Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Neglerioza rozdział XVII.

XVII. Udaj, że to tabletki nasenne

 

- Jesteś nareszcie! - otwierają się szeroko ramiona ożywionego stracha na wróble.

Przed pożeranym przez ostępy leśne, czarnym półkośćcem dawnej plebanii stoi rudowłosy i piegowaty brodacz w zdecydowanie za dużym płaszczu. Uśmiecha się, jakby spotkał dawno niewidzianego przyjaciela z lat dziecinnych, prostych, chmurnych i durnych, zioma ze szkolnej ławy, z którym odpierniczył niejeden numer.

Albo lepiej: brat mu się odnalazł porwany przez agentów GRU w głąb Związku Radzieckiego na organy, uprowadzony przez parę wyuzdanych, gruzińskich hompoederastów-zakonnic, sadomasochistycznych lumpenżydohinduistokanibali; cmok, cmok, w oba policzki, witaj, bożeńciu - tyś żyw, cały i zdrów! Chodź, wtul się, opowiadaj, jak ci tam było w krainie bezprawia, w antyludzkich, podziemnych klubach, co ci kazali robić, zwyrodnialcy?

Naprawdę - ustami?

...je też włożył? Bolało pewnie... Długo się takie coś goi? Może powinieneś pójść do lekarza, zwęziłby ci, a tu - dosztukował fałd skóry, by zakryć perforację...

Gościu, wyglądający jak podstarzały Malachiasz z "Dzieci kukurydzy", wita się ze mną serdecznie, prosi na pokoje.

Widzę go po raz pierwszy w życiu i nie mam pojęcia, skąd w nim taka wylewność, przypływ gościnności w stosunku do kompletnie obcego faceta.

Stawiam rower pod czarną ścianą i przyświecając sobie komórką (jak wyjeżdżałem była siedemnasta, akurat zaczynał się Teleexpress, teraz musi być pół do siódmej, zegarek w telefonie świruje, z uporem maniaka wskazuje 33:58). Ciemno, ale co nieco widać.

Cześć, anioły - witam się w myślach z popękanymi twarzami. Żadna nie patrzy w moim kierunku. Kierują wzrok ku niebu, gliniane i gipsowe, okopcone putta, a raczej ich smętne resztki. Jedyne istniejące fragmenty ołtarza rozebranego kościoła, złożone tu przez pobożnych robotników (wywieźć na wysypisko razem z innymi odpadkami - nie godzi się! Grzech! Świętokradztwo!), ceramiczne, pokancerowane ryje skrzydlatych dzieciaków, kalek z utrąconymi rączkami, bez nóżek, albo połowy korpusu, trwają w ekstazie, transcendentalnej łączności z równie pustymi w środku Serafinami, całym zastępem fajansowych świętych. Wypatrują dnia Sądu, nadejścia pokruszonej, kulawej apokalipsy.

Nie zmógł ich upływa czasu, nawet pożar okazał się nad wyraz łaskawy, natchnione mordy nie popękały od żaru. I patrzą tak w chmury, oczami pokrytymi siateczką pęknięć, gapią się wyblakło.

Prośba o ratunek, dobicie, strzaskanie?

Żaden z dzieciakó, kinderdewastatorów, jakie szwendały się po ruinach budynku nie śmiał rzucić kamieniem, czy potraktować z buta świętych figur.

Stłuc szybę, witrynę kredensu, powywracać meble - to co innego, ale porwać się na anioła, choćby ulepionego z gliny?

Jestem prawie pewien, że część osób dopatruje się cudu, wierzą, że figurynki ostały się w jednym kawałku za sprawą działania sił nadprzyrodzonych, ręce boskie uchroniły putta przed śmiercią, skruszeniem się w pożodze.

Jeśli nie sam Stwórca, to pewnie błogosławiony Klaudiusz z Panonii ujął w dłonie i uratował karaczanowarte dziełka sztuki.

Stąpam ostrożnie po religijnym pogorzelisku, depczę zgniłe, purpurowo-złote sztandary o guzowatych frędzlach, chorągwie z kutasami, mamałygę będącą kiedyś książkami, Żywoty Świętych zmienione w błoto, ulotki i gazety katolickie, watolinę, kłaki drzazg, tak - kłaki, rozmiękłe drewno, skołtunione pozostałości desek, bebechy czarno-białego telewizora, okopcone radio za czasów świetności również odbierające jedynie czerń i biel. Miażdżę podeszwami wystające z popiołu ramy obrazów, kruche butelki, już nie szklane, ażurowe resztki kubków, chodzę po burej mgle, w jaką zmieniły się tynki, tapety, znoszone sutanny, cerowane stuły, widelce, krzesła, glina spajająca kafle pieców.

- Tęskniłem, czekałem, już myślę, że się nie zjawisz, przepadł, Tomek, wyjechał do Irlandii za chlebem, albo zapomniałeś o mnie, ale patrzę: idzie, pamiętał, nie miał gdzieś kumpla - zaczyna Wydwaruk. Co z nim? Drugi Stefan-urojeniowiec?

Średnio wiem co powiedzieć, mamrocze pod nosem, że przyjechałem pogadać, mam nadzieję, że nie przeszkadzam; zbieram materiały do reportażu o ciekawych ludziach, opisuję takie nietuzinkowe osobistości jak pan; kiedyś, jak uzbiera się ze trzysta stron wywiadów - postaram się wydać, będę nosił w zębach jak suka szczeniaki - od wydawnictwa do wydawnictwa; i czy mógłbym zamienić parę słów, jeśli pan sobie życzy - mogę nie nagrywać, zastąpić personalia i szczegóły umożliwiające identyfikację fikcyjnymi, w ogóle dorobić panu pół życiorysu; to jak będzie - porozmawiamy?

Piegus - że jasne, może opowiedzieć parę zajebiaszczych historii, które aż się proszą o spisanie, ale czemu, do licha mu panuję? Świetnie, ze znalazłem sobie w końcu zajęcie, nie gniję jałowo przed monitorem, ale czy przez to pisarzowanie muszę być tak śmiesznie oficjalny? No co ty, Tomek, bekę soli razem zżarliśmy, ile gorzały się wypiło, i to markowej, nie z najniższej półki, ile panienek mieliśmy na spółkę, nie udawaj, że nie pamiętasz, taka tęga an dyskotece w Starej Montowni, jak jej było, Żaneta, czy Żorżeta, obaj nie sądziliśmy, że grubasy się AŻ TAK pocą, normalnie bluzka, dżinsy, stanik, majtki - wszytko można było wyżymać. A jaka gorąca była w środku, szło się poparzyć, jaka śliska. Najpierw ty pływałeś w gejzerze, e, he, potem ja. I na abarot. Albo dwie małolaty z Suchowoli, kosmitki z liceum... a my bez gum! Jakimś cudem nie zalało się formy ani tej, ani tej...

Początkowo słucham z niedowierzaniem. Potem wszystko staje się jasne: Dadźborowo, podobnie jak Kwirewka, wariatami stoi. Super. Pożywka pisarska.

...tylko skąd ten czub mnie zna?

- ...a jak żeś Edkowi Zawielicie rozbił malucha - pamiętasz? Myślałem, że cię zabije... Emtezetem, białorusem nie szło z mokradeł wyciągnąć, już chcielimy z chłopakami plunąć, niech by został...

Marszczę brwi. Rojenia bezdomniucha krążą wokół prawdziwej historii, oscylują wokół legendy o żółtym Smoku Kwirewskim - pożeraczu kilometrów, dziewic; pan Darek ściera sypką, odpadającą farbę z oczu bohaterów, wyciąga z grobu sybarytę o pokruszonym życiorysie, wygrzebuje go z popielnika. I każe tańczyć przy zgasłym kilkanaście lat temu ognisku.

Siadam na dwuipółnogim krześle. Pod stopami - resztki klęcznika, czy konfesjonału, krata spowiednicza, drewniana. Aż chciałoby się wygłosić butną tyradkę o zwycięstwie czystej, choć osmolonej niewiary nad religijnym zabobonem!

Depcz, tratuj utensylia szamańskie, miażdż podeszwami niedojarane westymenta magów w koloratkach! Dep! - cyboria, kadzielnice, chrzcielnice, czarne od sadzy melchizedeki, tintinnabula! Dep! - poszatkowane przez myszy, zbutwiałe ewangeliarze!

Uśmiecham się tylko. Nie trzeba nic mówić. Symbole wiszą w powietrzu, tylko patrzeć, jak spadną nam na głowy. Przedziabią się aż do gardeł.

- Machniom? Żeby się dobrze wspominało. Na rozruch, he, he, języków - rudzielec podaje mi czaszeczkę-czareczkę, bez wątpienia gliniane naczynko.

- Co to?

- Belvedere, luksusowa marka. Czyściocha.

- Pytam o kieliszek.

- A, to. Broda.

- ???

- Świętego Józefa Cieśli, albo Krzysztofa.

- Nadal nie rozumiem.

- Aś ty-ty! Młody, niedomyślny... Kawałek rzeźby, czy raczej posągu. Stał w bocznej nawie taki dziad, wyższy ode mnie, pamiętam. Ciężki jak skiurwesyn, bo, jak wieść niesie, napełniony był ziemią z grobu tego, co go przedstawiał. Nie, wróć! Błogosławiony Barnaba Santoruk pełen ziemi z Kodnia! Tak - pochowany pięć kilometrów od Sanktuarium, w lesie do dziś leży, a władze kościelne nie występują o ekshumację!

...w ośmiu chłopa nieśliśmy, jak rozbiórka kościoła miała być. Kobiety - sztandary, kapy, a my - dziada. Mało mi kręgosłup nie strzelił. I to jest właśnie kawałek zadartej do góry brody męczennika. Podwiniętą miał, taką łódeczkę. Z czego mam pić, jak suczka i bachory do własnego domu nie wpuszczają? Z garści? Lepsza broda - niż nic - zrezygnowany Wydwaruk siada obok mnie.

Biorę niecodzienny "kieliszek", wychylam do dna.

- Kheee - wietrzę jamę ustną, wywijam język. Dobra, najprawdziwsza wódka. Nie nasikał, nie napluł, choć świr. A już myślałem.

- Nie udawaj, żeś taki cnotliwy. Miałeś więcej babów, niż ja. Z jednej'ś złaził, na drugą właził. A teraz gadają, że się wypierasz, udajesz prawiczka. Jęczysz, że żadna cię nigdy nie chciała.

- Zbyt osobisty temat - pochmurnieję.

Rozmawiamy chwilę o przetasowaniach na szczytach władzy, spadku poparcia dla Platformy, śmierci politycznej SLD, że kraj bez lewicy jest ułomny, funduje sobie dżumę, skacze pod papamobile i daje się przejechać, z uśmiechem zakłada pas katolickiego szahida, składa się w ofierze, niesie sam siebie w koszyczku wielkanocnym do pokropku.

Pan Darek mówi składnie, orientuje się who is who. Zbaczam z tematu na celebrytów i tu również zdziw - ten niby szaleniec i moczymorda jest obeznany lepiej niż redaktor Plejada.pl. Miał, jak się domyślam, "szkiełko" na celi, oglądał 4funTV, czy MTV i stąd ta wiedza.

Na temat zbliżającego się połączenia naszych wsi nie ma zdania, rzuca tylko, że komasacje to nic strasznego, już za komuny je przeprowadzano i jakoś nikogo nie trafił szlag, apopleksja. W kupie raźniej, nie ma co siedzieć na kawałku ziemi, który można tylko dupą przykryć i tyle twego, areał powinien być zwarty, jeden, scalony - odpływa bezdomny. Orientuję się, że zapomniałem włączyć nagrywanie, ale nie robię tego, chowam telefon, by całkiem się nie rozładował.

Przez dłuższą chwilę siedzimy w ciemnościach rodem z Egiptu. Dwie mrówki faraona na spalonym kopczysku; Człowiek-strach, Człowiek-ucieczka (ja) i towarzyski pustelnik (on).

Gdy nagle dostrzegam snopy światła, przejasne, oślepiające wiązki, naręcza, obrzemki, pudy, korce refleksów - w ogóle mnie to nie dziwi. Pewnie ksiądz Mełgiewski przyjechał z Wazonem i jego rodzinką, by przeganiać intruzów. Zaraz się zacznie pyskówka.

Ale nie...

- Chodź, przedstawię ci parę osób - niewidzialny pan Darek, leśne licho, bierze mnie za bety i wręcz wyciąga z ruiny.

Nowo przybyli witają się z przesadna wylewnością, po włosku, cygańsku, albo jak Breżniew z towarzyszem Edwardem, całując prosto w usta. Obejmują po pięć razy to z prawa, to z lewa, klepią po plecach, ściskają dłonie, jakby były cytrynami (sok z rąk - kwaśny? Ktoś wie, jak smakuje?), z miejsca nazywają braćmi, towarzyszami, pytają co tam u was, przyjaciele drodzy, przenajukochansi.

Hindusi, albo inni Pakistańczycy, śniadzi i wąsaci, w pstrokatych garniturach w lilijki i różyczki betlejemskie, ubrani jaskrawo, oczojebnie, kapiący od złota, lśniący jak choinki blichtrowcy, rozdzwonieni wisiorkami, obwieszeni połową asortymentu sklepu jubilerskiego, niczym B.A. Baracus, przaśni i buraczani kolesie patrzą na mnie dziesiątkami oczek pierścionków (to nic, że w większości damskie, sztuka jest sztuka, liczy się sam fakt posiadania sygnetów, kolii, kaboszonów).

Z magnetofonu - ciężko uwierzyć, ale.. malucha, tak, bogacze-szpanerzy załadowali się do poczciwego kaszlaka - rozbrzmiewa na full hit sprzed lat.

Rozhuśtany procentami (a przecież ledwie zaczęliśmy pić!) Wydwaruk giba się w rytm, podryguje coraz szybciej. Rudy tańczy jak szalony.

W mdłym świetle przednich reflektorów malara, objęci, wściskani, wtłoczeni jeden w drugiego, wchodzimy do środka. Atmosfera zróżowiała, motylki drą mordy, kwiaty plują na nas pyłkiem, drzewa kwitną mając kompletnie w ukorzenionej dupie, że nie pora na to, pszczoły, osy, ważki szerszenie oblepiają czarne belki budynku miodem-śluzem. Jesteśmy nabuzowani i, mam ochotę kochać się z przybyszami, najlepiej boleśnie, z użyciem żyletek, gwoździ, pił tarczowych, paletek do ping-ponga, tłuczków, szczotek klozetowych, odwalić taką orgietkę, brewerię brewerii, że pisałyby o niej wszystkie opiniotwórcze gazety: Twój weekend, Wamper, CKM, czy Gejzer.

Oblewam się potem, staję dziewczyną, o której opowiadał Wydwaruk, otyłą, bezbronną dziewicą; zbłądziłam w ciemnym barze i cudem, po tygodniach błąkania się, dotarłam do tego domostwa. Nie przeganiajcie!

Rozwaliłbym się, rozchylił, przegiął, obdarł się ze skóry i poczęstował gości własnym mięsem, ale mam dziwne przeczucie, że każdy z nich jest jaroszem-trzebieńcem, zawitała w progi plebanii trupa wędrownych kastratów, na parunastu chłopa nie przypada ani jedno jądro; mogę starać się, stawać na rzęsach - a i tak nic z tego nie będzie; muszę, jeśli chcę się pobawić, wziąć sprawy w swoje ręce. Albo pozwolić im wziąć. Do ust.

Pieśń się niesie, płoszy sarny, borsuki i kuny, pan Darek włazi na górę popiołu, wypija jednym haustem zawartość brody i, akompaniując sobie tupaniem w resztki klęcznika, nuci poza jakąkolwiek melodią:

 

"Nie pomoże nikt w niedoli

Tak jak pijak, alkoholik

A najlepsi przyjaciele

To kloszardzi i menele

Fajna jest osoba, która

Chleje wódkę, denaturat

Kto nie pije co dzień ostro

Kto potrafi chodzić prosto

To dopiero padluch, złamas

Pić alkohol - to nie dramat

Lecz największa radość, chwała

Cieszy się zalana pała

Nie odrzucaj zatem żuli

Żul zrozumie, żul przytuli

To są ludzie ciepli, czuli"

 

Nie wybuchamy śmiechem, każdy z nas układa na poczekaniu równie szczeniacką przyśpiewkę.

Objęcie. Bliskość. Zaduch. Lekkie parzenie w usta. Muszle rosnące na podniebieniu. Chęć wejścia do środka, poznania ich lokatorów, wypicia z nimi brudzia, zaprzyjaźnienia się.

Ruiny plebanii rozciągają się poza Florgustynówkę, polatają wieżyczkę parafialnego kościoła.

Obiektyw szerokokątny. Ognisko i jego samica - ogniskowa.

Tańczymy w ludziach, niczego nieświadomych pacjentach szpitala, znanych ze swych chorób gwiazd medycznego Instagrama, onko-blogerów. Chodzimy po stoczonych przez gruźlicę płucach żebraków, w innych - tańczymy pogo, by wydeptać raka, zakopać, sflekować śmierć; składamy pęknięte serca zawałowcom i nieszczęśliwie zakochanym naiwniakom, ociemniałym podajemy rękę, niewytrwałym wydłużamy mękę. Mamy oczy jak Marty Feldman, a nawet większe, na pół twarzy.

My - lekarze-lemury na obchodzie, uzdrowiciele budzący grozę.

Nasze żony wyglądają jak spokorniałe Diamandy Galas, sadzą przed domem bratki, bławatki, normalnie - cieszcie się, dziatki, bo rosną kwiatki, już ich pełne rabatki - próbuję zrymować sielskie, słowne farfocle, skleić coś bez sensu.

Kochacie mnie, nosiciele tęcz,depozytariusze przedziwnych barw, kolorów żywszych, niż całą biocenoza planety. Dostaliście na przechowanie jedyny realny przedmiot, największą z wartości, autentyczny...

...tu myśl więźnie w gardle, wewnętrzny lektor traci głos.

Tańczymy na kraterze wiary, pod butami chrzęszczą litanie, lampy od radzieckiego telewizora. Pijemy z brody straconej w ogniu figury. Brak hamulców, szampański nastrój drenuje nam głowy i zaczynamy rozbijać putcięta. Ze spękanych masek wylatują duchy psów, pokutników, z jękiem gramolą się dusze potępionych za grzech Onana, nieumiarkowanie w jedzeniu, piciu i sodomii, bawienie się hucznie w czasach zakazanych, wreszcie: za ateizm (czy to Łyszczyński, biedulek, zamyka stawkę?).

Hajda, przez bałwany największego ze wstecznych, podleśnych mórz, galopują tknięte wścieklicą konie. W karocy, którą ciągną, nasze córki rodzą swoich mężów, braci, jakichkolwiek mężczyzn.

Ma miejsce jedno wielkie rództwo, rodność, choć my wszyscy, ja i tańcujący wąsiarze - chłopy - nie przeszkadza nam to się rozmnażać.

Spienione grzywy, różowa morska piana, hajda, spod kopyt tryska krew, falują płaty soli, skrzepy wielkie jak tabliczki czekolady.

Nie usiłujemy udawać, że to się dzieje naprawdę, zatracamy się. W żyłach, w mięsie, w blasku.

Ech, konie narowiste, o których śpiewał Wysocki. I my, co w zgubnym uniesieniu, krążący nad szczątkami dachu plebanii, w wodzie, szale, kipiącej, potłuczonej glinie.

Nieskrzydlatość, odłamywanie przymiotów boskości. Myśli cwałują, to wielkie, solne bańki, mydlane szkło.

Krew pępowinowa. Męska. Nasze córki rodzą martwe dzieci o spękanych, popożarowych twarzach. Żebra przebijają boki chabet. Pęd powoli się wytraca.

Lament, wrzucamy truchełka w gryzącą, niczym metka koszuli w kark, kosmatą, morską toń.

Poczucie porażki. Rozważanie niepopartych dowodami hipotez, szarlataneria wszelaka. Tak wiele uczuć kłębi się w nas. Mrugają oczka pierścionków, świetliste oczy malucha rysują wzorki na ścianach.

Nie boimy się pójść an dno - to przecież swego rodzaju niebo, tylko niżej położone, niedostępne dla profanów. Drzemią tam pokruszone tankowce, gliniane jachty, żaglowce bez masztów, szkielety koni i łodzi.

Mam ochotę na seks. Z kimkolwiek, choćby z piegusem Wydwarukiem, kozą, tygrysem, rozgwiazdą, pantofelkiem. Pragnę się powielić, replikować, podzielić z kimś genami, choć może nie mam ich za wiele, mój łańcuch DNA porwał się, bo był z papieru, ogniwa łączone klejem biurowym przez drugoklasistę nie wytrzymały upływu czasu i jestem nieprzekazywalny.

Ale chcę, chcę! Tupię nogami jak dziecko, czuję bezsilną złość. Ktoś umarł, nim, okrutny los pozwolił mu się wybluzgać, wykluć. Ktoś zgnił w błotnistej stodole, nim nauczył się chodzić.

Jeśli istnieją (nie wątpcie, albo wyśmiejcie tę teorię!) zaświaty dla pojazdów, to maluch Stacha Ignaty jest tam archaniołem. o pokruszonym pasie przednim i zmatowiałych reflektorach, o wzroku pijaka, który miał nieszczęście kupić od Ruskich metylową wódkę.

Niebo to siedlisko korozji, parcha, od pobytu w Niebie dostaje się zrakowacenia, na dachu wyrasta człowiekowi pokryty korą guz, oczodoły zabliźniają się kallusem.

Średnia ocena: 3.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (17)

  • Florian Konrad 15.02.2019
    jako ciekawostkę dodam, że wierszyk deklamowany przez bohatera ułożyłem około 2008 roku, jest starszy o dekadę od książki :)
  • zingara 15.02.2019
    Niezła biesiada po takiej dawce myśli moje odczucia są dziwne :)))
  • Florian Konrad 15.02.2019
    dziękuuuuję za koment :) szalona książka się przepisuje nadal
  • zingara 15.02.2019
    Przyznam Ci rację:)) zero nudów :)))
  • Florian Konrad 15.02.2019
    mam nadzieję, że zero nudów :)
  • Wrotycz 15.02.2019
    Mocno ateistyczny duch tu... ale z drugiej strony w tych obrazach, ruchu jest coś z dionizji, bachanalii - hm, ze względu na uczestników to również dydaktyzujący przekaz o prawie do szczęścia każdego, czyli i żula, zakręconych szczęśliwych ludzi poza średnim obiegiem.
    Jak zwykle mnóstwo smaczków, no i status gospodarza uczty na starej plebanii mocno intrygujący.
    Tytuł przewrotny, bo narratorowi mogło by się śnić, a nie śni, jeśli ma udawać.
    Chociaż.. niebezpieczny (epatowanie antyklerykalizmem) literacki oniryzm ma być tłumaczony chemicznym efektem pigułek:)
  • Florian Konrad 15.02.2019
    no nie mogę pisać inaczej... tyle jest we niechęci do wiar wszelakich... no nie mogę inaczej :)
  • Wrotycz 15.02.2019
    Florian Konrad, mną się nie przejmuj, a inni niech się wypowiedzą, bo może nie ma sensu się 'tłumaczyć'.
  • Florian Konrad 15.02.2019
    Wrotycz ależ jak to nie przejmuj się? podchodzę poważnie do każdego komentarza Czytelników. No, chyba, że ktoś jest ewidentnym trollem, albo odwetowo pyszczy, opluwa, bo skrytykowałem jego pisaninę,jeśli nie- do Czytelników - zawsze z szacunkiem :))) bez poufałości, ale z klasą :))))))))
  • Wrotycz 15.02.2019
    Florian Konrad, a taki bonus dla Mistrza:)
  • Florian Konrad 15.02.2019
    Wrotycz Mistrza? że... Ty? czy ja? nie rozumiem
  • Wrotycz 16.02.2019
    Florian Konrad - dla Ciebie.
  • Florian Konrad 16.02.2019
    ja Mistrz? chyba King Bruce Lee karate mistrz, co po dobrej wódzie lepszy jestem w dżudzie :D
  • Wrotycz 16.02.2019
    Koniec pochwał, bo się roztopisz:)
  • Florian Konrad 16.02.2019
    okej. choć i tak ego mi wzrosło do niebotycznych rozmiarów, niedługo zapuka w Międzynarodową Stację Kosmiczną :)
  • Wrotycz 16.02.2019
    :) Masz literówki, może pomogą.
    Spadam pod ziemię. Dobrej nocy!
  • Florian Konrad 16.02.2019
    dobrej nocy!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania