Niech żyje optymizm, czyli opowiadanie z przyjaźnią polsko-niemiecką w tle

Był ruchliwy dzień powszedni dużego miasta. Można by rzec, że z pozoru taki sam jak wszystkie inne ruchliwe dni powszednie dużych miast. Nie było tak jednak do końca, a to dlatego, że zator, który się zrobił w centrum na drodze, miał charakter niezwykle unikatowy. Niby korki to taki stały element życia metropolii, ale dzisiaj chodziło o zupełnie coś innego, dzisiaj sytuacja była bardziej specyficzna. Dwóch biznesmenów biło się na środku skrzyżowania, a ich walka była naprawdę zaciekła - kości trzaskały a twarze z każdym uderzeniem puchły na kształt coraz to większej objętości owoców spadłych z drzew. W pewnym momencie ich głowy przypominały już nawet opony samochodów stojących dookoła.

Wszyscy wiemy, agresja nie jest rozwiązaniem. Niemniej oni się bili, a wszyscy kierowcy biernie przyglądali się temu widowisku. Żaden się nie zbuntował, nikomu się nie spieszyło. Wszyscy stali przy swoich autach z rozdziawionymi otworami gębowymi i gapili się z zaciekawieniem, milcząc.

- Ty draniu! - wołał pierwszy z biznesmenów, mniejszej postury, lecz wyjątkowo waleczny. - Rozwaliłeś cały projekt promocyjny!

- To ty wszystko zniszczyłeś! - odpowiadał krzykiem pomiędzy jednym a drugim uderzeniem pięścią w twarz oponenta biznesmen drugi. - Całą rada nadzorcza przyznała mi rację!

Mogło się wydawać, że ci dwaj, na pierwszy rzut oka, poważni, rozsądni, stateczni mężczyźni po prostu infantylnie biją się o jakąś sprawę zawodową. Być może bardzo dla nich istotną. Przecież często się słyszy i w serialach, i w gazetach też piszą, że ludzie biznesu pod wpływem stresu tracą nad sobą kontrolę, wpadają w tarapaty, mają depresję, nadużywają alkoholu. Tym razem jednak pozory nie okazały się prawdą. Biznesmeni bili się z powodu dawnych zaszłości, jeszcze z lat młodzieńczych. Cofnijmy się zatem 20 lat wstecz, aby poznać podłoże wydarzeń opisanych powyżej.

Na początku lat dziewięćdziesiątych w Saksonii żył sobie jeden gość imieniem Wilhelm. To był taki arystokrata z pochodzenia, ale z temperamentu zupełnie nikt. Jedyne, co mu się w życiu "udało" to żona Rozalia. Była to bardzo energiczna kobieta, właściwie tylko ona pracowała i to nie byle gdzie, bo w światowej sławy firmie komputerowej na kierowniczym stanowisku. Wilhelm siedział w domu i głaskał koty, ale też sprzątał i przygotowywał w miarę znośne posiłki. Dobrobyt zapewniała mu ukochana, która jednak, pomimo tego, że była jednym z najlepiej zarabiających ludzi w Niemczech, nie mogła mieć dzieci. To dramat, wszyscy się zgodzimy.

Płynął czas. Wiadomo, jak to w małżeństwie, były chwile lepsze i gorsze, ale mimo wszystko, wydawało się, że Wilhelm i Rozalia są ze sobą szczęśliwi i naprawdę się kochają. Pewnego dnia jednak Rozalia wróciła do domu z płaczem:

- Co się stało? - zapytał troskliwie mąż podlewając swojego ulubionego kaktusa,

- Ja już nie daję rady - szlochała kobieta.

Mąż przytulił żonę, która osmarkała mu cały sweter. Po prostu pustka z powodu braku potomka zupełnie ją rozbiła. Wtedy niespodziewanie w kuchni pięknego domu Rozalii i Wilhelma pojawił się biało-czerwony motyl. Wleciał sobie jak gdyby nigdy nic oknem, zostawiając na linii lotu magiczny, złoty pył. Była to wróżka z Jasnej Góry, która przybyła, aby uratować dobrych ludzi przed zgubą i nieszczęśliwym losem. Nie wierzcie w to, że zło zwycięży. Jeśli ktoś żyje w miłości i sprawiedliwości, to dostanie nagrodę.

- Halo, halo - wołała gąsienica ze skrzydłami barwy polskiej flagi. - Zostaliście wybrani. Szczęście was nie opuści.

Małżonkowie zamarli. Rozalia myślała, że ze smutku zwariowała, natomiast Wilhelm taki sam stan ducha przypisywał sobie z powodu bezrobocia.

- Co się tak tępo gapicie? - zirytował się motyl i zwrócił się do Rozalii. - Chcesz mieć dzieciaka czy nie?

- Wilhelm - zwróciła się do swojego męża niemiecka kobieta sukcesu. - Ja chyba oszalałam. Weź mnie uszczypnij.

- Kochanie - odpowiedział mąż. - Ze mną też jest chyba nie najlepiej

- O Boże! - jeszcze bardziej spurpurowiał na swych czułkach owad. - To dla was szansa. Nie do każdego przylatuje gadający motyl. To jest wyróżnienie, więc odpowiadać: chcecie dzieciaka czy nie?

- Chcemy! - odpowiedzieli oboje jednocześnie,

- No to jedną rzecz mamy za sobą - powiedziała tonem zmęczonego urzędnika baśniowa postać, odhaczając coś w swoim miniaturwym notesie. - Druga sprawa: musicie wyemigrować... Wyemigrować do Polski

- Jak to do Polski? - oburzył się Wilhelm. - Tam bieda jest.

- Właśnie dlatego - odpowiedział motyl,

- Wilhelm jedziemy, nie ma dyskusji - postanowiła Rozalia. Była tak pewna swego także dlatego, że właśnie otwierano filię jej firmy w Polsce i jako wpływowa osoba w zarządzie mogła sobie tam objąć dowolne stanowisko.

Ruszyli pełni nadziei w nieznane. Teraz ich życie miało się wreszcie poprawić, radość miała w nim zapanować ogromna i wypełnić ich ciała po same brzegi. Generalnie, jak ogłosił, biało-czerwony skrzydlaty owad - była gąsienica, po przybyciu do kraju nadwiślańskiego, do Wilhelma i Rozalii miał zgłosić się pewien człowiek. Rzeczywiście, ów człowiek się pojawił, zapukał do drzwi nowego domu niemieckich emigrantów. Była to dość ekstrawagancka na pierwszy rzut oka osoba. Nosiła na sobie takie zabawkowe oczy na sprężynie, ale przede wszystkim wyróżniała się sposobem chodzenia, takim nienaturalnym splataniem nóg jakby osoby nietrzeźwej, a na pewno niezrównoważonej. "To szaleństwo" - myślał Wilhelm, ale nic nie mówił, nie był w stanie się sprzeciwić. To żona posiadała władzę decyzyjną w ich małżeństwie.

- Pan nam powie - zwróciła się do dziwnego jegomościa Niemka. - Kiedy będę brzemienna?

- Proszę pani - odpowiedział dziwak głosem nauczyciela z dwudziestolecia miedzywojennego, takiego Pimki. - Pani nie zajdzie w ciążę,

- Jak to, do cholery? - oburzył się Wilhelm. - Jechaliśmy tu do tego zadupia na darmo?

- Co z nami będzie? - pytała Rozalia z trudem powstrzymując się od płaczu. - Przecież obiecaliście,

- Proszę pani - odezwał się znowu tajemniczy wariat. - To, że nie będzie pani rodzić, nie oznacza wcale, że nie będą państwo mieć dziecka

- W Niemczech też mogliśmy sobie adoptować! - wrzasnął wściekły Niemiec,

- Cicho Wilhelm - próbowała uspokoić męża łagodnym głosem Rozalia. - Czuję, że oni nie chcą dla nas źle. Poza tym, tylko ty nie chciałeś adopcji.

- Ja? Dobra, dobra - parsknął obrażony Wilhelm. - Ty tutaj rządzisz.

- Proszę państwa - rzekł ponowniue nieznajomy swoich dziwacznym głosem. - Specjalna komisja przyznała wam prawo do opieki nad dwoma chłopakami. To niezwykle uzdolnieni matematycznie młodzi ludzie.

- Że co? - nie mógł uwierzyć własnym uszom potomek Otto von Bismarcka,

- To znaczy, że jutro około południa będziecie mieli dwóch chłopaków - zawołał z radością urzędnik, podskakując przy tym w powietrze na około pół metra.

Rozalia zamarła. Stała z rozdziawioną buzią naprzeciw mężczyzny i nie była w stanie nic mu odpowiedzieć. Jej mąż również robił miny sugerujące, że jest już psychicznie wyczerpany. Tymczasem pan od dobrej nowiny pożegnał się i jak gdyby nigdy nic sobie poszedł.

Następnego dnia Wilhelm i Rozalia przyjęli pod swoje skrzydła dwóch ośmioletnich chłopaków. Początkowo było im trudno, ale ciepło, które dały im dzieci, pozwoliły niemieckiemu małżeństwu zwyciężyć wszystkie przeciwności. Rozalia pracowała, żeby zapewnić dobrobyt rodzinie, natomiast Wilhelm wykonywał prace domowe oraz pomagał w lekcjach Romkowi i Piotrkowi. Nie miał właściwie dużo roboty, bo chłopcy, jak już zostało wspomniane, byli małymi geniuszami.

Mijały lata. W życiu Wilhelma i Rozalii zawitała długa wiosna. Niemcy powoli wtopili się w polską kulturę. Żyli z dnia na dzień karmieni miłością dzieci. Nie oznacza to wcale, że nasi tu przybrani rodzice tolerowali wszystkie wybryki młodego wieku. Czasami potrafili krzyknąć na swoich podopiecznych, ale w gruncie rzeczy zapewniali chłopcom wszystko to, czego ci od nich żądali. Byli też na pewno duchową podporą dla dorastających mężczyzn. Pierwsze zawody miłosne Piotrka i Romka zostały zneutralizowane właśnie dzięki wielkiej pracy jaką wykonał z chłopakami Wilhelm. Rozalia z kolei bardzo pomogła swoim pociechom w wyborze wyższej uczelni, a następnie przy rozpoczęciu aktywności na rynku pracy. W sumie nie jest to wcale dziwne, biorąc pod uwagę wpływy Niemki w globalnym biznesie komputerowym. Pewnego dnia jednak spokojny żywot naszych bohaterów z klasy wyższej został zakłócony. Kiedy Wilhelm i Rozalia byli akurat sami w domu, do mieszkania wleciał prawie zapomniany już, lecz jakże ważny dawny znajomy - biało-czerwony motyl. Szczęśliwi rodzice w ogóle nie spodziewali się tej wizyty i poczuli swego rodzaju grozę. Bali się, że teraz ich szczęście zostanie im odebrane.

- Moi mili - odezwał się patetycznie motyl Polak. - Ojczyzna jest w potrzebie.

- Nie oddamy dzieci - odpowiedziała stanowczo na podniosły ton owada Rozalia,

- Pani się uspokoi - złagodniał niechciany gość. - Nikt pani dzieci nie zabierze. Wręcz przeciwnie, potrzebujemy niezwykle uzdolnionego dyrektora banku i chcielibyśmy, aby to właśnie państwa synowie wystartowali w konkursie na najlepszego człowieka na tym stanowisku.

- Czy mógłbym porozmawiać z żoną? - zwrócił się do swojego dawnego zbawcy Wilhelm,

- Ależ oczywiście - odpowiedział antropomorficzny latający owad,

- Nie podoba mi się to - zwrócił się do żony Niemiec,

- Ja też nie do końca ufam w to, co mówi ta gąsienica - potwierdziła obawy męża Rozalia. - Ale może to jest szansa dla chłopców. Taka szkoła dorosłości.

- Moje maluchy - oburzył się troskliwy ojciec. - Moje maluchy nie mogą poznawać życia poprzez kontakty z cynicznymi tchórzami.

- Zastanów się przez moment - perorowała jednak znająca życie matka. - Jeśli teraz się z tym nie zmierzą, to nikczemna ręka dosięgnie ich, kiedy nas zabraknie.

- Może masz rację - uległ Wilhelm,

- Zgadzamy się - powiedziała niemiecka biznesłomen do wysłannika z krainy fantazji,

- No to dobrze - odpowiedział motyl. - Jutro przyjedzie po chłopaków pan Seweryn, którego już poznaliście.

- O Boże - westchnął cicho Niemiec,

- Jakieś problemy? - zareagował na ten wyraz dezaprobaty owad.

- Nie, nie - odpowiedziała Rozalia. - Mąż lubi sobie wzdychać. Tęskni za ojczyzną.

Biało-czerwony mały gość uśmiechnął się i wyleciał bez słowa. Kiedy zaś młodzi mężczyźni wrócili do rodzinnego domu, rodzice powiadomili ich o planach, jakie przedstawił im motyl.

- Pamiętajcie - rzekł Wilhelm. - Jeśli nie będziecie chcieli, to nikt was do niczego zmuszał nie będzie,

- Tatku - powiedział Romek. - Przecież każdy by chciał być prezesem lub dyrektorem.

- Wszyscy nasi kumple o tym marzą - dodał Piotrek,

- Ale wiecie - wtrąciła się Rozalia. - Tylko jeden z was wygra.

Młodzieńcy zamilkli. Kolejny raz w życiu spojrzeli na siebie nie jak na braci, lecz jak na wrogów, rywali do ostatecznego zwycięstwa. Mało kto się w tym orientował, ale chłopcy od dzieciństwa wzajemnie sobie wszystkiego zazdrościli. Można powiedzieć, że więź między nimi oparta była na chorej zależności, w której wszelka energia do działania rodziła się tylko w momencie niepowodzenia drugiej osoby. Napięta relacja między braćmi jeszcze bardziej się skomplikowała, kiedy specjalne gremium zdecydowało, że funkcję wspomnianego dyrektora banku obaj będą pełnić wspólnie. To przelało czarę. Początkowo młodzi panowie szefowie starali się jeszcze kontrolować wzajemne wobec sobie antypatie, ale już po kilku miesiącach nadzieje wielu ekonomistów i patriotów polskich związane z ideą braterskiej współpracy legły w gruzach. Chłopcy bili się na środku skrzyżowania ubrani w swoje drogie garnitury, a tłum gapiów patrzył się tępo na to zjawisko tak jakby oglądał je w jakimś programie rozrywkowym. Ludzie zachowywali się jakby ich najskrytszy sen o zostaniu bohaterem telewizji miał się w tej chwili ziścić. W pewnym momencie jednak obok walczących zatrzymał się gwałtowanie z piskiem Porche Cayenne. To byli rodzice skonfliktowanych braci:

- Piotrek, Romek na miłość boską! - zawołała Rozalia wybiegając ze swojego wspaniałego auta. Po chwili pojawił się także Wilhelm i przytulał swoich opuchniętych synów.

- Przecież tak nie można - szlochał. - W czym popełniliśmy błąd? No w czym?

- Bo tato, ty bardziej kochasz Piotrka - powiedział Romek z wyrzutem,

- Nie - oburzył się Piotrek. - To tobie mama wszystko zawsze załatwia,

- Głuptasy - uśmiechnęła się opiekuńczo przybrana matka chłopców. - Obu was kochamy jednakowo,

- Tak! - potwierdził doniośle rację słów żony Wilhelm. - Już nigdy nie będziecie nic robić razem!

Wtem dookoła rozległ się wielki aplauz. Wszyscy obserwujący dzisiejsze sceny na skrzyżowaniu kierowcy klaskali a niektórzy nawet płakali ze wzruszenia.

- Liczy się tylko miłość! - krzyknął Wilhelm do tłumu.

Ludzie zaś odśpiewali naszym bohaterom "sto lat", podrzucając ich wysoko w powietrze jak prawdziwych bohaterów historii lub zwycięzców na olimpiadzie.

Z kolei ze wzgórza z zachwytem pomieszanym z zadumą wszystko obserwowali biało-czerwony motyl z ekstrawaganckim panem Sewerynem:

- Nasza misja chyba dobiegła końca - powiedział podniośle motyl,

- I zakończyła się pełnym sukcesem - uzupełnił z entuzjazmem uwagę swojego towarzysza pan Seweryn a oko na sprężynie wyskoczyło mu na metr do przodu.

To święta racja, co rzekł nasz poczciwy dziwoląg. Planeta Ziemia bowiem od tego momentu ogromnie się rozwija. Mlekiem i miodem płynie. Tak już będzie aż po sądny dzień.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • cos_ci_opowiem 25.02.2020
    Hmmm...
    Ciekawy, lekki tekst, przyjemnie się czyta - ale nie rozumiem, jaką misję mieli do spełnienia motyl i dziwak, skoro wypełniła się dopiero po bójce na skrzyżowaniu.
  • Pan T-Rrrr 25.02.2020
    No jak to? Mieli uczynić świat doskonałą krainą. Czy podważa Pan ich metody, intencje i logikę dziaałania? Proszę powiedzieć wprost. Być może nawet uwaga będzie to słuszna. Wszak motyl i wariat nie istnieją naprawdę. Nie istnieją też Wilhelm i Rozalia, a także ich pasierbowie. Zresztą to taki dowcip był, że zamiast rozrywać się na kawałki, czyniło się opowieść bez żadnego zarysu. Bum bęc, palce prowadziły. Wtedy gdy było to pisane, nikt tego nie czytał. Teraz widzę, że tu istnieje idea zapoznawania się z tekstem wzajemnie. To cudowne odkrycie dla mnie. Gratuluję wszystkim i życzę wesołych świąt. Mało to istotne, ale jednak nadzieję mam, że niespecjalnie tutaj nic nikogo obchodzi, jeśli chodzi o tzw. przekaz. Czytelnikowi opowi.pl chciałbym jedynie dać chwilę zabawy, a potem niech sobie zapomni, gdy sam będzie się rozrywał swoim tekstem na kawałki. Przyznaję więc oficjalnie, nic mądrego nie chciałem tutaj powiedzieć. Czy są tu jacyś autorzy, którzy potrafią stwierdzić to samo o swoich "dziełach" i nie będą mi polecać jeść swojej wielce skomplikowanej duszy na talerzu? Chetnie bym sobie coś takiego poczytał. Ewentualnie jakiś reportaż, literaturę faktu.
  • cos_ci_opowiem 25.02.2020
    Ja się nie czepiam, spodobało mi się. Teraz rozumiem, że nie wszystko miało być tu logiczne i to jest w porządku. Myślałem tylko, że ich misja ma coś wspólnego z przyjaźnią polsko-niemiecką wymienioną w tytule, dlatego zastanawiałem się, dlaczego misja się wypełniła dopiero, kiedy bracia przestali się prać. :)
  • AlaOlaUla 25.02.2020
    Bardzo, bardzo, bardzo :]
  • Pan T-Rrrr 25.02.2020
    Jezuńciu. Ja już nie pamiętam, o co chodziło. Zupełnie nie wiem, dlaczego sie bili. Sam nie umiem się trzaskać w ogóle, więc na pewno to nie było przeniesienie moich własnych doświadczeń. Niemniej czasami sobie wyobrażam, jak kogoś nastukuje - jakiegos łobuza znaczy się lub złosliwego kogoś, kto złowrózbnie coś czyni wobec mnie lub świata mego najbliższego. Może wiec chodziło o to, żeby oczyścić atmosferę i wreszcie zwyciężyć przynajmniej w wyobraźni? Dlatego ta misja się wypełniła po tej bójce tych chłopaków. Wróciłem do tego chyba też dlatego, że ostatnio się ludzie w garniturach trochę biją, a przynajmniej lubia nawoływać do takich przygód za lasem. Tak mi się luźno skojarzyło. A czy ktos tu jakiśzdolny literat umie się bić? Opisałby mi tu jak się jakoś tak fajnie walkę w ręcz swoją własną. Czekam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania