Nie wieżysz w
Wieża, wieża, wznosi się nad nami. Wieży wzwyż. My z nią. Wieżyści poganiacze wyżyn.
Nasze kroki spiętrzają jej posturę. Wzdymają ją nadal i bez końca.
Rezygnacja z dróg. Droga ku wzlotowi.
Nigdy w negliżu - koagulacja boska.
Krążymy. A wież wznosi się wiele.
Jedna blaga.
Nasz styl.
Alojz zmierzał zawsze do upłynnienia. Był bezwzględnym Alojzem. Co w swym życiu spotykał i czego nie napotykał stale sprawiało kim jest, a raczej kim chciał się stawać. Nie zaniechał działań.
Przenieśmy się na tapczan w pewnej miejskiej restauracji. Nasz bohater siedział tam wraz z dwójką znajomych. Jego ciało jakby chciało wchłonąć w zbyt wygodne siedzisko, skóra zapaść się od nacisku zbyt wyperfumowanego powietrza, a oczy, absolutnie złociste, zerkały po kątach w sposób niepokojący nawet dla najbliższych jego znajomych, a spojrzenie to było ponad wszelką miarę opisywalności ostre - drżąco ostre. Sajgon, myślał. Świata sajgon betonowy. Tak zainspirowany swoimi myślami na sajgonki właśnie oczekiwał.
-Widzisz, Alojz, późno trochę, a my czekamy na twe sardonki już ósmą minutę. - rzekła Imperatywa, jego bliska przyjaciółka o ciemnych włosach i chorobliwie niestałej osobowości.
-A, yy
-Weźże oczy zamknij, pacanku - uspokoił grzdyla zola Bonawentura
'Kiedym ja tylko koloidem' zakołysał myśl zagubiony Alojz.
Czekać musieli jeszcze całe cztery minuty. Ale, wiadomo, przyjacielska rozmowa jak nic innego sublimuje czas. W końcu Alojz dostał swoje upragnione sajgonice. Patrzył na nie, dyszał na nie, podejmował trudne decyzje na temat miejsc wbicia widelca i struktury gospodarki tym przemysłem spożywania sardonicznego. Całe szczęście, że dwójka całkiem dorosłych i jakże bliskich mu skądinąd ludzi służyła nader chętliwie pomocą w podejmowaniu tych trudnych decyzji. Dawali z siebie wszystko, zwłaszcza, że sami nic nie spożywali i ręce mieli wolne. Te ręce. Imperatywowe zanurzone w uszach Alojza. Bonawentury machające narkotycznie gdzieś przed jego oczami i zaraz blisko przed nimi i znowu gdzieś i zaraz blisko.
IMPERATYWA: No widzisz, klarnecie złocisty, życie to podejmowanie decyzji. Decyduj nimi, śmiało wykraczaj w nie
BONAWENTURA: Stałe stałe lecz zaiste kolorowe
IMPERATYWA: Podejmuj ostateczne wyzwanie ciągłych wyborów
BONAWENTURA: No i smakuj te sardynki, smakuj, o tak, pozwól się im rozpłynąć, no pięknie
ALOJZ: (uśmiecha się jak rażony światłem noworodek)
IMPERATYWA: Tak, pięknie, czekaj, poprawię me dłonie w twych kanalikach, KRĘCIAJ WIDELCEM, czekaj, czekaj, pomyśl na co on tak srebrzysty widelniczyk twój, dlaczegóż widelnowicowaty zębinoga??
ALOJZ: (cicho i powoli, z błyskiem w oczach) Aa
BONAWENTURA: No mój arcychłopcze, patrz spokojnie na ten widok za oknem, ajej, jej, kto to idzie
ALOJZ: Sąsiedzi...
(cisza)
ALOJZ: Wszędzie sąsiedzi
IMPERATYWA: (kaszle)
ALOJZ: (lekko rozwiera wargi)
(po chwili ciszy) Idą. Wszyscy gdzieś idą. Te znajome twarze.
IMPERATYWA: Twoje twarze
BONAWENTURA: Nasze twarze
ALOJZ: (nagle tężeje, stopy zaczynają stukać jakiś złożony rytm, przystępuje do jedzenia)
IMPERATYWA i BONAWENTURA: ((można mieć wrażenie, że wzdychają))
Talerz został opróżniony, resztki sosu bezładnie brukały białą hostię. Przyjaciele rozeszli się w milczeniu.
12 lipca 12 roku
Trudno spał nasz biedak minionej nocy dziurawej jak kreskówkowy ser. 'Bohaterem kreskówki, ach bohaterem kreskówki, a raczej wszystkimi naraz...', 'frakcjonować abrazję, ach dyfrakcjonować abrazję, pochłaniać w koagulację, eeh bęc nie lubię Hegla i kustosza też, ach moja maleńka abrazja jak kostaka skręcona nie nie, oj grzyby, nie grzyby, moje malutnie srebrniutkie śniadanka i cudze matki pełne szlamu i innego gorszącego zgorszenia i niestałej stałości marnych jutrzenek, ach w bęcu i w bęcu ogromnym, ehh, moje wszystkie sny i marzenia idą w chuj pragnienia i do łazienki już zaraz nie dostanę'. Z oczywistych przyczyn nie będziemy już się więcej zanurzali w myśli naszego bohatera. Po poranku na szczęście przyszedł dla niego prawdziwy dzień. Robił przez ten czas dużo. Hasał po mieście od zlecenia do pragnienia i od wewnętrznego musu do zewnętrznego przymusu. Nie zapominał aby w przerwach zażywać wolności. Wtedy, imaginując palce Bonawentury i dotyk Imperatywy, odpływał we własne myśli i przez chwilę czuł się prawdziwie płynnym człowiekiem. Wracając do geomorficznego świata miał poczucie, że pędzi i zmierza w swym kierunku rozszczepiającym wszystko co jest i czego ewidentnie nie ma. Ludzie wokół dalej hasali. Tworzyli swoje kręgi. Pierścienie. Piętra. Dobrze było przeniknąć dalej - w wieczór. O tej porze dnia zajmował się czynnościami stacjonarnymi. Spędzał czas w domu. Czytał książki między wierszami, obserwował martwe muchy latające pod sufitem i próbował wyobrazić sobie dźwięk, który byłby przeciwieństwem sygnału Family Frosta. Nie trudno sobie wyobrazić jak zmęczony i jednocześnie pobudzony był po tak intensywnym wieczorze. Jedynie spacery do łazienki i tamtejsze spotkania z czystą wilgocią pozwalały mu odczuwać swoje pragnienia w sposób najbardziej bezpośredni i harmonizujący wszytko co wewnątrz. Na intensywnej umysłowej pracy i tych krótkich spacerach za fizjologią przeminął i wieczór. Nastał czas królestwa nocy. Tych czarnych jeźdźców na koniach, których, mimo opisów Bonawentury, Alojz uparcie nie wieżył w. I tu zaczynał się prawdziwy chaos. Tu, gdzie ustawał ruch po spirali wzwyż. Gdzie pogoń przestaje pompować sylwetkę, a szlaki się rozpływają. Gdzie w końcu wiemy czego chcemy lecz słowa nie mogą zostać wypowiedziane. Kiedy nie jesteśmy sami, a krąg się zamyka. Gdy przeczymy i wiemy kim jesteśmy.
Komentarze (2)
Bardzo mi się i styl i przekaz podoba. Dna się mnożą, fabularyzacja niemal zerowa, bosko, lubię te klimaty!
Pozdrawiam.
5.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania