Pokaż listęUkryj listę

Nie Szukaj Siebie. Rozdział I: Grobowa Cisza

OPOWIADANIE Z GATUNKU URBAN FANTASY.

 

Sztywne ciało. Suche oczy. Zimne dłonie. Siedzę na łóżku i moje ciało nie należy do mnie. Jest oddzielnym bytem, w którym tylko pomieszkuję chwilowo. Tylko na moment przeniosłam się do jakiegoś równoległego wszechświata, gdzie wszystko jest szare i zionie chłodem. Przecież jeszcze tylko kilka chwil i znów wrócę do siebie, do prawdziwej siebie. Problem w tym, że mnie, Ellen Prescoth już nie ma.

Ciało Mary jest w takim stanie, że trudna byłaby identyfikacja. Tak mi powiedziano. Nie ogarniam rzeczywistości. Jestem wyprana z emocji. Dni dalej się ciągną, mijają mnie wielkim łukiem. Jak to możliwe, że wszyscy zachowują się, jakby nic się nie stało?... Dlaczego sąsiad jak zwykle o szóstej idzie na spacer z psem, a jego żona w tym czasie wchodzi w pogawędkę z listonoszem? Przecież tutaj obok zdarzyła się tragedia!

Dzisiaj dzień wyjazdu. Na tą myśl mam ochotę rozwalić wszystko dookoła. Przestałam się do kogokolwiek odzywać. Nie mam nic do powiedzenia. Boję się, że gdy tylko otworzę usta, nie wydobędzie się żaden dźwięk. Tak samo, jak we wraku auta.

Widzę, jak rodzice obserwują mnie z politowaniem. Ich spojrzenie jest wszędzie: w domu, na ulicy, w snach, pod powiekami.. Wyglądają, jakby mieli przed sobą kogoś, kogo powinno się zamknąć na oddziale psychiatrycznym. Doskonale wiedzą, że jestem załamana, że boję się zamknąć oczy, bo gdy to robię, od razu słyszę szczęk metalu i świst latających blach. W ciemności widzę śliskie łapska, które chcą mnie zatrzymać przed ratowaniem siostry.

Ogarnia mnie rozgoryczenie na myśl o wyjeździe. Czuję się jakbym zdradzała Marę, jakbym ją zostawiała na pastwę losu. Mimo, że rodzice zaczekali tydzień, mam wrażenie, że są niesamowitymi egoistami. Chcą zacząć od nowa? Zapomnieć, że posiadali jeszcze jedną córkę? Ze względu na takie okoliczności powinni zostać dłużej. Nie mogę uwierzyć, że jej już nie ma. Leżę na łóżku w pokoju, który za kilka chwil nie będzie mój. Słyszę, że mama idzie po schodach. Drewniane obcasy jej chodaków robią dużo hałasu. Na pewno zaraz zatrzyma się pod drzwiami, by nasłuchiwać. Od kilku dni, robi to ciągle. Czego się spodziewa? Że jak nikt nie patrzy, to gadam do ścian? Po minucie wchodzi do pokoju i staje przy nogach łóżka, kładzie żałobną sukienkę na białej pościeli. Przenoszę wzrok na ubranie, potem na twarz mamy. Patrzy na mnie z mieszaniną troski i niepokoju, chociaż po chwili stwierdzam, że to raczej obrzydzenie..

— Ellen. — Zaczyna poważnym głosem. — Ubierz się, proszę.

Mówi tylko tyle i wychodzi. Zaciskam pięści i na mojej twarzy pojawia się wściekły grymas. Od kilku dni nie rozmawiam z nią, ani z tatą. Zamieniliśmy może dwa słowa. Nie chcę z nimi gadać, na pewno nie zacznę pierwsza. Od wypadku wszyscy zachowują do mnie dystans... Oddalamy się od siebie, ale nie mam potrzeby tego ratować. Nie zależy mi. Ubieram się, jak kazała. Stoję przed lustrem i wygląd mnie przeraża. Mam wrażenie, że obserwuję śmierć we własnej osobie. Sine ślady pod oczami są bardzo widoczne. Nawet moje jasne tęczówki straciły żywy, zielony kolor i wydają się matowe. Ciemne fale są poczochrane na głowie. Wszystko jest nie tak.

 

~*~

 

Docieramy na cmentarz około godziny dziesiątej rano. Nie ma dużego tłumu. Niewielka garstka ludzi, których nigdy nie widziałam zbiera się obok nas. Ja mam tylko mamę i tatę. Nasza rodzina od zawsze jest mała. Dziadkowie zmarli jeszcze przed moim i siostry urodzeniem. Nigdy nie mieliśmy żadnych ciotek, ani wujów. Nie przeszkadza mi to, przynajmniej nie musimy gnieść się podczas rodzinnych uroczystości.

Nie miałam okazji zobaczyć nawet ciała Mary, chyba nikt go nie widział, bo trumna została zamknięta przed oczami żałobników. Rodzice nie chcieli, by ktokolwiek zobaczył w jakim stanie jest ciało po wypadku. Byłam zła, że nie mogę ostatni raz na nią spojrzeć, jednak po kilku dniach pogodziłam się z tym. Musiałam.

Ksiądz z naszej parafii wygłasza długą mowę i kończy tradycyjnymi słowami: „z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”. Podczas pogrzebu stoję obok rodziców. Widzę ich poważne miny, oczy wpatrzone w trumnę. Przez cały czas płaczę, ale nie czuję tego, jakby łzy towarzyszyły mi od zawszę. Nie przywiązuję uwagi do słów księdza, ani ludzi, którzy otrzymują prawo, by powiedzieć coś o mojej siostrze. Przez cały czas mam przed oczami jej radosną twarz. Śmiech Mary dźwięczy mi w uszach. Dociera do mnie, że już nigdy nie zobaczę siostry, że nie usłyszę jak się śmieje, jak żartuje. Nigdy z nią nie porozmawiam o problemach, o których tylko jej mogłam powiedzieć. Już nie opowie mi o swoim projekcie, ani o tym jak bardzo denerwuje ją łysy przełożony. Nie powspominamy dawnych czasów, tych wspaniałych lat dzieciństwa, kiedy wszystko było proste i oczywiste.

To już się nie powtórzy.

Widzę jak trumna jest spuszczana do nieproporcjonalnie wielkiego grobu. Gdy tylko znika mi z oczu, nic nie mogę zobaczyć, obraz na dobre rozmazuje mi się przed oczyma. Pierwsza osoba podchodzi, aby wrzucić garstkę ziemi. Myślę wtedy, że Mara będzie tam zupełnie sama. Samotna, w wielkim grobie pełnym obślizgłej ziemi. Nie będzie dla niej nikogo. I wtedy wiem, że właśnie to miejsce — grób, jest najbardziej mrocznym miejscem, w jakim człowiekowi jest dane przebywać.

Rodzice podchodzą, aby sypnąć ziemią. Ręce zaczynają mi się trząść, czuję, że robią się bardziej spocone. Wyczekujący wzrok rodziców osiada w końcu na mnie. Podchodzę dwa kroki w kierunku grobu. Patrzę ku dołowi. Kucam, co innym wydaje się być dziwne i w jakiś sposób niestosowne.

— Hej, Maro. — Szepczę na tyle cicho, że tylko ja mogę się usłyszeć. — Pewnie nie wygodnie ci w tej ciasnej klitce, co? — Żartuję ponuro, a strumyczek łez przeradza się w rwącą rzekę smutku. — Zawsze wolałaś otwarte przestrzenie. — Uśmiecham się i czuję wielką falę gorąca. — Tak chciałabym, abyś teraz zaśmiała się razem ze mną. Bardzo cię kocham! — Głos mi się załamuje, ale nikt tego nie dostrzega. — Dziękuję, że byłaś dla mnie kimś więcej niż siostrą, byłaś moją najlepszą przyjaciółką, wsparciem. Dziękuję ci za to! Kocham cię i nigdy nie zapomnę... — Ostatnie zdanie mówię już normalnym głosem tak, że wszyscy mnie słyszą. W tym samym czasie wstaję i rzucam piasek na dno. Zdzieram z szyi mój złoty medalion i bez zastanowienia wrzucam go w mogiłę. Bez Mary jego dobry urok traci sens i nie jest mi już do niczego potrzebny. W żaden sposób nie mogę pozbyć się zamglonego łzami obrazu. Oddalam się o kilka kroków i patrzę, jak kolejni ludzie rzucają ziemię. To wszystko jest tak nieprawdopodobne, że pragnę uciec, ale jednocześnie nie chcę zostawić Mary. Chciałabym z nią zostać...

 

~*~

 

Rodzice już rano zapakowali wszystkie rzeczy do auta. Po powrocie z cmentarza zostało mi jedynie zmienić ubranie, zapakować je i wsiąść do samochodu. Największe opory mam przed tą ostatnią czynnością. Pespektywa tego, że za dwadzieścia godzin będziemy w Luizjanie, w jakiejś małej wiosce zabitej dechami, jest bardzo dołująca.

Auto wydaje się przeładowane drobnymi przedmiotami. Wszystkie meble zostają w domu, ponieważ rodzice sprzedają całość z dobrodziejstwem inwentarza. To jest dla nich szansa, żeby wziąć więcej pieniędzy od kupca. Ja do towarzystwa biorę tylko ulubioną książkę Mary (kiedyś mi ją pożyczyła z wysokimi rekomendacjami, a ja jeszcze ani razu do niej nie zajrzałam) oraz mój wysłużony odtwarzacz muzyki. I tak pewnie przez większość podróży będę spać albo bezcelowo obserwować mijane po drodze widoki.

Przed południem wyjeżdżamy z podjazdu domu, w którym spędziłam całe siedemnaście lat swojego życia.

 

Zatrzymujemy się około godziny dziewiątej wieczorem. Jest już prawie całkowicie ciemno, więc z trudem dostrzegam krawędzie budynków za szybą.

— Już lepszego miejsca na nocleg chyba nie mogliście wymyślić. — Warczę pod nosem, ale nikt mnie nie słyszy. Rodzice wychodzą z samochodu, i zostaję zupełnie sama. Zaraz potem oddalają się od auta, nie widzę już nawet ich sylwetek. Bez zastanowienia pcham drzwi, nie chcę, żeby mnie tutaj zostawili. Staję na wilgotnym chodniku. Jeszcze przed chwilą musiało padać. Rozglądam się, ale nie mogę znaleźć rodziców. Wygląda na to, że rozpłynęli się w powietrzu od razu po opuszczeniu auta. Nie przejmuję się samochodem. Po prostu zostawiam go, tak jak stoi i idę wzdłuż drogi, która prowadzi przez osiedle domów. Stale rozglądam się w nadziei, że może gdzieś ich zobaczę, ale to jest coraz bardziej daremne. Po chwili spaceru dochodzę do niewielkiego placyku. Dookoła stoi kilka budynków i stary, zardzewiały plac zabaw. To wszystko połączone z brakiem oświetlenia daje naprawdę upiorne wrażenie. Dookoła nie ma śladu człowieka. Kręcę się chwilę po okolicy bez większego celu. Wiatr wieje nieprzyjemnie, a ja czuję dreszcz zimna. Chyba znowu zapowiada się na ulewę. Słyszę w uszach gwiżdżące powietrze i uczucie chłodu powraca. Odwracam się za siebie i marszczę czoło. Jakieś pięćset metrów przede mną. stoi postać. Kryje się w cieniu jednego z domów. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy to kobieta, czy mężczyzna. Widzę tylko ciemny kształt. Chociaż w sumie, może mi się wydaje? Przekręcam głowę, jakby to miało pomóc mi w ocenie sytuacji. Wyczuwam coś nieokreślonego. Wzdrygam się pod wpływem podmuchu wiatru. Poczucie niepokoju wzbudza moją czujność. Jednocześnie odnajduję w tym jakąś znajomą aurę. Oddycham głęboko i odwracam się na pięcie.

Słyszę wrzask.

— Tutaj jesteś, Ellen! — To moja mama, z którą się prawie zderzyłam podczas obrotu. Rozglądam się ponownie po placu. Postać dawno musiała zniknąć.

— A gdzie mam być? — Odpowiadam trochę za ostro. — Zniknęliście mi z oczu. — Dodaję z wyrzutem i szybko mijam ją i tatę. Idę przed siebie, wiatr smaga mi twarz, co sprawia, że jest mi jeszcze zimniej. Przed sobą mam spory neonowy znak „Motel u Calvina”. Jak ja mogłam go nie zauważyć?

Wykupiony przez rodziców pokój jest wyjątkowo nie przyjazny. Śmierdzi w nim czymś ohydnym, płynem do czyszczenia zasłon lub innymi chemikaliami. W dodatku jest bardzo mały i trzy jednoosobowe łóżka stoją jedno obok drugiego. Nie ma szansy, aby w nocy posiedzieć przy oknie, poczytać lub po prostu zrobić coś innego, niż leżenie plackiem. Zajmuję łóżko i otwieram okno szeroko, aby przewietrzyć smród. Muszę jakoś przetrwać tę noc. Jednak, kiedy myślę, że kolejną spędzę już w Luizjanie dopada mnie niepokój. Boję się zmian.

Wbrew swoim oczekiwaniom, jakoś udaje mi się usnąć, chociaż cały czas mam wrażenie, że człowiek z upiornego placu stoi tuż za szybą i się na mnie gapi. Staram się nie patrzeć w kierunku okna, bo ta wizja przerażająco mnie paraliżuje.

 

Otwieram oczy około dziewiątej, budzi mnie głośna rozmowa rodziców. Interesuje mnie temat ich gadki, bo niewątpliwie dotyczy mnie. Nie ruszam się, nie daję żadnego znaku swojej świadomości. Chcę posłuchać o czym dyskutują.

— Nie sądzę, aby był to dobry pomysł. — Mówi mama.

— Daj spokój, Annie. Ona będzie pod doskonałą opieką. Nie masz się, o co martwić.

— Opieką? Myślisz, że te małolaty ją dopilnują? Przecież to smarkacze!

— Raczej doskonale wyszkoleni ludzie, którzy tylko tak wyglądają. Nie martw się znam tę dwójkę osobiście. Zrobią wszystko, by dopełnić zadanie.

— Ale...

— Ona musi do wszystkiego dojść sama. Im prędzej tym lepiej. Przecież dobrze wiesz, że to jest inna sytuacja. Po raz pierwszy zdarzyła się amnezja. Nie martw się, kochanie, będzie dobrze. My w tym czasie, musimy wszystko oczyścić.

Zapada cisza i mogę się założyć, że w tej chwili tata tuli mamę w ramach pocieszenia. O czym on wygadywał? Co oni chcą zrobić?

— Nie jestem przekonana, Robercie. Jeśli ona się ujawni... — Jęczy mama.

— Annie, posłuchaj. To już jest najwyższy czas. — Odrzeka tata poważnie. — Już niedługo skończy osiemnaście lat… — Wzdycha. — Wtedy nie będziemy mogli nad tym zapanować.

O co w tym chodzi? Marszczę czoło w zastanowieniu.

Po słowach taty, oboje opuszczają pokój, zabierając ze sobą walizki. Siadam na łóżku i patrzę przed siebie. Nie wiem co myśleć, nie rozumiem jego słów. O jakich ludziach mówił? Na co był najwyższy czas? O jakiej amnezji mówili? To wszystko brzmi, co najmniej groźnie i niepokojąco.

Otwieram szeroko okno i widzę, że w dzień to miasteczko wcale nie jest takie upiorne, jak w nocy. Ptaki śpiewają, a słońce ogrzewa moją bladą twarz. Zaczynam zastanawiając się jak będzie w Marksville. Odkąd usłyszałam o tym miejscu, od razu wyobraziłam sobie ponure miasteczko, gdzie ciągle jest wilgoć i okropna pogoda. Jeziora to zawsze deszcz lub inna woda, błoto i smród. A ja będę tam mieszkać...

Jest godzina dziesiąta, gdy siedząc w samochodzie, patrzę na zegarek. Mama także usadawia się już na siedzeniu pasażera, tuż przede mną, ojciec zaś pali papierosa, stojąc przy drzwiach kierowcy. Patrząc na to, nie odczuwam kompletnie nic. Na oko, już po południu będziemy w Marksville. Jestem ciekawa, ile będzie musiało upłynąć czasu, aby pojawiły się pierwsze myśli o ucieczce. Zobaczymy.

 

Po dziesięciu godzinach jazdy przekraczamy granicę Luizjany. Tata wybrał chyba najdłuższą trasę, jaką mógł tylko znaleźć. Zaczynam myśleć o nowym miejscu. Jestem ciekawa co za pracę, ojciec otrzymał w tamtych okolicach. O ile dobrze pamiętam, to jakieś dwie godziny drogi od Marksville jest jakieś większe miasto. To właśnie tam dostał ofertę pracy w Agencji Rozwoju Ekonomicznego. Jest ekonomistą, ale naprawdę nie mam pojęcia, czym miałby się tam zajmować...

Pierwsze obserwacje są nad wyraz pozytywne. O dziwo, pogoda jest ładna, świecił słońce, które już powoli chyli się ku zachodowi, pozostawiając różowe smugi na niebie. Mijamy po drodze trzy wielkie jeziora, które nawet dla mnie nie są tak złe, jak sądziłam. Przypominam sobie słowa Mary. „Nie będzie aż tak źle”. Może miała rację? Przecież zawsze ma. Podnoszę głowę wyżej, na znak, że zamierzam przetrwać ten koszmar, nawet jeśli będzie to najmroczniejszy okres w moim życiu. Zrobię to dla niej. Bo właśnie ona we mnie wierzyła.

Dojeżdżamy do Marksville, gdy zapada noc. Latarnie świecą gdziekolwiek bym nie spojrzała. Dają poświatę w każdym kierunku. Mimowolnie przypominają mi się migoczące nad moją głową światła, które widziałam w chwili wypadku. Na skórę wkrada się dreszcz. Przejeżdżamy właśnie przez centrum. Wiem tylko tyle, że nasz dom jest na pograniczu i musimy przejechać całe miasteczko. Dzięki zdjęciom, wiem czego się spodziewać po nowym „domu”. Jest zupełnie tak, jak to widziałam. Średnich rozmiarów dwupiętrowa, drewniana chata. Z ogrodu wychodzi się od razu w kierunku jeziora, mamy nawet własny pomost i łódź. Mam tylko nadzieję, że w pokoju nie znajdę płaszcza i gumiaków. Jest już noc, więc rodzice postanawiają rozpakować się dopiero jutro. Mi jest wszystko jedno. Biorę swoją torbę i szybko idę za nimi do środka. Dom wewnątrz wygląda, jak leśniczówka. Wszędzie w oczy rzuca się drewno. To jeszcze bardziej mnie przytłacza.

— I jak wam się podoba? Wygląda tak jak pokazywał nam w mailu, prawda? — Tata wydaje się być nad wyraz zadowolony. Przewracam oczami. Nie mam ochoty na oglądanie tego nowego „domu”. Widzę naprzeciw wejścia schody, więc od razu wchodzę na górę, aby poszukać pokoju dla siebie. Na drugim piętrze znajduję trzy pomieszczenia i jedna łazienka. Nie najgorzej, ale na pewno też nie najlepiej.

Wchodzę do każdego pokoju i od razu z powrotem zamykam drzwi. Wszystkie wydają mi się takie… nie moje. Jakbym chodziła po czyimś domu. Opieram się plecami o ścianę i wzdycham ciężko. Chyba wolę mieszkać na przedpokoju, bo żaden z tych pokoi nie pasuje do mnie. Rozglądam się dookoła i nagle widzę blask klamki. Stawiam krok do przodu w kierunku ciemnego korytarza. Na końcu znajduję drzwi. Dotykam chłodnej gałki i przekręcam ją. Z wielkim oporem pcham drzwi, a one ledwo odskakują. Pewnie to ze starości tak ciężko chodzą. Pokój jest bardzo ciemny, wydaje mi się, że mrok tutaj jest pod postacią gazu albo cieczy unoszącej się niezależnie od grawitacji. Taka ciemność sprawia, że czuję się osaczona, oczami wyobraźni widzę jak obślizgłe macki wychodzą z pod łóżka, z szaf i ścian, by mnie dopaść. Mimo tego uczucia, wchodzę dalej. Czuję, że coś mnie przyciąga, że ten pokój jest dla mnie, mimo tej mrocznej otoczki. Wchodzę po woli do środka i niemalże czuję jak ciemność mnie otacza, jak wchłania się w moją skórę. Rozglądam się. Łóżko stoi na środku, widzę też dużą, starodawną szafę i biurko w podobnym stylu. Wykończenia mebli mają ozdobne ornamenty. Pociągam dłonią, po drewnianych zawijasach, które wydają się dziwnie znajome. Wszystko wygląda i pachnie staro, inaczej niż przywykłam, ale podoba mi się to.

Chcę wpuścić trochę świeżego powietrza tak, jak zawsze robiłam to u siebie. Przechodzę po skrzypiącej podłodze, otwieram okiennice i widzę, że mam swój balkon. Czuję podniecenie, bo nigdy wcześniej nie miałam takiego luksusu. Patrzę na okolicę. Moim oczom ukazuje się lśniąca tafla wody na jeziorze oraz otaczające całość drzewa. Czerpię powietrze do płuc i czuję orzeźwiające, leśną woń, pomieszaną ze specyficznym zapachem jeziora. Ten odór odrzuca mnie w pierwszej chwili. Niestety muszę się do niego przyzwyczaić. Jeszcze raz przejeżdżam wzrokiem po linii drzew.

Czyżby tam ktoś stał? Wytężam wzrok, lustruję konkretne miejsce. Wydaje mi się, że wśród drzew, które rosną tuż za naszą działką, stoi jakiś człowiek. Mrugam i te wrażenie znika. Czuję ucisk w żołądku, dokładnie taki sam, jak na ciemnym placu noc wcześniej. Nie ma już nic w miejscu, na które patrzyłam. Owiana nieprzyjemnym podmuchem wiatru, zamykam szybko okiennice. Jestem zmęczona i wzrok płata mi figle. Stoję jeszcze przez chwilę przy oknie. Nadal widzę jezioro oświetlone światłem księżyca, który góruje, niczym opiekun.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Frodo Baggins 29.12.2016
    Czuję się jakbym zdradzała Marę -- mary
    Myślę wtedy, że Mara -- mara czy mary?
    Hej, Maro. -- jednak mara?

    Oprócz tego wszystko ok. Czekam na dalsze części
  • olga.neilwood 30.12.2016
    Na imię ma Mara, nie Mary. W niektórych fragmentach jest napisane "Mary", bo w dopełniaczu (kogo, czego) — Mary. Dzięki za przeczytanie :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania