Neglerioza rozdział XXVII

XXVII. Kochać, dewastować

 

Dzień - wypalona zapałka. Przymus płaczu, nie do przezwyciężenia. Upadają kombinaty, na drugi dzień szabrownicy wyrywają kable ze ścian. Nerwy wzrokowe kamerom. Łzy ciekną po szklanych elewacjach biurowców.

Potrzeba cyzelowania, ciągłego doskonalenia się w płaczu.

Zapuściłem włosy, teraz usiłuję zapuścić pod nimi mózg. Może się przyjmie, wykiełkuje w błotnistej glebie. Z marzeń, półfantazji, kalk, kalek-kalk, z krainy małpowania wróciłem na rodzinną wieś, do domu, przed komputer, pod kołdrę. Ciągle śni się sen wielokrotny, jeden w drugim, jak matrioszka. Z małą tylko różnicą: większe obrazy są ukryte w mniejszych, płytszych, bardziej czystych i wyraźnych.

I to wszechogarniające uczucie, że zmiana reguł następuje w trakcie trwania gry; z wyrachowaniem, arogancko i cynicznie: zaczynam partyjkę pokera, ktoś dostawia szachy, dosypuje puzzle (i tak nie dadzą się złożyć w jeden spójny obrazek) i - nim zdążę się zorientować - przegrywam trzysta do zera w jakąś wyklejankę, hipergrzysko o płynnych zasadach, ponurą zabawę, w którą nie można się bawić, uczestnictwo w niej niesie jedynie smutek, gorycz nieuniknionej porażki.

Gra tęczą, płatkami róż, zalegającymi na trawnikach psimi kupami, gra, gdzie używa się, niczym rakiet tenisowych, pojęć, metafor, dopieprza abstrakcję, przesala, albo - wedle uznania - przesładza nią każdą z partii. Gra bez logiki, całą z kontralogiczności, tak - na tym właśnie polega jej groźne piękno, piękno umazanej po szyję we krwi bogini Kali, gra autokanibalistyczna, pożerająca wraz z sobą graczy, ich plansze, pionki, karty (nawet jokery!), paletki, piłki, bierki, kolorowe patyczki. Na tym właśnie polega jej żałosność, głupota, pożałowania godna trywialność.

Ucieczka w quasi-senne wizje, desperacka próba nie tyle wyrwania się z samotności i nudy, w które świadomie, dobrowolnie i konsekwentnie się wpędziłem, co rozpaczliwe, chaotyczne starania, by odnaleźć w pełni siebie, wcześniejszego, wszystkie wersje demo, przeddziecięce, przedprenatalne, ale już umarłe ze starości, wersje żeńskie, dziewczęce, oscylujące w granicach błędu statystycznego, wersje niezauważalne, takie, które zbywa się milczeniem, albo traktuje z pogardą, jak błędy młodości, których się nie popełniło, młodości nieprzeżytej, nawet nie tyle cudzej, co niczyjej, nieodegranej w żadnym, nawet amatorskim teatrze; młodości tak szczeniackiej, że niemożliwej do wystawienia nawet przez błaznów.

Tworzą się takie wersje obarczone wszelkimi możliwymi błędami,, siedzę przed nieśmiertelnym komputerem, wrastam w niego; siedzę na piwnicznym tronie, przegniłym fotelu rolls-royce'a 126p, przestaję się oszukiwać, ze mam nad czymkolwiek kontrolę, że rządzę powstającymi w głowie wersjami.

Czuję, że zostałem dopełniony, kobieta, którą we mnie wmuszono byłą brakującą częścią składową ciała i psychiki, koniecznym do życia budulcem, który odłączył się na przestrzeni milleniów, najstarsi i najmędrsi wróżbici nie są w stanie powiedzieć, kiedy dokładnie i w jakich to było okolicznościach.

Istniałem gdzieś ja-trzeci, ja-własne-dziecko, odrębny od mnie-ojca i mnie-matki.

Prosiłem się na świat. I oto jestem, ta dam! Werble, grajcie fanfary! - wychodzę z własnej głowy mały i pokraczny, siadam na biurku przed monitorem.

Gierka, cyniczna i bezwzględna, szulerska, zwodnicza i oszukańcza, bo nie sposób w nią wygrać, jeśli nie zna się choćby podstawowych reguł, ponadto prawa, jakimi się rządzi nieustannie się zmieniają, upokarzająca wielokrotność, zmiennokształtność, jaka nie odbywa się nigdzie poza moją wyobraźnią, to całe rozkawałkowanie mnie, rozbicie na atomy, kwarki, nie służy chyba niczemu, nie jest nawet objawem depresji, masochostycznej chęci katowania się, wpędzania w jak najgorszy nastrój.

Czytam newsy na stronie Wirtualnej Polski (banalna czynność) i jestem rozmywany. Mam w brzuchu Andromedy, w jelitach - Proximy Centauri. Parzą od środkaaaaaa! Parzę się, bo trudno to nazwać seksem, z chwilowymi, wymyślonymi na ten jeden raz, boginkami nie wyznawanymi w żądnej religii.

I cofam się do czasów prawictwa, udaję, że jestem pozbawiony popędu, problem - bo na chwilę obecną, co tu dużo ukrywać, jest to problem - relacji damsko - męskich, ars amandi, mnie nie dotyczy, bo od zawsze byłem stworzony do życia w czystości, poczęła mnie i urodziła para mnichów klauzurowych, kamedułów, którzy złożyli wieczyste śluby czystości, celibatu i milczenia. Nauczyłem się od swoich ojców tłumienia popędu, zdusiłem go w zarodku, a może w ogóle go nie miałem, przyszedłem na świat mentalnym kastratem, aseksualnym artystą, człowiekiem, który miał jeden, jedyny orgazm - w chwili zdania matury z polskiego na piątkę, gdy wszem i wobec pokazał, że ma język giętki, który powie więcej, niż pomyśli głowa.

Język dziewiczy, niewkładany w miejsca nieprzystojne. Język głupca, skretyniałego profesora, który potrafi pięknie, całymi godzinami rozprawiać o poezji Byrona, a nie kontroluje własnych zwieraczy; zapampersowanego miłośnika literatury. Romantyka w śliniaku.

Dopełnia mnie Margdalena - więc może nie potrzebuję innych kobiet, wejście w jakąkolwiek relację byłoby przesytem, nadmiarem, skończyłoby się gorzej, niż fatalnie? Zaryzykować i sprawdzić, czy być tchórzem, wybrać konformistyczną, mięciuśką jak becik samotność?

Kogo chcę oszukać, całe lata temu wybrałem drugą opcję. I dobrze. Czytam informacje z kraju i zagranicy, w zasadzie błądzę wzrokiem po pleksiglasie. I czuję, jak odrasta mi cnota. Znowu. Mieszczę, noszę w sobie kobietę, więc może to tak, jakbym nie wychodził z niej, miał miejsce seks lustrzany, wsteczny, odwrotnym najgłębsze przeniknięcie się, przeżarcie.

Margda, która po części jest tak Dadźborowo, dołączana na siłę, doszywana wieś, trochę jak pasożyt, którego od zawsze pragnęło się żywić, trochę jak bezdomny żul, uchodźca z kraju, w którym nie wybuchła żadna wojna, imigrant ekonomiczny, któremu ze zbyt dobrego serca, z nadmiaru altruizmu oddaje się wszystko, co się ma; oszust, na którego mimo świadomości jego wyrachowania przepisuje się dom, ziemię, któremu oddaje się nerkę, by sprzedał ją na czarnym rynku, przehulał pieniądze i wrócił jakby nigdy nic, goły i wesoły, po więcej kasy.

Margda - moje dopełnienie (albo ja- jej, tu gubię się w domysłach) ze słodkim, rozczulającym błędem w personaliach, babolem niczym uroczy, kilkutygodniowy kotek.

Ja - tak bardzo żałosny w tej swojej alienacji, czarnym zasklepieniu się w muszli, którą chcę uważać za mały kosmos, ja obrastający mchem i pokrzywami, zasypywany przez megatony wewnętrznego śniegu, tonący w swojej płyciźnie, niekiedy rozpaczliwie usiłujący wydostać się z zasp, czekający na kontrolowane lawiny, wzburzenie, pobudzenie Czegoś, może pętli, dyskutant kłócący się z kostuchą, gadacz do noży, żyletek i wszystkiego, co mogłoby zesłać, przyczynić się do upragnionego i w równym stopniu znienawidzonego odejścia.

Ja plujący na fosforyzujące litery. Ja, który boję się zerwać wiszący od lat nad drzwiami napis EXIT. Tak - EXIT, nie żadne polskie, zaściankowe WYJŚCIE EWAKUACYJNE. MA być światowo, choć mój świat zaczyna się i kończy w podziemiach Kwirewki, tego hotelu, obozu pracy przymusowej i klubu gejowskiego (od lat jestem jedynym gościem, choć de facto nigdy nie przekroczyłem jego progu).

Ja - maluch, bo przecież zawieram się w pełni w skaju, rdzy, wyblakłym plastiku efesemowskiego pokurcza. Wiozę bagażniku dachowym nieznaną sobie ideę. Jest ciężka, wgniata daszysko do wnętrza "pryszcza". Blacha przebija skórę. Czaszkę. Blacha wduszona aż do żołądka. Aż po jaja.

Wreszcie: dziecko, okruch mnie. Niezbywalny przywilej nadany mi przez władcę (to przecież ja! to przecież ciągle ja! - wrzeszczę z widowni), rak nie do ruszenia skalpelem, bo rozniesie się po całym organizmie, pokoju, wsi, zainfekuje smętnolizmem całe województwo, albo i z pół Eurazji.

I zmiana optyki: to najprawdziwsza część mnie, od zawsze obecna, szczypta ducha, jeśli mogę, posługując się terminologią ślepca, starając się redefiniować niektóre pojęcia tak ją określić, odprysk wielkiej jak lubelski stadion duszy, hiperjaźni, który po paru latach zwiedzania świata, wycieczki krajoznawczo-turystycznej po bagnach i pustyniach, tułaczki poza ustrojem powrócił do "tacierzy" (co za durno szczeniackie słowo!).

Syn-ja i "ja-plus-syn" to przecież jedno. Nierozerwalne. Nierozstawalne.

Ja i Margda - również. System naczyń połączonych działa: zanikają wszystkie (prawie!) wady, rozmywa się jej spartaczone imię, moje guzowate i pokraczne nazwisko. Jestem Tomek Wojciechowski - i nie pozwolę się nazywać inaczej!

Znów nachodzą mnie, delikatnie mówiąc nie najmądrzejsze, przemyślenia, przekładam świat z polskiego na nasze, na język trojga osób. A każda jest mną. A każdej w równym stopniu nie ma.

Otwiera się siakiś kanał mediumiczny, tanscendentfatalny i znów rozmawiam, spieram się, kłócę, wyzywam od najgorszych ze... znaczeniem słów. Wypieram się znajomości polszczyzny, tak, jak wypieram prawdziwej orientacji (samochodofilia autoerotyczna), udaję Greka, który nie umie sklecić zdania po grecku, bezjęzykiego Francuza, Włocha z afazją.

Fridge to dobre dziecko, nie to, co jej matka - poważna, wiecznie nabzdyczona refrigerator.

Na końcach moich włosów dyndają gwiazdy - widzę w monitorze komputera. Nieskładne to odbicie, jakby narysowane przez dziecko, pijanego Nikifora, albo innego twórcę art brut, tyle, że bez talentu.

Ledwie rozpoznaję siebie w tym gryzmole świetlistym, bagnistym. Nierzeczywistym. Moje twarz nie tyle odbija się, co jest... wydukana, wysepleniona, wymamrotana wizualnie na ekranie. Wycudowana przez tego tam, za szybką.

No dobrze - to też ja, tyle, ze nieco zdefasonowany. Spadłem z improwizowanego tronu na twardą, piwniczną podłogę i rozkwasiłem pysiak.

Spawy nie trzymają, przerdzewiałe do cna, skorodowane próchno, blacha grubości bibuły, papieru toaletowego rozsypuje się, odkształca. Nie trzymam pionów, ani poziomów, rozjeżdżam się na wszystkie strony. Nie pomaga fakt, że dosztukowano mi dwie osoby - Margdę i jej, nasze dziecko.

Toczę w sieci wojenki, gównoburze, równo nawalam w PiS, Platformę, nawet ludowców. Tak naprawdę nie mam skonkretyzowanych poglądów politycznych. Nie miały jak się wytworzyć w kisielowatej głowie. Zamiast nich wyrosłą tam fiatowska skrzynka bezpieczników. Wszystkie - co było do przewidzenia - spalone.

Czy czekam na coś? Tak - uśmiecham się tysiącem żabich ust. Błyszczą niekamienne zęby.

- Na potwora - zdradzam plan. Nie ma sensu dłużej ukrywać zamiarów, zgrywać cnotka-niewydymka, mydłka w szarym, przyciasnym garniaku ze studniówki, pryszczatego leszcza, który płoni się na sam dźwięk słowa"seks".

Czekam na potwora, skurwysyna. Tyranozaura o błyszczących, krokodylowych łuskach, bestię w pełnym makijażu, szpilkach, miniówie. Smoka Podlubelskiego (Wawelski, obawiam się, miałby za daleko i pewnie nie chciałoby się przyczłapać taki kawał brzuchatej, ociężałej gadzinie) z tipsami i biustonoszem wypchanym watoliną. Czekam na mięsożernego transwestytę, marzę, by spadł z nieba meteoryt-ludojad, międzygalaktyczna drag queen. Nie bredzę, wypiłem raptem pół radlera zero procent.

Już nie udaję, że jestem hetero. Ani bi. Ani homo.

Czy można posądzać o posiadanie płci coś tak banalnego jak długopis? Nawet, jeśli jest to gadżet reklamowy sex shopu i kształtem przedstawia wibrator, dildo, kutasa, łechtę (usiłuję sobie wyobrazić prezydenta podpisującego takim ustawę zakazującą wprowadzania do obrotu środków antykoncepcyjnych), to nie można raczej przyjąć, że jest on męski, czy żeński. Nawet zważywszy, że samo słowo jest rodzaju męskiego - nie ma, a przynajmniej nie spotkałem tej długopisi - jakoś nie myślimy o przyborze do pisania w kategorii płci. Jest przyporządkowany do jednej, ale w zasadzie pro forma, bo tak trzeba, musimy porządkować świat, wszystko bez wyjątku musi być albo męskie, żeńskie, albo nijakie.

A ja jestem "długopis". Nie "ten", nie "ta", ani "to". Od dziś zrzekam się, na razie na potrzeby rodzącej się w niewysłowionych bólach książki - płci, jednocześnie nie przyjmując żadnej. Nie jestem gender fluid, labilny, rozedrgany, rozchwiany, heteroniepewny. Jestem przekaźnikiem treści, a te są jak prąd. Włóż gwóźdź do gniazdka - z kim się połączysz - z chłopczykiem, dziewczynką?

Gej-srej, sami jesteście geje. Ale tylko w dni nieparzyste, po zmroku, przy zgaszonym świetle, po wcześniejszym zażyciu rutinoscorbinu w maści. Dożylnym.

Powiem wam coś na ucho, w jak najgłębszej tajemnicy: jeśli wszyscy członkowie warszawskiego Business Centre Clubu przyszliby do mnie jak legendarni magowie, przynieśli mirrę, kadzidło i złoto, dużo złota - mógłbym nawet (do czego to doszło,w pale się nie mieści!), tłumiąc odruch wymiotny, walcząc z uczuciem obrzydzenia, pobyć hetero. Naprawdę - ale tylko raz - i żadnych zdjęć, ani nagrywania!

Należy o mnie mówić językiem ogólnoświatowym. Czytajcie: po rusku, mając zamiast zębów kamienne atrapy.

Jestem psych, sumassziedszik. A wy? - wyciągam w ciemność jedną z sześciu rąk.

Robię research, szukam w internecie materiałów do powieści. Idzie opornie, bo choć zostałem spleciony, zżarty z dziewczyną, jej psychiką, wniknęło we mnie nasze wspólne JA ("dziecko" zdaje się być nieadekwatnym określeniem) - ciągle czuje się niedopełniony, niekompletny. Jestem jak skrytka bankowa, do której należy chować precjoza. A we mnie: wraki małych fiatów, zdechłe koty, zasuszona głowa koguta. I weź u, człowieku, miej wysoką samoocenę, pisz, sil się na arogancję, agresywny, skurwysyński ton, staraj się być brutalny, krzywdzący, wygłaszać niepoprawne politycznie opinie, gdy cały czas odczuwasz niedorosłość., Nie duszy. Ducha. Umysłu. Niedoumysł.

Jestem piórem, nieco zbyt tępym, jak na moje możliwości. Zamrażalnikiem. Chce mięsa. Mięsożernych fraz. Nie: mięsnych. Fraz kanibalistycznych, żywiących się innymi, pochłaniających grafomańskie bzdety, jakimi rzesze amatorów zaświniają internet.

W pamięci mojego starego laptopa gnije plik tekstowy niejakiego Jurka Króla - rastamana nikczemnego wzrostu. Utlenia się wraz z twardym, coraz miększym dyskiem.

W kieszonce notatnika schował, karypel, swój list "właściwie pożegnalny". Biedny, głupi samobójca, swój własny rzeźnik i masarz w jednym.

Odkroił sobie głowę, szaleniec, i padł jag długi u stóp "trony" z palet. Przypominał liszkę, albo włochatą, niejadalna, pokrytą pleśnią kiełbasę. Zostały jego-moje zdania, patetyczny i przez to śmieszny ochłap tekstu. Ani tym kogo wzruszyć, ani zmusić do refleksji.

Na jego przykładzie doskonale widać, że nie wszyscy powinni bawić się w literaturę suicydialną. Nie każda uda się, wyjdzie wystarczająco dopieczona, soczysta, cierpka. Czasami lepiej odpuścić, wyjść po angielsku. Albo meksykańsku - z pierdolnięciem. Po czechosłowacku - odjechać skodovką 100...

...tu się urywam na chwilkę, idę popaść w jeszcze głębszą trzeźwość. Umrzeć z pragnienia, albo zapić na śmierć kosmatą krwią dredziarza, Króla polskich sitcomów. Może przestałbym kręcić się wokół jednego tematu, jak nie powiem co w przeręblu.

Wytchnienie od kompa, powieści, co nie chce się napisać, od wszystkich "samych siebie" (strasznie nudni goście).

Dosyć pisania na dziś. dzień znieróbczyłem, przewałkoniłem.

Czekam na sen, dobry, ciężki, nie do udźwignięcia. Może przyjdzie w nim upragniony potwór, będzie miał na sobie zieloną bluzeczkę i maskę Pawła Wawrzeckiego. Czort odgrywający rolę aktora odgrywającego rolę Buły, cwaniaka ze spin-offu "Graczyków". Takie combo.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Florian Konrad 19.02.2019
    Skończyłem dziś 33 lata. Wszystkiego najgorszego mi proszę życzyć.
  • kalaallisut 19.02.2019
    Jak sobie życzysz. Życzę Ci wszystkiego czego sobie nie życzysz;) Potworów zielonych, czortów nawiedzających we śnie ( przeczytałam tylko końcówkę, może się zmobilizuję na więcej, dużo tego) Sprawnej ręki i głowy do ostatniej grobowej deski.Sełnienia i odnalezienie swojego miejsca/roli w życiu.
  • Florian Konrad 19.02.2019
    kalaallisut dziękówa
  • Wrotycz 20.02.2019
    Wyobrażam sobie, jak trudno było z przyczyn osobowościowo-ontologicznych kreacji bohatera napisać ten rozdział. Szacun. Uniosłeś wyzwanie. Bardzo zajmujący fragment powieści.

    O wiek Chrystusowy.
    Czytelników życzę i kolejnych erupcji weny. Niech nie umiera.
  • Florian Konrad 20.02.2019
    dziękuję serdeczniasto

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania