Most do nieba

1. Prośba

 

Dostrzegam go, gdy wyłania się zza rogu ulicy. Przez chwilę się rozgląda, po czym zgarbiony człapie chodnikiem w górę, w moim kierunku. Wieczorny wiatr szarpie jego czarnym trenczem na wszystkie strony, gdy stąpa powoli, trudząc się z każdym krokiem w świeżym, grudniowym śniegu. Z tej odległości przypomina mi bardziej ponurą zjawę, posępnie lewitującą wśród gruzów budynków i opuszczonych sklepów – depresyjnie obojętną na to, co dzieje się wokół. Jego wierny towarzysz – pies z zapadłymi bokami, toruje mu drogę wśród białego puchu, co kilka kroków oglądając się na swojego pana. Idą powoli, systematycznie i niestrudzenie. Kroczą wśród ruin, opuszczonych sklepów i wszelkich śladów ludzi; umęczonych, okradanych i zabijanych od początku tej okrutnej wojny.

Mija prawie wieczność zanim docierają do mnie.

Opuszczona kawiarnia straszy wybitymi szybami okien i na wpół urwanym szyldem, z którego papa Tito uśmiecha się do przechodniów. Ktoś serią z karabinu zerwał Josipa znad wejścia i kazał mu smutno dyndać, w głupkowatym uśmiechu, zrobionym z dziur po kulach. Siedzę przy stoliku, samotna na tej ulicy zjaw i snajperów, w mieście opuszczonym przez Boga.

– Czego chcesz? – Zatrzymuje się bokiem do mnie i zapala papierosa, nie patrząc w moim kierunku. Jego głos odbija się echem w nocnej pustce.

– Porozmawiać z Tobą, mój drogi. – Uśmiecham się pojednawczo. Obserwuję go przez zabrudzone resztki szyb kawiarnianej werandy, którą jeden z serbskich pocisków pozbawił zadaszenia. Jego pies przechodzi przez pęknięte drzwi i opiera lodowatą głowę na moim udzie. Powoli gładzę czworonoga pod brodą. – Potrzebuję, żebyś zabrał kogoś z tego piekła.

Milczy długo, zanim odpowie. Bardzo dobrze wie o kogo mi chodzi, dlatego tak długo się waha, nim zdecyduje się zostać. Po chwili, wchodzi do środka, podchodzi do mojego stolika i siada naprzeciw mnie. Policzki zapadły mu się do wewnątrz, bruzdy zmarszczek znaczą jego twarz. Jest trupio blady. Pomimo to, również młody i piękny. Przez chwilę pali w ciszy, wciąż unikając mojego wzroku. Jakby się bał, że obwiniam go za to co się tutaj dzieje.

– Wiesz, że nie mogę nic robić na własną rękę. – Rozbłyski pocisków zapalających rozświetlają noc nad nami, gdy działa ze wzgórz znów zaczynają swoją grę. Gdzieś daleko na obrzeżach miasta słychać wybuch, gdy pęka szrapnel; moździerze ponuro śpiewają w ciemności. – Wiesz, że tylko tu... sprzątam.

– Tylko tych dwoje, nie proszę o wiele...

– Ludzie sami kierują swoim losem, przecież wiesz. – Przerywa mi w pół zdania. Kończy jednego papierosa i zapala kolejnego, spoglądając mi teraz w oczy. – My tylko bezwiednie inspirujemy ich do pewnych zachowań. Decyzja należy do nich, a my zbieramy owoce. Ty masz w udziale te słodkie. Ja... te zgniłe – Jego usta rozciągają się ponuro w efemerycznym uśmiechu.

Patrzę na niego ze współczuciem. Jest śmiertelnie zmęczony swą ponurą powinnością. Nagle tracę ochotę, by dręczyć go kolejną prośbą. Następną wśród miliona rozpaczy, cierpień i wyć z którymi musi się teraz borykać.

– Ile dzisiaj? – pytam po chwili. Cicho, z czułością w głosie, gdy on milczy, kończąc drugiego papierosa – Ile... ?

– Siedmioro, w tym trójka dzieci. – Jego twarz przybiera znów oblicze zimnej maski. – Dzieciaki zostały rozerwane przez pociski moździerzowe, gdy zbierały słodycze rozrzucone przez niebieskie hełmy.

Przez chwilę milczymy razem, opłakując ofiary dzisiejszych ataków. Sarajewo płacze z nami – zaczyna padać śnieg z deszczem.

– Mogę Cię o coś zapytać? – Jego głos na chwilę przybiera jaśniejszy, prawie naiwny ton. Spogląda na mnie z zaciekawieniem. Kiwam głową. – Dlaczego, wciąż spotykam cię na swojej drodze? Czemu za mną podążasz?

Wstaję od stolika i kieruje się do wyjścia. Przy drzwiach odwracam się i patrzę w jego zaciekawione, młodzieńcze i umęczone oczy.

– Przecież wiesz.

Gdy, już z oddali, oglądam się za siebie, widzę jak mnie obserwuje. Za jego plecami rosną dwa czarne kształty skrzydeł. Jak zwykle ma rację – będę musiała poradzić sobie sama.

 

2. Decyzja

 

Wspinam się po schodach opuszczonego hotelu, nieopodal alei snajperów – ulicy Zmaja od Bosne. Budynek jest na wpół zburzony. Z ziejącymi dziurami po roztrzaskanych oknach i rozbitymi sprzętami przedstawia ponury widok, ale wciąż jest śmiertelnie dobrą kryjówką dla serbskich strzelców wyborowych.

Zima już dawno się skończyła, a wiosna tchnęła nową nadzieję w serca ludzi. Pcha do działania również zakochanych – Admirę i Boško.

Młoda, wyzwolona Muzułmanka i spokojny Serb, chrześcijanin wyznania prawosławnego postanowili uciec z oblężonego miasta przez most Verbanija. Nikt nie wiedział co sprawiło, że kilkanaście lat wcześniej postanowili być razem, a teraz nikt nie chciał uwierzyć że chcą tak bardzo ryzykować opuszczając miasto. Zresztą, jaki mają wybór? Śmierć w mieście z głodu czy od kul snajperów albo szansa na wolność gdzieś poza Sarajewem.

Ja wiem co ich połączyło i co się z tym może stać, gdy wydostaną się poza miasto. Serbowie tworzą, na ternie całej Bośni, obozy koncentracyjne dla Muzułmanów. Jeżeli młodzi napotkają jakiś ich oddział na swojej drodze, Admira zostanie prawdopodobnie zbiorowo zgwałcona i zabita a Boško zastrzelony na miejscu jako zdrajca.

Nie mogę na to pozwolić – myślę, kontynuując żmudną wspinaczkę.

Mijam kilka pięter, a po drodze dwóch Serbów siedzących przy wódce, na klatce schodowej. Oczywiście nie widzą mnie. Żaden człowiek nie dostrzega mnie, może co najwyżej odczuwać moją obecność. Oni już nawet do tego nie będą zdolni po wojnie, jeżeli przeżyją. Ich oczy są puste jak okna w tym opętanym hotelu. Ich długie, ciemne karabiny noszą znaki kresek – jedna za jednego zabitego cywila. Nieważne czy Serb, czy Muzułmanin, czy Żyd, czy kobieta, mężczyzna, czy dziecko nawet – ważne, że mieszkaniec Sarajewa. W jakiś dziwny sposób żal mi ich – sprzedali swoje dusze tak tanio. Przez chwilę przyglądam się im w milczeniu, a później idę dalej.

Pokonuję jeszcze kilkanaście schodów, a potem ciemny korytarz na ostatnim piętrze hotelu.

Otwieram drzwi pokoju na końcu. W kącie pomieszczenia, zagrzebany w koce i kurtkę leży młody mężczyzna. Obok spoczywa jego broń – długi karabin snajperski z wieloma liniami na kolbie.

– Vuko, zbudź się ze snu, chłopcze. – Delikatnie gładzę go po policzku, starając się odgonić sen.

Mężczyzna otwiera oczy i spogląda nieobecnym wzrokiem. Wciąga powietrze i kaszle. Czuję ostry zapach wódki.

– Wstań, Vuko, trzeba nam działać – podpieram chłopaka i unoszę nad ziemię. Jest pijany, ale jakoś trzyma się na nogach.

Wiodę go do okna i pokazuję cel. Słońce chyli się już ku zachodowi, a ulicą idą oni, zakochani – Boško i Admira. W dłoniach ściskają wielkie czarne torby, w których schowali ubrania i najbardziej niezbędne przedmioty.

– Tam, słodki Vuko, wyceluj swój karabin i pociągnij za spust – szepczę mu do ucha podtrzymując od tyłu pod pachami. Jest kompletnie pijany i słania się na nogach, lecz celuje sprawnie i na chwilę zastyga bez ruchu, z powietrzem wciągniętym do płuc, gdy celownik lunety zatrzymuje się na głowie Boško.

– Nie chcę już więcej zabijać niewinnych! Nie chcę już więcej zabijać dzieci! – Bełkotliwy krzyk Vuko niesie się w ciemność. Po twarzy chłopaka cieknie łza. Sumienie odzywa się w pijackim wyrzucie akurat teraz! Przez moment waha się, wyrywa z moich objęć i siada pod ścianą. – Jebem Ti mater! – Przeklina, połykając ślinę w spazmatycznym oddechu. Spod wełnianego swetra, zza pasa, wyrywa pistolet i strzela sobie prosto w łeb. Wszystko w ciągu kilku sekund zaledwie.

Po chwili od strony rzeki słychać jest drugi wystrzał. Na klatce schodowej poruszenie – kroki Serbów od wódki.

– Kto kurwa teraz znowu strzelał? – myśli kołaczą się w mojej głowie rezonując echem wystrzałów. Zaskoczona, na wpół zamarła, spoglądam przez okno.

Boško leży na moście Verbanija w kałuży krwi, która płynie z jego głowy. Admira wznosi lament nad jego ciałem, unosząc ręce ku górze, po czym pada rażona kolejnym strzałem – snajper trafia ją prosto w plecy. Zanim umiera jeszcze czołga się do ukochanego i obejmuje go, wznosząc ostatni krzyk rozpaczy. Zastygają tak, w miłosnym objęciu na moście, który zaprowadził ich do nieba. W powietrzu unosi się słodki zapach wiosny i wolności.

3. Pożegnanie

 

Przyjaciel Boško podąża przez miasto niespiesznym krokiem. Ubrany jest w najlepszy mundur, który udało mu się kupić za pieniądze z obrotu kontrabandą, prowadzoną wspólnie z żołnierzami niebieskich hełmów ONZ.

Człowiek musi być elegancki, przy tak doniosłej, choć ponurej okazji. Nie często przekazuje się rodzicom wiadomość o śmierci ich jedynego dziecka, a do tego swojego najlepszego przyjaciela. W takich chwilach nie trzeba się wstydzić łez chłopcze – niech nadal odbijają światło księżyca. – myślę, podążając wciąż za nim – Muszę teraz być z jego rodziną.

Kluczymy, pomimo mroku. Luko nie chce podzielić losów zakochanych, więc unika ulic gdzie tłustą farbą wysmarowano napisy: Pazi – Snajper.

Po kilku chwilach docieramy do domu Zijo i Nery Ismič – rodziców Admiry. Wchodzimy do sieni a później do salonu. Przy niewielkiej lampce oliwnej są tam wszyscy. Na dużej, skórzanej kanapie siedzą rodzice Admiry, a naprzeciwko matka Boško.

Ona pierwsza, na widok zapłakanego Luko, nagle milknie i zamyka oczy. Matka Admiry wydaje z siebie niemy, spazmatyczny krzyk cierpienia, a ojciec chowa twarz w dłoniach.

Tkwią tak nieruchomo, zatopieni w swych pozach. Czas się dla nich zatrzymuje. Odwracam się i wychodzę do sieni. Babcia Admiry, która tam jest teraz, o dziwo dostrzega mnie i uśmiecha się serdecznie, głaszcząc przy tym burego kota.

Ona dobrze wiedziała, że z tej miłości nic dobrego nie wyniknie, a z tej ucieczki tym bardziej. Uśmiecham się do niej i gładzę po policzku, po czym wychodzę w ciepło majowej nocy.

***

 

Spotykam go na zewnątrz. Oparty o mur domu Ismičov, uśmiecha się do mnie. Czarne skrzydła rozciągają się na murze budynku, opierając jego wiotkie ciało.

– Kto strzelał do Boško i Admiry? – pytam.

– Czy to jest ważne, Agape?

– Dlaczego to zrobiłeś, Tanatosie? Dlaczego mi pomogłeś?

– Przecież wiesz.

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Justyska 13.09.2019
    Bardzo obrazowo napisane. Przeczytałam z przyjemnością. I to co chciała zrobić Agape... śmierć jako mniejsze zło, poruszające.
    Pozdrawiam serdecznie!5
  • Cichy 13.09.2019
    Dzieki Justyska :) Pozdrawiam Cichy
  • szopciuszek 16.09.2019
    Hej, podoba mi się to w jaki sposób przedstawiasz głównych bohaterów. Dopiero ostatnie zdania pierwszej części opowiadania pokazują, że tu może wchodzić poza ludzki czynnik.
    Do tego cała historia jest dla mnie komentarzem do relacji T. i A. Bardzo przemyślane, nawet jeśli coś sobie tutaj odpowiadam.
    Tylko babcia zbyt serdecznie się uśmiecha, wyrodnica jedna. ;)
  • Cichy 18.09.2019
    Dzieki Szopciuszku za komentarz. Rzeczywiscie
    zamiar był taki, żeby bohaterów odkrywać 'po trochę'.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania