Pokaż listęUkryj listę

Muzyka Ericha Zanna - sequel. Traktat o mapach (wersja uproszczona)

W okresie, kiedy mieszkałem przy Rue d’Auseil, moje zdrowie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne, mocno podupadło, a chłonna niegdyś pamięć studenta zgłębiającego zawiłości metafizyki uległa znacznemu zakłóceniu i pogorszeniu. I choć minęło całe trzynaście lat od czasu, gdy słyszałem po raz ostatni zapamiętałą orgię tych wszystkich dźwięków, których ze skrzypiec normalnie zwykło się nie wydobywać, to wciąż jednak nie udało mi się rozwiązać tajemnicy Ericha Zanna, skrzypka-niemowy, ani też odnaleźć na mapie domu, ulicy, a nawet przybliżonej lokalizacji miejsca, w którym – do czasu mej wyprowadzki – wiodłem ubogi żywot studenta filozofii, a w którym byłem jednocześnie sąsiadem wspomnianego Niemca, niezwykle muzykalnego człowieka.

Jednakże w trzynastą rocznicę wyprowadzki z miasta natknąłem się na nowe opracowanie kartograficzne, które rzuciło nieco światła na dawno już odłożoną i nieomalże zapomnianą sprawę tajemniczej uliczki. A wszystko zaczęło się od starej książki, którą właśnie studiowałem, zakupionej wieki temu w antykwarni na Lux Vox. Był to "Traktat o mapach", który od samego początku jawił mi się bardziej jako zbiór magicznych formuł aniżeli podręcznik z zakresu geografii. Byłem szczerze zdziwiony, że jego autor, alchemik tej miary i naukowiec najwyższego formatu, posługuje się w swych eksplikacjach językiem iście poetyckim i nie stroni od zupełnie przecież nienaukowego subiektywizmu. Kierowany pospolitym niedosytem, podstawowym wyczuciem literackiego smaku oraz oczywiście scjentystyczną ciekawością, postanowiłem, że raz jeszcze wybiorę się na Lux Vox, by móc na własne oczy – naturalnie o ile to będzie możliwe, a zakładałem optymistycznie, że będzie – zapoznać się na miejscu z innymi wywodami tego oryginalnego myśliciela, scholastyka, przejrzeć różne jego zapiski, odwzorowania kartograficzne i szkice.

Do książnicy szło się jakieś pół godziny, a znajdowała się po drugiej stronie pięknej, modrej i zawsze jednakowo spokojnej rzeki. Ta rzeka, ta niesamowita rzeka pozbawiona była jakichkolwiek brzegów, co wyglądało w efekcie tak, jakby teren znajdujący się tuż za nią stanowił jedynie płaskie przedłużenie tafli wody i nic ponadto, skondensowanej gdzieniegdzie w ciało stałe i rozlewającej się, niczym piana w wannie, aż po sam kraniec czapy nieboskłonu. Wody tego cieku pachniały najcudowniejszymi znanymi mi ingrediencjami: lodami, wanilią, mlekiem, miodem – wszystkimi nimi jednocześnie i po trosze – z czym się jeszcze nigdy gdziekolwiek indziej w życiu nie spotkałem. Zaraz za rzeką aranżował się bezkresny krajobraz z linią horyzontu na dalekim krańcu, pełny cichej i utajonej dynamiki, ledwie dostrzegalnie płynący sam w sobie, przesuwający się mimo siebie, to z lewej, to z prawej strony, niczym obłok, a pod wspomnianą już linią horyzontu wiły się pasemka, warstewki i smużki niewysokich, owalnych domków i kamieniczek pozbawionych jakichkolwiek skaz, zadrapań i nierówności. Budynki te były koloru białego i można by je było nazwać dziwacznymi. Wyglądały jednocześnie na stare i nowe, a choć powstały na długo przed egipskimi piramidami, o czym doskonale wiedziałem, to jednak prezentowały się w sposób zadziwiająco modernistyczny i ultranowoczesny, jakby zostały nakreślone ręką jakiegoś architekta-futurologa. Esencją ich projektu była dziwaczność, a wyglądały niczym gotowane na twardo i obrane ze skorupy, choć oczywiście odpowiednio powiększone, kurze jaja; zbudowane zaś były z materii, której natury ani własności nie dane mi było nigdy odgadnąć.

Nad rzeką zawsze królowała piękna słoneczna pogoda, i to nawet wtenczas, kiedy w pozostałych częściach mojego miasta panował przygnębiający mrok, pozbawiony barwnych akcentów, i leniwie snuły się mgły. Za skonstruowanym z jakiegoś ciemnego monolitu, z jakiejś jednolitej i zwartej substancji efektownym mostem, który łączył ze sobą oba rozdzielone przez rzekę krańce miasta, znajdowały się szerokie, gładkie jak stół aleje z szynami; potem teren lekko opadał, ale tylko w jednym miejscu, a gdy dochodził do uliczki, przy której znajdował się antykwariat, opadał stromo i stawał się depresją, wyrwą, której dna, spowitego wiecznymi mgłami, nigdy nie udało mi się dostrzec, a tym bardziej zbadać. I nie spotkałem osoby, która by słyszała o tym miejscu i o tym antykwariacie, ani też nie widziałem nigdy tak szerokiej i tak stromo opadającej w dół alei, jak ta na Lux Vox, będącej w istocie niewielką, lokalną depresją; depresją, a więc i jednocześnie pewnego rodzaju skazą na wzorcowo płaskim terenie. Było to niemalże urwisko, zupełnie niedostępne dla żadnych pojazdów, w kilku miejscach znajdowały się schody. To tam na końcu ulicy kryło się przerażające zapadlisko, w które wlatywała i w którym na zawsze ginęła jedna z rzecznych odnóg, spływająca po ścianach leja niczym w gigantycznym wirze, zakreślająca spiralę, rozpędzająca się u mglistego dołu do prędkości zupełnie kosmicznych. A gdybym tego nie wiedział, pomyślałbym, że jest ów ciek czymś w rodzaju kanału, nie byłem w stanie bowiem uwierzyć w tak precyzyjną samoregulację tej rzeki o kształcie spirali, zdyscyplinowanej i miarowo spływającej po ścianach ku gardzieli-otchłani. Dodam, że ściany tego miejscowego piekiełka gęsto porastał bluszcz oraz inne gatunki endemiczne, które wzięte razem wyglądały dosłownie tak, jakby w ogóle nie łaknęły światła ani promieni słońca, a swą energię i witalne soki czerpały z tych najgłębszych pokładów mroku i cienia, z kwintesencji abnegacji i szaroburości. I nawet korony większych drzew, jakby ciążyła im ich własna zieleń, skierowane tu były w bok, a nawet zawinięte w dół ku tellurycznej otchłani.

Pamiętam też, że niejakie wrażenie wywarli na mnie mali mieszkańcy tej cudacznej dzielnicy, co wiązałem początkowo z ich nadpobudliwością ruchową. Wszyscy oni poruszali się, jakby się pospołu zmówili i teraz na niby odgrywali przede mną jakąś scenkę slapstickową rodem z filmu niemego. Potem zrozumiałem, że były to po prostu całkiem jeszcze żwawe, choć niskie i przygarbione ludziki o spojrzeniu tak ciekawskim, tak niewinnym, jak u rocznych albo dwuletnich bobasków. A im starsze były to karły, tym ich oczęta stawały się bardziej szkliste i bardziej radosne, a spojrzenia bystre. W ogóle byli do siebie łudząco podobni, niczym bliźniacy, jakby się wszyscy narodzili tego samego dnia i jakby jednocześnie mieli z tego świata odejść, na przekór zresztą bolesnym skutkom umierania naszych bliskich, znajomych, których opłakują przecież zawsze ci żywi, ci, co pozostają. I nawet wyobraziłem sobie sytuację, kiedy te najstarsze karły, schorowane i sponiewierane przez ciężki los karła, schodzą raz do roku krętą aleją do lejowatego Królestwa Podziemi, z którego nigdy już nie wracają.

Latarnie uliczne były też niewysokie, a robiły się coraz to niższe w miarę, jak zbliżałem się do antykwariatu przy ulicy Liesua d’Eur… W ogóle wszystko stawało się stopniowo jakieś marne i niskie. Kurczyli się zarówno ludzie, jak i ich domki-czopki, aż w końcu te domy stały się piwnicami bardziej aniżeli kamieniczkami czy budynkami jednorodzinnymi. Były to z początku piwnice o jednym tylko poziomie, później zaś o dwóch, trzech, a nawet o czterech piętrach ujemnych. I tak to miejsce rozżagwienia miejskiego pomału schodziło do cichej i mrocznej Krainy Podziemia.

Zauważyłem z pewnym zaniepokojeniem, że niedaleko już miałem do najniższych pokładów naszej lokalnej, geomorfologicznej atrakcji. Na szczęście budynek przy Liesua d’Eur, a raczej wielokondygnacyjna piwnica teraz znajdował się już przede mną, i to dobrze, to na szczęście. Nie trzeba więc było brnąć dalej po zaułkach zwodniczej spirali spowitej wieczną mgłą.

Zadowolony, wstąpiłem do środka i skierowałem się w dół krętymi schodami o nieskończonej – jak mi się wydawało – liczbie stopni, wijącymi się niczym spirala oktawowa przez całą klawiaturę fortepianu, by móc ostatecznie osiągnąć piętro minus siódme. Strasznie się ta droga dłużyła, a choć czas płynął spokojnie i równo, to miałem wrażenie, że jego kontinuum wyznacza mi co i raz to większe interwały, tykając jednocześnie tę samą, mechaniczną melodyjkę: sekunda za sekundą i minuta za minutą. Również i schody odznaczały się rozległym diapazonem najróżniejszych atrybutów i szeroką gamą substancjalnych własności. Te właściwości bynajmniej nie ułatwiły mi teraz życia ani mojej po nich wędrówki. Nie dość, że ich stopnie zdawały się posiadać jakiś zwiększony, gigantyczny rozmiar o gumowym wprost ambitusie, to jeszcze na dodatek odległości między kolejnymi piętrami były zwyczajnie nierówne niczym w ciągu nieharmonicznych i rosły w miarę, jak się człowiek przybliżał do wrót upragnionej, podziemnej wszechnicy wiedzy tajemnej. W końcu jednak, brodząc niemalże po omacku w kompletnym mroku, odnalazłem właściwe piętro, a na nim jedne drzwi, i to archaicznego typu, które zaskrzypiały posępnie na powitanie, gdym się wsuwał przez nie po przygodę.

W półmroku wśród ksiąg, pergaminów, zwojów i innych staroci ujrzałem przede wszystkim puste, zimne, labiryntowe korytarze, załamujące się pod różnymi kątami, które miały w sobie coś nieomal przerażającego, coś, co tkwiło w tej próżni pełnej zakamarków i mrocznych zaułków. Tu i ówdzie snuły się pajęczyny, a kurz zalegał grubą warstwą. Wiało wszędzie, zimny przeciąg torował sobie drogę przez to wnętrze, które wyglądało nie tylko na opuszczone, ale wręcz na całkiem zapomniane. Nigdzie ani jednego klienta i tylko jeden subiekt, którego dopiero co zdążyłem zauważyć, stojący za okienkiem i prawie cały zasłonięty przez te nabite kotary, mięsiste, gęste, pełne atomów, oraz ściankę działową, która nas od siebie odgradzała. Dlatego właśnie nie widziałem jego twarzy, a jedynie tors i ręce. Podał mi nimi jakąś zgrabną książeczkę, liczącą nie więcej jak pięć, sześć, no może siedem tysięcy stronic. Chciałem go o coś spytać, poprosić, lecz nie zdążyłem. I ten w końcu gdzieś się zgubił. Zostałem sam na sam z całą alchemią, z całą ujarzmioną magią wszechświata, z doczesnością, z odwiecznością, z ponadczasowością, z ostatecznością. Ostatecznie zupełnie niedaleko odnalazłem fotel i przyjąłem do świadomości sens rozłożenia się w nim wygodnie. O dziwo było na tyle widno, że mogłem i że zacząłem zagłębiać się w podany mi przez subiekta foliał, którego ozdobne litery wiły się niczym melosfera granią rozłożystego arpeggio. Tak, to było dokładnie to, co spodziewałem się w tym antykwariacie przy Liesua d’Eur odnaleźć. Ten sam styl, ten rozmach i pisarz bez wątpienia ten sam. A w miarę, jak się w te niepojęte głębie gęsto zapisanych mądrości wczytywałem, doszedłem do wniosku, że autor przez cały czas mych studiów nad księgą dosłownie prowadził mnie za rękę. Co więcej, odniosłem także nieodparte wrażenie, iż dedykował ją mnie specjalnie.

I tak odnalazłem jednego dnia wszystko to, czego wcześniej przez całe lata nie byłem w stanie odnaleźć. W końcu też odkryłem esencję tajemnicy, odczytaną wprost z rękopisu Ericha Zanna. Ów „list”, nie wiedzieć czemu i w jaki sposób, trafił do księgi, którą właśnie studiowałem. Po prostu ktoś powciskał papiery z odręcznymi słowami Zanna tak, jak się wciska zakładki między strony. A więc jednak mój dotychczasowy osąd sytuacji – związany z antecedensem, w świetle którego przekaz starego skrzypka-Niemca na zawsze został utracony tamtej upiornej, feralnej nocy – był błędny. Zajrzałem do książki i przetarłem oczy. Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Na stronie siedemset siedemdziesiątej siódmej mój nowy mistrz-przewodnik zamieścił mapę miejscowości. I nie było to dowolne, pierwsze lepsze miasto. Bynajmniej, było to to miasto, które dobrze znałem jeszcze z czasów studiów. Spojrzałem na plan i na przybliżoną lokalizację miejsca, gdzie kiedyś mieszkałem. Tak, to była bez wątpienia ulica, której nie mogłem odszukać – moja Rue d’Auseil. Nawet nie potrafię opisać, jak bardzo się z tego odkrycia ucieszyłem i jak bardzo się wtedy zląkłem.

Nagły podmuch, silniejszy niż wszystkie dotychczasowe, wyrwał mnie z fotela i skierował mój wzrok na stary, ścienny zegar z kukułką. Wskazywał dokładnie dwudziestą piątą, co było nawet zgodne z pewną teorią światów równoległych, podług której nie wszystkie zdarzenia mieć mogą i muszą zagwarantowane swoje miejsca w czasie, będąc nanizanymi na jego ciąg jak koraliki na nitkę. Zacząłem uciekać, przepędzany z tego antykwariatu przez jakiegoś genius loci, który szumiał i rósł na tym szumie jak trawa na wietrze. Skacząc, przeskakując po kilka stopni na raz, niemal w powietrzu wzlatywałem po nieskończenie długich i ciemnych schodach ku górze i ku wyjściu. Wpadłem na szeroką, starą ulicę z białymi owalnymi budynkami i pokonawszy schody oraz bruk znalazłem się wreszcie na płasko położonych alejach przy modrej i zawsze spokojnej rzece pozbawionej brzegów. Pokonałem ciemny most i – bogatszy o wiedzę – znalazłem się wśród szerszych i zdrowszych ulic i bulwarów. Pamiętam też, że wcale nie było wiatru, że świecił księżyc, a wszystko dokoła migotało w blasku latarń.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • xiddi 09.03.2017
    Śliczne opisy tego niewątpliwie wyśnionego miejsca. Oniryzm podobny nieco do opowiadań Bruno Shultza, czyli bardzo przyjemny w odbiorze ;)
  • maciekzolnowski 09.03.2017
    Dzięki Xiddi; no, do Shultza to mi raczej bardzo daleko; ale mimo wszystko starałem się nawiązać do jego "Sanatorium Pod Klepsydrą" (częściowo poprzez poetycki język, a częściowo - przez opis samego przedstawionego świata, który jest właśnie taki oniryczny i nie z tego świata). Mam zresztą do siebie o to pretensję, że tak mocno poszedłem w kierunku fantastycznego opisu tego krajobrazu, zamiast skupić się bardziej na stronie psychologicznej: na tym, co widzi i co przeżywa narrator. Powinienem był uprawdopodobnić nieprawdopodobne i nie iść w kierunku fantasy, nie iść tym samym na łatwiznę. Rozumiesz? Chodzi mi o to, ażeby nie było tego całego "kawa na ławę"; ażeby było za to więcej niedopowiedzeń, szaro-burości, zamglonych konturów, starości, zapomnienia, zakurzenia i tego wszystkiego, czego się w ogóle opisać słowami nie da. Mam teraz chyba dość intrygujący pomysł na to, jak połączyć ze sobą wątki z "Modelu Pickmana" z wątkiem osoby samego Zanna z "Muzyki Ericha...". Xiddi, trzymaj, proszę, kciuki! ;))
  • xiddi 09.03.2017
    Trzymam trzymam i czekam na nowe opowiadanka!!
  • maciekzolnowski 13.03.2017
    No i gitarrra (i sorki za literówkę - powinno być: Schultz, Bruno Schultz).

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania