Na udrękę

Ołówek, temperówka. Wkładam jedno w drugie, kręcę. Kręcę, kręcę... Temperówka, nazwa zdecydowanie bez sensu. Nic wspólnego z temperą ani z temperaturą. Z tempem też nic. Mimo wszystko temperówka; chrupie grafitowo-drewniane ciasto z przyjemnym trzaskiem. Po dźwięku, jaki wydaje, poznać można, że jej stalowy ząbek jest ostry jak brzytwa. Wyjmuję ołówek z otworu i zadowolony podziwiam idealny, przypominający szpilkę czubek. Zbliżam czarne ostrze do oka, oglądając coraz dokładniej szpikulec. Zdaje mi się, że widzę mikroskopijne pęknięcia w drewienku, ślady nożyka, który wyrzeźbił powiększający się w moim polu widzenia stożek. Tracę ostrość w ostatnim momencie przed przebiciem rogówki.

Ołówek przechodzi przez soczewkę i zagłębia się w ciele szklistym. Delikatnie opieram końcówkę o tylną ściankę oczodołu, starając się nie złamać węglowej końcówki. Gmeram: lewo, prawo, góra, dół. Szukam otworu, przez który będę mógł wepchnąć moje narzędzie w głąb czaszki.

Nie. Inaczej.

Wyjmuję ołówek z otworu i z zadowoleniem podziwiam idealny, przypominający szpilkę czubek. Szybki zamach ręki, aż coś strzela w łokciu i wbijam go głęboko w bok mojej szyi. Krew chlusta mi ustami na biały obrus, wczoraj wyciągnięty z pralki. Pranie ustawione było na dziewięćdziesiąt stopni, proszek do białego - obrus lśni czystością. Oprócz karminowej plamy mojej krwi tętniczej ma się rozumieć. Padam więc sobie na ten obrus z wielką przyjemnością, pachnie jeszcze płynem do płukania i wysiłkiem, który włożyła w nastawienie pralki i rozwieszenie ciuchów żona. À propos żony:

— Kochanie, mógłbyś pokroić cebulę?

Bulgocę w odpowiedzi coś niewyraźnie, na ustach robią mi się banieczki z krwi. Śmieszne, jak byłem mały, to też puszczałem takie bańki ze śliny, tylko bezbarwne.

— Kochany… — Małżonka nie daje za wygraną.

— Bisaś brubuję. — Bąbelkuję do niej. Obrus do wyrzucenia.

— Och, daj spokój. — Wyrywa jednym ruchem ołówek z mojej szyi. Założę się, że złamała końcówkę. — Nie chciałbyś mi pomóc? Cebulę trzeba obrać do sałatki.

Cebulę trzeba. Obrać trzeba. Teraz. Trzeba, już, koniecznie. Za chwilę cała cebulastość uleci i zostanie z niej takie sobie o. Coś. Na pewno nie cebula, a już na pewno nic, co nadawałoby się do sałatki, więc teraz trzeba. Wstaję, ołówek odkładam, kartki odkładam, chęci do pracy twórczej odkładam. Miałem przecież wczoraj czas dla siebie, piętnaście minut miałem. Co najmniej. Więc wstaję z westchnieniem i biorę w dłoń nóż.

Nóż. Kto się dźga ołówkiem na litość boską? Co też mi z tą temperówką odbiło, przecież nóż… Ostrze przecina zewnętrzne tkanki jak masło, zjeżdżając jednak lekko w bok za każdym razem, gdy zagłębia się w organizm trochę bardziej. Trzeba mi go było wpierw naostrzyć, teraz cebula będzie krzywo pocięta. Wycieram narzędzie w szmatkę i wyjmuję ostrzałkę z szuflady. Trzy razy klinga liznęła osełkę, tyle udało mi się zrobić, zanim priorytety w moim życiu po raz kolejny zostały postawione na głowie.

— Śmieci trzeba wynieść, bo się wysypują.

— Teraz? Naprawdę? — Zamykam oczy czując, jak ciężar tych śmieci przygniata mnie do podłogi. Po co pytam? Znam przecież odpowiedź.

Nie ma problemu. Rozdwoję się przecież. Ja wyjmuję worek z kosza, a w tym czasie ja kończę ostrzyć nóż. Kiedy wkładam buty, wracam do krojenia warzyw, nóż przechodzi przez cebulę jak laser. Idzie jak z płatka, kończę kroić, kiedy ja otwieram drzwi do mieszkania. W pół kroku za krawędzią klatki, którą sam sobie wybrałem, zatrzymuje mnie głos słowika ze środka.

— Skocz przy okazji do sklepu, trzeba kupić oliwę.

Wracam się więc po portfel w momencie, kiedy zmywam już naczynia. Sałatka gotowa, mogę przyjmować kolejne dyspozycje.

Na dół. Na powietrze. Lekki wiatr bawi się włosami, pchając w nos zapachy okolicy. Bez, trawa, śmietnik za rogiem. Idę powoli, nigdzie mi się nie spieszy. Beton chodnika wypuszcza szare pędy, plącząc mi kroki. Wrasta w podeszwy i sznurówki, wnika w pięty, unieruchamiając kostki. Dostaje się do tętnic, błyskawicznie ścinając ciało. Kolana zmienione w sztywne pałąki, miednica jak kamienna misa, brzuch wypełniony otoczakami. Nad zimnymi trzewiami serce, które przestało bić, a wyżej bezużyteczna głowa. Mijają lata, a ja stoję, jak pomnik. Ptasie kupy na mojej koszulce pojawiają się i znikają, pory roku wirują jak sekundnik w zegarku. Burzą nam osiedle, budują nowe. Burzą wszystko znów, przychodzą wojny, wyrasta puszcza, ktoś ją ścina, przychodzą roboty, uprawiają pola, nadlatują obcy i orzą planetę ogniem, a ja idę do śmietnika. Powoli, ale przecież nigdzie się nie spieszę. Milion lat.

Ciskam worek do pojemnika i wracam. A nie, jeszcze do sklepu, coś miałem kupić… A gdybym tak zabłądził dziś? Nie wrócił do domu? Gdybym… Podskoczył teraz, złapał samolot, który przelatuje mi właśnie trzysta metrów nad głową. Buch, cios skrzydłem w brzuch, na szczęście zdążyłem napiąć mięśnie, więc nie bolało aż tak. Puszczam się dopiero nad Zwrotnikiem Raka. Celuję w wysepkę na oceanie, dziesięć kilometrów pode mną. W połowie drogi w kieszeni dzwoni telefon. Wygrzebuję aparat ze spodni, uważając, żeby pęd powietrza nie wyrwał mi go z dłoni. Żona dzwoni, życia mojego esencja, bez której zgniłbym z nudów w jakimś ciemnym barze. Albo bibliotece, bez znaczenia. Nawet nie odbieram, wyrwany z zamyślenia idę prosto do klatki schodowej.

— Gdzie masz tę oliwę? Co robiłeś tyle czasu? Cebulę trzeba skończyć kroić, a nóż jest tępy.

Życie.

 

***

 

Odkładam ołówek i czytam wszystko jeszcze raz. Niosę jej, przebiega wzrokiem po stronach. Badam każdy minimalny grymas jej twarzy, kalejdoskop min na granicy zauważalności. W końcu odkłada ostatnią kartkę na bok.

— Świetne. Chcę jeszcze.

Zapytaj więc, czy warto dać sobie stopy gwoździami do ziemi przybić w zamian za te trzy słowa. Zapytaj, a ci odpowiem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Bajkopisarz 17.03.2020
    Świetne. Chcę jeszcze.
    A co do gwoździ, którymi będziesz przybijał sobie stopy do podłogi, to nie wiem czy takie z Castoramy będą dobre, ja bym sugerował zamówić specjalne u kowala. Ostatecznie to nie będzie jakaś standardowa robota przybijania papy do dachu, tylko raczej jednorazowy performance, więc można poświęcić nieco środków i czasu by wypadł jak najlepiej. Grawerka na łebkach to może przesada, bo przy wbijaniu i tak by się rozpłaszczyła do nieczytelnych rozmiarów, ale ja wiem, może jakbyś obstalował gwoździe białe, które potem zachlapiesz czerwoną krwią, to powstanie coś jak polska flaga a dodatkowo wypełnisz słowa wiersza „czym zdobyta – krwią i blizną”.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania