Poprzednie częściNauczycielka (1)

Nauczycielka (2)

Wychodzę na korytarz. Dopiero tam zwalniam, najpierw upewniając się przelotnym zerknięciem przez ramię, że Amelia zostaje posłusznie w sypialni. Poruszam się powoli, ostrożnie, nie chcąc zdradzić swej obecności. Rozkładam nieco ręce, zupełnie jakbym przedzierając się przez grząski grunt usiłowała utrzymać równowagę. Stawiam jedną stopę za drugą.

– OTWIERAĆ – rozdziera ciszę niespodziewane żądanie. Wtóruje mu głuchy odgłos walenia pięścią, tak bliski i wyraźny.

Podskakuję ze strachu w miejscu, moje serce doznaje wstrząsu, krew wrze. Pod pachami czuję koliste wilgotne plamy. Na moment tracę sens podjętej akcji i zamieram w bezruchu.

– A co to za hałasy? – słyszę dobiegający z klatki schodowej przestrzenny głos kobiety, co zamraża zarówno i nerwy i agresywne dobijanie do mieszkania. Po charakterystycznej chrypie rozpoznaję, że należy on do starszej osoby. – Pan do pana Jackmana? Nie ma go w domu, nie ma. Niechże pan się tak nie tłucze, późna godzina.

Nie mam pojęcia co zachodzi na klatce, ale po niosących się echem odgłosach wnioskuję, że kobieta wychodzi z mieszkania i staje na wycieraczce. Potem mych uszu dociera kolejno pogłos donośnych, ciężkich kroków, niewyraźny szmer, stłumiony jęk starszej kobiety, trzask i wreszcie metaliczny brzdęk kluczy przekręcanych w zamku. Za serią podążyły ponownie czyjeś kroki. Czuję, że napastująca mieszkanie Jackmanów osoba stoi na powrót u drzwi, czuję także bijący od niej skoncentrowany gniew zdolny przeniknąć ściany. Owiewa moje ramiona grozą niczym cierpki oddech drapieżnika.

– OTWIERAĆ – ponawia ostro baryton, w ruch leci pięść.

– Kim pan jest? – pytam głośno, znacznie odsunięta od drzwi, ledwo znajdując w płucach powietrze. Wpatruję się w nie intensywnie oczekując odzewu. Nieustępliwy napór idący krok w krok z hałasem wytwarzają presję, której moje zmysły nie są w stanie dłużej bezczynnie dźwigać.

Odpowiada cisza.

Postanawiam improwizować.

– To dom państwa Jackmanów – mówię. – Pana Jackmana teraz nie ma, ale niedługo wróci.

Gadanina najwyraźniej działa, wszystkie niepokojące odgłosy cichną. Cały czas mam jednak wrażenie, że barierę drzwi pokonuje ciężki, cedzony przez zaciśnięte zęby oddech i sięga prosto do mego serca tylko po to, by nasycić je popłochem.

Kątem oka widzę, jak Amelia prześlizguje się tuż za moimi plecami do kuchni. Staje w progu i zaciskając palce na futrynie wygląda zza zasłony bacznie obserwując rozwój zdarzeń. Nasze spojrzenia spotykają się. Mam ochotę ją skarcić ale, by nie wzbudzać paniki, pozostawiam dziewczynę z widokiem swojego nieodgadnionego wyrazu twarzy.

– Proszę przyjść później – proponuję tym samym, nieco głośniejszym tonem.

– Lisa, co się dzieje? – pyta Amelia.

– Nie teraz – szepcę zagniewana obawiając się, że poruszenie dziewczyny nagnie napiętą strunę niepewności w złą stronę. – Nie teraz.

– Kto tam stoi? Powiedz proszę, boję się. Lisa!

– Lisa? – nieoczekiwany odzew z klatki schodowej zaskakuje mnie, peszy. Zmuszam mózg do pracy na najwyższych obrotach, próbuję ustalić, jaka odpowiedź będzie najlepsza w tym rozdaniu, wersje miksują się, powoli tracę głowę.

– Tak – wyduszam.

Nie wiem czy to dobra, czy zła wersja. W napięciu oczekuję na wynik.

Mych uszu sięga soczyste przekleństwo. Sądzę, że rozwój wydarzeń biegnie w złą stronę, że popełniłam straszny błąd przyznając się do imienia i już z całego serca żałuję szczerości, nienawidzę tego imienia jeszcze bardziej, zupełnie jakby jego klątwą było popychanie mnie w te czy inne sidła.

Amelia nie wytrzymuje, podbiega i chwyta mnie za rękę. Ściskam ją mocno. W milczeniu wsłuchujemy się w dziwny, metaliczny szmer dochodzący z zewnątrz. Usilnie wpatruję się w drzwi jakbym chciała wzrokiem odczarować je ze złego zaklęcia. „No dalej” – zaklinam je namiętnie – „dalej, anti-alohomora! Sezamie zatrzaśnij się na wieki!”. Wtedy dostrzegam, jak klamka dwukrotnie wzdryga się na moich oczach. Wiem, że ktokolwiek stoi po drugiej stronie, właśnie majstruje przy zamku.

– Amelia telefon! – wołam. Wzdrygam się gwałtownie, ruszam z miejsca ciągnąc dziewczynę za sobą. – Dzwonimy po policję!

Działam instynktownie, wbiegam do pokoju Amelii, łapię za telefon i drżącymi dłońmi wybieram odpowiedni numer. Z oczu dziewczyny tryska potok łez, rozdygotana stoi przy mnie bezczynnie jak słup soli, jest sparaliżowana strachem. Na moment przestaję monitorować drzwi wejściowe, paradoksalnie zapominam o ich istnieniu.

– Spokojnie, spokojnie, zaraz odbiorą i… Halo?!

– Dziewięć-jeden-jeden, jak…?

– Lisa, na pomoc! Pomocy! POMOCY!

– Amelia, proszę, uspokój się, nie pomagasz! Halo? Halo! Ktoś próbuje włamać się do mieszkania, proszę!

– Jaki jest adres?

– Amelia, Amelia, jaki to numer?

– Trzydzieści – wyje – trzy, trzydzieści trzy.

– Trzydzieści trzy na… Jaka to ulica? – głośne smarki i płaczliwa czkawka Amelii nie pozwala mi myśleć. Wiem, że wpisywałam ten adres jeszcze niedawno do notatnika, tam gdzie zbieram wszystkie adresy uczniów, ale to było miesiąc temu, a potem odruchowo wiedziałam już, dokąd iść i nie zwracałam uwagi na takie informacje. – Ulica, Amelia, myśl! Boże wszechmogący, dziewczyno!

Rozmowę z dyspozytorką przerywa nasz wspólny krzyk. Nieopodal rozlega się ogłuszający huk, telefon sam wypada mi z ręki. Dudniące kroki gromią korytarz, są coraz bliżej. Amelia drze się otwierając usta tak szeroko, że aż wyraźnie widzę jej drgający język. Kierowana bardziej impulsem niż jakimkolwiek przebłyskiem racjonalnego myślenia powalam ją ciężarem swojego ciała na podłogę, wpycham do kryjówki za biurkiem. Sekundę później czuję, jak wielkie, szorstkie dłonie opadają na moje ramiona.

– Zostaw mnie! – wrzeszczę szamocząc się. – Pomocy! POMOCY!

Napastnik, którego twarzy nie widzę z powodu swojego położenia, krępuje moje ręce, podnosi mnie i przewiesza w pół przez ramię. Wierzgam z całych sił, walczę, kopię, walę w jego plecy pięściami i szlocham – bezskutecznie.

Akompaniament lamentów Amelii oddala się stopniowo gdy mężczyzna zdecydowanym krokiem przechodzi przez mieszkanie do wyjścia. Wciąż usilnie próbuję wyswobodzić się z potrzasku, moje zawołania roznoszą się echem po całej klatce schodowej, lecz głusi na nie sąsiedzi zdają się niczego nie słyszeć.

– Co ja ci zrobiłam?! – pytam żałośnie rozpłakana. – Kurwa!

Mężczyzna kieruje się na schody. Oczy mam pełne łez, co z kolei działa na nie jak soczewka – w normalnych warunkach, bez okularów, daleki obraz czasem rozmywa się przede mną jak we mgle, teraz jednak widzę wszystko jak namalowane pewną, grubą kreską. To wtedy dostaję ostatnią okazję, by spojrzeć jeszcze raz w głąb mieszkania Jackmanów. Na korytarzu nie ma Amelii, jej płacz pulsuje gdzieś z daleka. Widzę biel ścian, drogi sprzęt audio zajmujący pół ściany. To, co rzuca mi się w oczy najbardziej to jednak nie ziejąca pustka w przestrzeni otwartych na oścież drzwi i nie sterylnie białe donice, a stojąca na niewysokiej półce umiejscowionej tuż przy wyjściu z mieszkania książka. Jej grzbiet jest czerwony, wydaje się miły w dotyku. Ma wygrawerowane złote, ozdobne obręcze. Wygląda bardzo elegancko. Z trudem odczytuję wyżłobiony na nim tytuł.

„Ślub Johna i Lisy Jackman”

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Frodo Baggins 24.04.2019
    Bardzo mi się spodobało. Domyślam się, że zakończenie zostawiasz do dopisania czytelnikowi. Daję 5 gwiazdek
  • Cofftee 24.04.2019
    Dziękuję serdecznie, Panie Baggins :-)
    Pozdrowienia!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania