Pokaż listęUkryj listę

Moja Rachela, sidła i sieci zastawione na rajskie ptaki zawsze płoną,podpalone przez burze...

19.07.2020r.

 

Rozgorączkowany umysł utrzymujący ciągły związek z Bogiem robi się coraz bardziej biegły w odgadywaniu potajemnych cierpień innych ludzi.

 

Cisza wynagrodzi stokrotnie potworny ból skołatanego serca,gdyż tylko Ona pozwala zatrzymywać się na dłużej przy rozmazanych twarzach dawno zmarłych.

 

Nie szukaj współczucia w duszach próżnych,nie ściskaj martwego konia ostrogami, nie próbuj gasić pożaru ciągłym wzdychaniem.

 

Gorycz skropiona wonnościami nadziei staje się przysmakiem dla serca.

 

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Przebywamy w zamkniętym opancerzonym więzieniu na tonącym okręcie.Niebo skrzyżowawszy skrzydła na szarej piersi jest zupełnie obojętne .Burza przemawia do nas wzgardliwym tonem ciskając w kadłub statku gradem i piorunami.Już od wielu dni zahaczamy o ukryte rafy i gorzkie mielizny.

Próbuję przyciskać córkę do serca lecz ona jest sztywna,obojętna,zakopcona własną niemocą.Przyprószona stróżkami rzeczywistości leży przez cały dzień skubiąc ustami sierść pluszowych foczek.Oziębła pełna niezadowolenia noc napełnia naszą opancerzoną komnatę szafirową poświatą. Jak długo wytrzymamy psychicznie w takich warunkach.Boję się szaleństwa,złośliwego uśmiechu przewrotnego losu.Boję się ,że z bólu wykroczę poza granice rzeczywistości i nie będę mogła złapać oddechu.Na ruinach iluzorycznej Arkadii już mało kto próbuje być przekonywującym. Przebywamy w zamkniętym opancerzonym koszmarze. Nikt nie może zrozumieć co się tak naprawdę stało z moją Rachelą.Choroba odebrała mi przywilej bycia absolutnym piorunochronem dla swojego dziecka.Mogę już ją tylko uchronić przed własnym narastającym bólem i bezradnością.Korzystając z mądrych rad i przestróg zupełnie zdrowych ludzi jestem taka samotna.

Trzymając w ręku karton z mlekiem i worek z niegdyś ulubionymi kornfleksami Rachelki jestem naprawdę śmieszna. Przecież ona karmiona obecnie strzykawką nie potrzebuje kukurydzianych chrupków,kotletów,czekolady czy ziemniaków z koperkiem. Jej organizm sterowny przez chorobę niczego nie potrzebuje. To ja mam dziką potrzebę karmić i poić ją nawet wówczas,kiedy technicznie jest to prawie niemożliwe.Mam potrzebę rozmowy z człowiekiem,który mnie nie zauważa i mi nie odpowiada.Bo podpisałam cyrograf macierzyństwa i przebywam na opancerzonym tonącym okręcie. Brzęk szalonego młota fal i skowyt burzy, oto co mi pozostało...

Widzę dziwnych jednonogich ludzi próbujących osiodłać wychudzone konie.Nikt im nie pomaga.Oni sami próbują zmierzyć się z tym zadaniem i bezradnie osuwają się na ziemię.Nienasycone ambicje kalek i nieustanne cierpienie sierocych dusz napełnia pustkę.Cyrkulacja skrajnych emocji,powlekanych złością nadziei,pospolitych wykroczeń i wielkich zbrodni.Ja im nie mogę pomóc gdyż sama leżę na ziemi przywalona głazami.Mój daktylogram w pierwotnej glinie zdradza ,że jestem tylko słabym i śmiertelnym człowiekiem.Próbuję tylko łączyć swoją słabość z wyższymi zdolnościami wiecznej duszy.Mam potrzebę dotykania ran, które do mnie nie należą,mam potrzebę przepowiadania szczęścia kaleką i ofiarą drapieżnego darwinizmu.

W półmroku opancerzonego statku dostrzegam wysokiego mężczyznę w oficerskich butach.To jeden z moich przodków,służył w carskiej armii.Zakładał rasowym koniom podkowy a pięknym kobietą kosztowne kolie. Nigdy się nie ożenił ale miał sporo nieślubnych dzieci.Był też lekarzem wojskowym,leczył rannych żołnierzy, nawet przyjmował porody.Należał do związku białych decydentów,został rozstrzelany przez czerwonych.A teraz jest tu na statku ponury i spokojny.Trzyma w ręku trepan, dłuto i kleszcze kostne. Pochyla się nad głową jakiejś jasnowłosej dziewczynki.

 

-Co robisz?-krzyczę do niego z przerażenia- Chcesz przewiercić głowę tego dziecka?

 

-Nie krzycz, to Anna, moja córka.Chcę jej tylko pomóc,chcę dostać się do jej opon mózgowych.Ma krwiaka wewnątrzczaszkowego. Jej matka, pełna pychy i odrażającej chuci wdała się w romans z żonatym hrabią i zostawiła Anne samą w domu. Mała wyskoczyła z drugiego piętra prosto w śnieg.Ja też nie byłem dobrym ojcem,nie mogłem znieść matki Anny.Dźwigałem ten ciężar swojej nienawiści i łączyłem się z innymi kobietami w krótkie,jałowe związki.

 

-Co za zabawna rozmaitość nieszczęść-szepczę jak w malignie-Byle puścić się cwałem przez te wszystkie nieszczęścia i zginąć w czeluściach zimowego lasu, zasnąć na spoconym rumaku,zapomnieć o własnej bezsilności.Wspiąć się na wysoką górę nieba i dokonać uzdrawiającej introspekcji.Byle nie cierpieć wśród robotów i ociemniałych mizantropów.Byle już się nie strofować za rzeczy i zjawiska na które nie ma się wpływu.

 

-Anna cierpi z powodu ciśnienia wywołanego krwotokiem śródmózgowym, muszę odsłonić jej mózg-ciągnął dalej mój przodek-Wiem,że cały ciężar odpowiedzialności spadnie na mnie lecz ja się tego nie boję.Moja córka ma powiększone węzły chłonne,spłaszczone czoło i aplazję duszy.Muszę jej pomóc gdyż tak długo była bez mojego wsparcia.Wiem,że przeraża cię moja krwawa metodyka lecz ja jestem lekarzem.Wierzę w to,że Anna wyzdrowieje.Teraz owinięta w swoje płowe włosy,zupełnie blada i zakrwawiona wygląda jak trup.Lecz wiem,że Anna odżyje.Dorośnie i z piękną ufnością zawierzy mi swoje życie.

 

Anna leży obok mojej Racheli.Obie zastygłe w bolesnej katatonii wpatrują się w czarny sufit kazamatów.Bóg upiera się przy swoim , dusze muszą cierpieć by dorównać Absolutowi.Jest przeraźliwie zimno. Burza odpasała swój szklany miecz i waliła nim w kadłub statku.Zgłębiając tajemnicę ziemi strugi deszczu wpełzały w otchłanie nucąc odwieczną pieśń o niezłomnych żywiołach.Blade nawałnice uderzając marmurowymi czołami o fale przysięgały na wszystkie oceany tego świata,ze tylko Bóg jest początkiem wszystkiego.Że tylko On irracjonalny i twardy jak mangan może uzdrowić. Mane,tekel,fares,policzono ,zważono, rozdzielono.Szczodrobliwy ból obdarzy nas klejnotami wieczności i już nigdy nie będziemy puści i próżni.Manifestując własną słabość stajemy się silni.Biegnąc w ciężkiej zbroi przez pustynię niewiedzy uczymy się wytrwałości.Śpiewamy bezgłośnie psalm dziękczynny, miętoląc w spoconych dłoniach czerwone światełko życia.

 

-Możesz się łatwo domyśleć,że kocham również Rachele-przekonuje mój przodek-Będę bardziej skuteczny w tej miłości jeśli uleczę siebie a po tym swoją Annę. Pamiętasz mądry zwrot z Wulgaty. Midice,cura te ipsum,lekarzu ulecz siebie samego.Więc muszę uleczyć się z nienawiści, pamiętliwości i zawiści.Muszę być czysty duchowo dla mojej Anny i dla Racheli. Muszę oślepić ślepe przeznaczenie swoją bezinteresowną dobrocią.Wierzę w nasze pokrewieństwo i nasze zwycięstwo nad chorobą.

 

-Ja też wierzę-szepczę zdawkowo-Bo ten, który nigdy nie jest pewien jutra, musi być pewien Boga.Uczę się tego.Jestem molekułą, która musi przerosnąć wszechświat i swój strach.Dla Racheli...Walczę rozpaczliwie na polach swoich wątpliwości i staję się własnym przewodnikiem.Nie boję się beznogich wędrowców bo sama jestem okaleczona...Dla Racheli...Przemieniam piekielne błony pławne między palcami w piękne białe pióra.

 

-Tak, dla Racheli i dla Anny-potwierdza mój przodek-My wypuścimy Boga mówiącego monosylabami z zardzewiałej klatki i nauczymy go śpiewać.A On nauczy nas wieczności.Amen....

 

-Dla Racheli...Amen...

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania