Włącznie oczywiście z żałosnym faraonem, którego ciało (jako nowy władca Egiptu) oddałem Kha Lagashowi w dowód pierwszej ofiary. Od tego czasu co rok musieliśmy składać mu kolejne ofiary, które sam wyznaczał. Żyliśmy tak opływając w luksusy i potęgę władzy kilkaset lat, za cenę jedynie posłuszeństwa wobec Najwyższego. Jednakże czas dobrobytu minął, kiedy dowódca egipskiej armii Ramzes I postanowił się zbuntować, niezadowolony krwawą naturą mojego kultu. Obalił mnie i Nefreti z tronu, mianował się faraonem i zakazał kultu Kha Lagasha w całym imperium, wymazując go i nas z historii tego świata. Ponownie zostaliśmy wygnani, jednakże sępi demon nas nie porzucił. Wręcz przeciwnie, krwawy pakt był wieczny i obowiązywał na zawsze. Byliśmy przeklęci, zniewoleni i skazani na ponadczasową służbę, za cenę nieśmiertelności i wcześniejszej chwały, która już nigdy nie powróciła. Został z niej tylko zły czar i łańcuch posłuszeństwa – przerwał na chwilę, gdy cień ptaka znowu przemknął po niebie – Ach, to było tak dawno, a pamiętam jak wczoraj. No ale cóż, nie ważne. W każdym razie lata, dekady i całe ery mijały. Imperia rodziły się i umierały, a my wciąż byliśmy skazani na wieczną tułaczkę po świecie, poszukując ofiar Kha Lagasha. Przemierzyliśmy całą Afrykę mordując ludzi. Całą Azję mordując ludzi i całą Europę mordując wybranych przez Boga ludzi. W czasach Ottomanów udawaliśmy muzułmańską procesję. Za Napoleona podróżowaliśmy jako hinduscy imigranci. W XIX wieku pod płaszczem egzotycznej trupy teatralnej zwiedzającej Europę, a gdy przyszedł wiek XX postanowiłem stworzyć adekwatny dla waszych obrzydliwych czasów cyrk dziwadeł. Zebrałem wraz z Nefreti i moimi wiernymi kapłanami najróżniejsze potwory z całego świata i wraz z nimi przemierzam teraz świat w poszukiwaniu tych, których chce posiąść mój pan. I widzisz, niestety, ale tym razem przyszła kolej na ciebie, przyjacielu. Po oddaniu ciała brytyjskiego ambasadora z Senegalu chorego na syfilis w 1931 roku, demon wyszeptał mi „Clegane”. Miesiąc później „Sekret Kleopatry” przybił do portu Atlantic City, a ja cię odnalazłem i sprowadziłem wprost do niego. To nic osobistego, tak po prostu już jest – rzekł uśmiechając się, a we mgle znów pojawił się cień sępa. Tym razem jednak nie unosił się w powietrzu, a wyszedł z szarych obłoków prezentując swe majestatyczne oblicze.

- Nie! – wykrzyczał William widząc sępi łeb z zagiętym, ostrym jak brzytwa dziobem – Posłuchajcie, możemy go pokonać! – wył desperacko detektyw – Możecie to zmienić! Nie musicie tego robić! Nie musicie mnie zabijać!

Słysząc to całe zgromadzenie wybuchło śmiechem. Wszyscy patrzyli się drwiąco na Williama gdy ten rozpaczliwie krzyczał o pomoc. Był jednak w pełni świadomy, że to nic nie da. Wszystko częścią zaplanowanej intrygi trwającej całe millenia. Samemu nic na to nie poradzi. To koniec.

- Spokojnie William, spokojnie. Chciałem być uczciwy mówiąc ci o naszej klątwie, nie dawać nadzieję. Zawsze mówię to przed finałem. To taka nasza tradycja – wzruszył ramionami – Ale powiedz mi jeszcze jedno przyjacielu, na jaką chorobę cierpisz? Bo wiesz, Kha Lagash zawsze wybiera tych „nieczystych” i żywi się ich brudną padliną. Tak samo musi być z tobą, skoro cię wybrał.

- Na nic! – odparł – Jezu… Niech to się wreszcie skończy!

Wszyscy ponowie zareagowali śmiechem. Wszyscy, oprócz Niego.

- Łże – powiedział nagle ochrypłym głosem sęp, a wszyscy wokół zamilkli.

Bestia ponownie zmieniła oblicze. Zamiast ptasiego łba na końcu purpurowej szyi pojawiła się ludzka twarz obrzydliwego, chorego starca. Miał czarne jak zwykle oczy, kredowobiałą cerę i sine, ciemne usta, a w nich szereg ostrych kłów.

- Pan przemówił! – rzekł „Blackwood” unosząc rękę, a wszyscy uklęknęli patrząc służalczo w ziemię – Dopełnia się przeznaczenie! Dwa tysiące dziewięćset pięćdziesiąta szósta ofiara odchodzi z tego świata, abyśmy my mogli czcić Kha Lagasha i żyć wiecznie!

Egipcjanie ubrali zwierzęce maski kojotów i zaczęli wykrzykiwać razem z Nefreti i Hammonem imię swojego pana, gdy ten zbliżył się do Williama. Detektyw już nie protestował i nie błagał o litość. Pogodził się ze swym losem i upadł na kolana przed oblicze sępiego demona.

- To białaczka… mam białaczkę – wyszeptał William wpatrując się prosto w puste oczy sępa.

Potwór podszedł do Clegen’a na swoich koślawych szponach i zbliżył się do detektywa na odległość centymetrów. Czuł teraz dogłębnie kwaśny odór wydobywający się chmurami z ust demona i widział nieograniczoną pustkę w jego spojrzeniu przypominającą bezkres mrocznego kosmosu.

Kha Lagash uśmiechnął się żmijowato i ponownie przemówił.

- Chłopak jest gotowy – rzekł, a brudna ślina wylewała się spomiędzy ostrych zębów, spływając po suchej, białej skórze i ciemnych piórach.

Do Williama podszedł Egipcjanin w krokodylej masce Ammita i trzymając srebrny sztylet stanął tuż za nim. Clegane prześledził wzrokiem ostatni raz wszystkich zgromadzonych. Widział uśmiechniętą Nefreti, po której wił się dusiciel. Widział niejakiego Hammona odwracającego wzrok od masakry jaka ma za chwilę nastąpić. Widział staroegipskich kapłanów w zwierzęcych maskach. Widział nawet stojące w tle dziwadła, łącznie z hinduską matką pająków i podającą się za Catherine Elizabeth Blackwood chorą dziewczynę. Byli tam wszyscy, uważnie przyglądając się odchodzącemu w czeluści śmierci Williamowi.

Wtedy się poddał i po prostu odchylił głowę do tyłu, spoglądając w rozjaśniające się powoli niebo. Mgła poranka rozpływała się delikatnie, zamieniając tym samym w błękitne niebo ze złotym słońcem na jego szczycie. Zamknął oczy. Po sekundzie poczuł surowe ostrze sztyletu przechodzące przez gardło i otwierające szkarłatną ranę. Czuł jak gorąca purpura spływa po szyi. Czuł jak życie ulatuje. Czuł jak jesienny chłód czy płomienny strach już go nie dotyczą. Czuł jak znika z tego świata by już nigdy nie powrócić.

Po chwili osunął się na zmrożoną ziemię i, zanim oczy zgasły, na zawsze rozmywając się w ciemnościach wiecznej nocy, ujrzał sępią paszczę nachylającą się nad jego umierającym ciałem. Dusza zdążyła odejść nim poczuł jak ptak trzaska jego kości i rozrywa święte mięso.

*

*

*

Inspiracją do tej historii był mój sen, jaki miałem po obejrzeniu filmu "Kult" Robina Hardy'ego z 1973.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania