Poprzednie częściNiesforzyca cz. I.

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Niesforzyca cz. IV.

V. Proksemik

 

Agniecha. Dziwna jakaś, znaczy - normalna. Prawie. Dziwniejsza, niż zwykle. Pierdolniejsza. Chyba ostro sobie przyćpała. Agnieszka o skręconym, spiralnym mózgu, parunastu gadających niezależnie od siebie, wyrosłych w różnych dziwnych miejscach językach, miotana słownym szkwałem, opędzająća się od logiki, niczym od roku pszczół, natręrnych komarów, za wszelką cenę starająca się gadać nieskładnie (też udaje wariatkę dla renty?).

Mam wrażenie, jakbym słuchał nagrania własnego, choć sfeminizowanego, zżeńszczonego głosu. Przez dwa i pół roku związku nabawiłem się stylu wypowiedzi Agi, podświadomie przejąłem jego ordynarność, pogrubienia i skłonność do neologizmów. Niejako zatraciłem własną mowę i przywłaszczyłem inną, próbowałem połknąć ciało obce, które uwięzło mi w gardle i nie da się już wyciągnąć, musi tam tkwić dożywotnio.

Podczas pocałunku odgryzłem jeden z niezliczonych języków dziewczyny. Przykleił mi się do podniebienia, stanął w gardle, albo rozrósł się w żołądku - nie jestem pewien. Może cały noszę w sobie tę cząstkę, stałem się wszechjęzykiem, agowym hiperozorem?

Tak bardzo spodobał mi się ten meta-dresiarski slang, że postanowiłem go używać? A skąd! Samo się wzięło i nabyło, bezwiednie stałem się użytkownikiem słowotwórczej grypsery.

- Taaa... no, no... - próbuję się wstrzelić w ciąg rozgorączkowanych, rozognionych zdań, znaleźć lukę w tym pieprzeniu i zapytać, o co do diaska chodzi, poprosić, by nawijała wolniej, bo zrozumieć, mimo najszczerszych chęci, nie idzie.

Aha, koniec polskiego oddziału Fozmaxu, oddychająca, martwa świnia się zbiesiła, okazała niesmaczna, więcej - w ogóle niejadalna, potruli się biznesiaści, co to do diabła jest, że nie sprawdzono, zachciało im sie bawić w dra Frankensteina, ożywiać zwierzęce trupy, gołąbek pokoju w Hiszpanii wydziobał komuś oczynie powinna się najmować do tej roboty, co ją w ogóle podkusiło, by pracować dla barbarzyńców, Aśka Herszepska nie żyje, rano znaleziono ją na klamce, powiesiła się jak Robin Williams, nie wiadomo, co teraz będzie, niby filia koncernu, a wszystko na wariackich papierach i obecnie w rozsypce, dudni w głowie ten cholerny carillion, czy na czym tam grała, psalterium, dobra, przypomniała sobie; w perzynę, gruzowisko się obruciło wszystko, a nawet więcej, jedna, wielka padaka, przez esemesa się dowiedziała, że ją zwolnili, firma padła jak, nie przymierzając, ja z roweru, czy rozumiem - drogą e-se-me-so-wą, kto teraz jeszcze tego używa, gorsze, jak policzek z jednoczesnym splunięciem w twarz; sama Aśka splunęła, wiem, jak cuchnie trupia świnia, no wiem?! Karolina sprzedała WIEM CO, nie na telefon, takie cuś powodujące uśmiech, co mi zostało, deprechę mam i to galopującą, musiałam się znieczulić, rozciągnąć tęczę nad głową, he, he, ładnie-pięknie, jedzie do Grękowic, no wiem - Filthy Waters mieli grać, sama nie wie, czy ich lubi, taka łatwa, lekka i przyjemna muzyczka, choć metal - to symfoniczny, żadne odchrząkiwanie do mikrofonu i obdzieranie dachowców ze skóry; syryjscy kosmici-imigranci szli złą stroną drogi, prawą, lewą i środkiem, całą szerokością, jak ja jechałam, Tomek, chińskie gówno postanowiło mnie zabić, układ jezdny, hamulcowy - z cienkiego plastiku, co za szrot, niby pełnowartościowe auto, nie żaden ligier, aixam, microcar, czy inne badziewie na dowód, zarejestrowane jako motorower; zaczęłam tańczyć salsę, wywijać obertasy, z przytupem, znosiło mnie od rowu do rowu, ledwie mogłam opanować grata, na trzeźwo człowiek zwyczajnie by się zatrzymał, po co ryzykować życiem swoim i innych, nigdy nikomu nie zrobiłam krzywdy, w podstawówce pobiłyśmy się z taką jedną Arletą, ale zasłużyła, słuchaj - to dopiero była żmija, pewnie wyrosła na zołzę-kryminalistkę, skinówę całą w dziarach, no wiesz - ONR, NOP, "faszyzm - jedyną drogą dla Polski", te klimaty; ale na haju jedziesz i jedziesz, niesie cię wieczór, cwał normalnie, mała Pardubicka, rajd Barbórki, co z tego, że niesprawnym rzęchem, że aż się prosisz o czołówkę, jakby ktoś się trafił z naprzeciwka - zero szans wyminięcia się, pocałunek śmierci, oczywiście - z języczkiem; a oni człapią całą szerokością, zakutani w czarne, bez ani jednego odblasku; cichociemni podczas misji na tyłach wroga; rodzinka muzułmańskich samurajów; dobra - wiem, że niedorzeczne, ale właśnie tak było, skradali się, jakby za wszelką cenę starali się pozostać niezauważeni - i kurewskoo im nie wychodziło, bo parli na oślep, lekceważąc zasady ruchu drogowego, zresztą - gdzie mieli się nauczyć, pewnie nie wiedzieli, co to szosa; u nich pod Bagdadem takiej technologii nie ma i przez najbliższe kilkaset lat nie będzie, wielbłądy, krowy, jaki - pewnie, na pęczki, muły, kozy, owce, ale samochód, nawet chiński, to w oczach zacofańców prehistoryczny stwór nie z tej ziemi; może i przylecieli z innej planety, ale to nie świadczy, ze umieją się zachować, że są na wyższym poziomie, stopniu... no i uderzyłam, bo nie dało się ominąć, auto-morderca obrało kurs kolizyjny i doszło do bliskiego spotkania trzeciego stopnia. A nawet piętnastego, bo normalnie abordaż miał miejsce, jeden z ufoli wskoczył do środka. No dobrze - wleciał, co nie zmienia faktu, że był na mnie, dociera, Tomek - na mnie!

Plastiki, cienkie i kruche jak wafelek, andrucik, herbatnik motoryzacyjny, momentalnie pękły, skruszyły się w diabły; jeden taki, ostry jak brzytwa, prawie przejechał mi po czole, ni ledwie minął; jeszcze centymetr - i byłabym oskalpowana. Dobrze, że do oka nic nie wpadło, przeorałoby; sorry, że to mówię, ale wyglądałabym gorzej od ciebie, sad, but true. Wybity z toru jazdy szmelc wjechał do rowu i wykopyrtnął się, podwoziem do góry. Kółka tylko się obracały, obracały, przestać, Tomek, nie mogły. Kręciołki takie trzy, bo jedno odpadło i potoczyło się w krzaki, dydydydy i dydydydy...

- Streszczaj się, kur...

- Mnie i pasażera na gapę, he, he, wyrzuciło. I dobrze, bo bubel bublem, ale swoje waży, to nie skuter; gruchnie na ciebie samochód - możesz skończyć jak Cliff Burton, żadna przyjemność tak durno zginąć; śmierć musi być artystyczna, przynajmniej moja, tak postanowiłam ostatnio, Aśka beznadziejnie skończyła - przez świnię, mrugające mięso, bo deal nie wypalił, handelek się nie udał... Sprawa musi mieć drugie, jak nie trzecie dno; przekrętów narobiła z mamuśką, spawa miała się rypnąć, albo zaczęły wychodzić na jaw śmierdzące fakty z życia prywatnego... Jakoś nie chce się wierzyć, taka była przebojowa, nie szara myszka, jak ja; tacy ludzie nie strzelają samobója przez wieprzowinę, słyszysz, jak to brzmi? Przez żywe półtusze... Nawet ten twój Rafał - zamknęli do psychiatryka i jako,ś nie wiesza się tam pod prysznicem, czy na żyrandolu, choć mu grozi co najmniej...

...no i dźwigam się do pionu, oszołomiona, rozglądam. Przed oczami - karuzela, gały to mi jak u kota Toma z kreskówki chodziły, jakby mi Jerry przywalił...

- Żaden "mój" - oponuję. Jak grochem o ścianę, jak serią z kukurydzy, bobu, fasoli z karabinu maszynowego o ścianę. Rozpacz istna gadać z taką...

- ...samochód, choć to za duże słowo, mój niedoszły morderca zsunął się z nasypu, no skarpki takiej, leży na dachu i przebiera kołami, jak niemowlak. Koci-koci-koła. Świecę telefonem, kogo zabiłam. Patrzę i nie wierzę: baba, zakwefiona jak konserwatywna Arabka, od razu uprzedzam głupi żart - nie miała bomby pod tymi szmatami, ani pasa szahida, daruj se, Tomek... Ona... była cała z galarety. Oczyska - ogromne już się szklą, znaczy - kaplica, trup-nieboszczyk, normalnie pół głowy zajmowały same gałki.... Nie myśl, że okrutnie się wydurniam, szydzę, bo ty masz jedno uszkodzone; na haju se postanowiłam zadręczyć byłego, taka zołza nie jestem, przyznaj.

Jedno dziecko, to, co do środka wpadło - leży rozwleczone; krowa - nie krowa, dzik - nie dzik...Kudłate i jakieś takie zwierzęce. Biła od niego... nieudolność. Początkowo myślę: wady rozwojowe, zabiłam rodzinę kalek, przypłynęli z Ar-Rakki na leczenie, pierwszy raz domytego człowieka zobaczyli, nie posiadali się z zachwytu nad zdobyczami techniki, współczesności... a ja ich - jak lisa, borsuka...

Ale przyglądam się bliżej - no gdzież to ludzie? Szynszyla, dwunożny pancernik z oczami na słupkach, jak u winniczka. Charczy, podryguje przzedśmiertnie, widzę, że też już się kończy. Drugi do kolekcji. To już mi przybiją sprowadzenie katastrofy w ruchu lądowym, jak tyle ofiar; będę siedzieć do usranej śmierci, starość mnie zastanie pod celą; no - umarł, przestał się rzucać jak ryba na patelni.

Oglądam i ty - byłoby nadużyciem nazywać ich ludźmi. O szympansie tak powiesz? Właśnie - a oni gorsi, bardziej w te ślimaki poszli. Niee jak JAr-Jar Binks, jeszcze mniej humanoidalni! Zresztą - zobaczysz. Iś tititi, wśficiulka ci niosę takiego, tiaaak...

- Co? - parskam śmiechem. Szok narkotyczno-pourazowy, albo co. O zwykłego pierdolca nie posądzam. Za proste by było. Znając Agę - dwie trzecie rzeczy, jakie opowiada, tworzy się w czasie rzeczywistym, ad hoc. Bajki panny Agnieszki Andersenówny, nic, tylko nagrać podkład, na przykład cukierkowe pitu-pitu na syntezatorze - i można wrzucać na youtube.

Chcecie posłuchać czegoś na dobranoc, dzieciaczki? Oczka was bolą od komputera i telewizora? Zamknijcie, mamusia zaraz wam włączy historyjkę, taka młoda, miła pani opowiada. Ależ ona miała przygody! No niesłychane!

Skupcie się, podciągnijcie kołderki pod brody i postarajcie się wyobrazić wszystkie te niezwykłości, ludzi przejechanych i z połamanymi muszlami, kosmitów, co się pod Włodawą zgubili, siedzą i płaczą, bo ich nawigacja wprowadziła w błąd; mieli wylądować pod Nowym Jorkiem, a tu taka, kurwa, kaszana, bida z nędzą, psy w waciakach gryzą się ze szczerbatymi właścicielami o padlinę zająca, zapłakane babiny całują gruz z rozbitego pomnika pedofila, jojczą, jakby im synów i wnuków na wojnie czołg przejechał, a gospodarstwo splądrowali żołnierze bratniej armii.

- Normalnie, a co? Mógłbyś z łaski swojej wyjść przed chałupę, bo wiem, że siedzisz po ciemku, bez prądu, unplugged, nawet se świeczuszki żałujesz kupić; ręce mi się urywają, on swoje waży, nie tyle co kot, to jednak dziecko, nie? Rozglądam się, już prawie dochodzę, ciemno wszędzie, głucho wszędzie, latarnie oczywiście się nie palą, bo gmina by zbiedniała, po co oświetlenie uliczne? Latarnie niech stoją, robią dobre wrażenie, a będzie jak w Burkina Faso; cholera, Tomek - wiesz, ile kilometrów zrobiłam? Dźwigam go, całe szczęście, że się nie wyrywa... Zamkną mnie, może sąd uzna za okoliczność łągodzącą, że udzieliłam pomocy, nie zostawiłam na zimnie,w ciemności, przy zwłokach rodziny, uratowałam! Wyłazisz, czy nie?

Co mi szkodzi się przewietrzyć? Nie, żebym uwierzył w choć słowo wyćpunione przez kretynkę, ale... chyba zajaram. Piękna, nastrojowa noc, księżyc świeci, gwiazd też by się trochę znalazło, co będę kopcić w chałupie...

Czerń. Wilgotna i pełna zygzaków, rozproszonych... fotonów? Sypkiego Herdewinu, czy czym tam się ogłupia Aga...

Zadrapania na powierzchni świata, blizny pourazowe. Matuchna Ziemia wyglebiła się z trójkołowego, dziecięcego rowerka, leży na poboczu Wszechświata i pochlipuje. Przegląda się w ekranie telefonu, patrzy, czy równo puchnie.

- Jesteś, chujcu... Zobacz, kogo ci, nam, hep, Jezu, translokowałam...

Agnieszka, jak nieżywa. Zombianka wykopana z grobu po miesiącu leżenia, przymusowym urlopie zdrowotnym (ze śmierci nie tak łatwo wyjść).

Zdekapitowana, przymulona i rozgotowana pieta. Stabat mater herdewioza.

Stała, zabójczyni, bo teraz ze zgrozą dociera do mnie, że nie żartowała, i patrzyła jak niemieję, nie wiem, co powiedzieć, na twarzy odmalowuje mi się ciężki szok.

Podchodzi. Spoglądam. I zaraz wraca mi mowa, że trzeba na policję, nie może tu tak zostać, maleństwo na pewno chce jeść, jest wychłodzone, musi trafić do inkubatora, bo zaraz zemrze z hipotermii, poza tym absolutnie nie ma mowy, nie pomieścimy się, to naprawdę maluśka chatynka, chcesz spać we trójkę w jednym łóżku (drugie - niesprawne technicznie, sprężyny wyłażą i kłują zdradziecko w uda i tyłek, potrafią przerwać naawet najtwardszy sen)?

A co, jak niechcący zgnieciemy chucherko, niebożątko? Nie wybaczyłbym sobie, do końca życia stałoby przed oczami... Tu jest za ciasno nawet na jedną noc... niewygodnie... - gorączkuję cały w strzępach. Nerwach. Cały pokryty lodowatym potem.

Ze strachu włażę do zamrażarki mors, nakrywam się połaciami słoniny.

To, co rusza się... jest trzymane przez Agnieszkę, nie przypomina dziecka. Ani istoty ludzkiej, choćby w ogólnych zarysach.

Nawet, jeślliby patrzeć zapadniętym i dziurawym okiem.

W głowie mi dudnią czarne cymbały. Ponura melodia, pogrzebowy kazaczok grany przez zdechłe, kosmiczne, niesprzedawalne świnie.

 

VI. Nadpłodnienie

 

Znacie piosenkę "Miałaś rację, Agnieszko"?

Ja też nie. A właśnie ją słyszę. Hymn tej nocy, bez słów i nut, wygrywany przez gzygzole świetliste, serpentyny bezświetlne, palące skórę, ubrania, robiące ludziom dziury w oczach. Dziury w dżinsach, drążące ludziom korytarze w fantazjach.

Wyłącznie tytuł utworu istnieje w pełni, jest odbierany nie tylko przeze mnie, nie stanowi dźwiękowego objawieńka, którego jedynie ja dostępuję.

Miałaś stuprocentową rację - to w żadnym wypadku nie jest człowiek, bo choć pozornie ma jego kształt i z naprawdę dużej odległości ktoś pryszczaty na jedno oko mógłby się pomylić, wystarczy się przyjrzeć.

Nie uważnie i nie badawczo, nawet w iskierkowo-komórkowej poświacie, w świetle młodonocnego księżyca widać, ze człeczyna, jakiego, urywając sobie ręce przy samej dupci przytaszczyłą Agnieszka (herdziul - bo co innego - doda ci skrzydeł! - parafrazuję znany slogan), czterokończynowy ludek jest... ruszającą się atrapą, czymś na kształt lalki, na którą naklejono zdjęcie, w dodatku staruszka.

Dostrzegam w owej, pomarszczonej jak skórka przejrzałego jabłka, wąsatej (sic!) dziewczyneczce, oksymoroniczną, naturalną sztuczność, nie tyle zgrywanie kogoś, co przyrodzony brak autentyczności. Mam przed sobą istotę, której powierzchowność, fizys, oblicze, mordeńka, od urodzenia jest doczepna i może być wymienna, nie stanowi maski, co... awatar.

Warstwą pierwszą, widoczną jest zdjęcie, imitacja, to pod nią drzemie realny kształt... bestii? Małego demona? E tam.

Odrzucając wszelki zabobon, schodząc na Ziemię i starając się myśleć racjonalnie, o co, biorąc pod uwagę okoliczności - niełatwo - kosmita jak nic. Animatroniczne dziecko ufoludków, żywa zabawka, pupilek napędzany czarną energią, lalka z bijącym pod żeberkami reaktorkiem atomowym.

Istota-zdrapka, w sepii - nie sepii, wielkooka pustka zajałowiona na śmierć już od pierwszych swoich chwil; owoc gwałtu istot pozaziemskich na niegramotnej wieśniaczce, albo odwrotnie - dziecko kosmitki brutalnie wykorzystanej przez bandę schlanych kiboli; innogalaktyczne zwierzątko urodzone przez Ziemiankę; młody narodowiec, przyszły Wszechpolak, którego ojciec pozostał nieznany, żeby nie płacic alimentów wziął dupala w troki, zmył się w rodzinne strony, wrócił na planetę VYLVZYY-883 leżącą w gwiazdozbiorze Wielkiego Skunksa, centyliard lat świetlnych od Ziemi.

Zero cech uspójniających. Maluch o imieniu Dualizm, tak różny od nas, tak bliski. Istota graniczna, brakujące ogniwo pomiędzy homosapiensostwem, a ich przyszłymi przodkami, graffiti na łańcuchu DNA, obrazek odrzucony z fotoplastikonu.

W ogóle to jakiś niedorecyklingowany odpad, z jednej strony - troll, wielki podszywacz, forma biologiczna, której niezbędnym warunkiem do życia jest gra, mimikrutek taki; z drugiej - coś groźnego. Chyba.

Diablę nie dające się przewidzieć. To - na pewno.

- Ciciulek, nio - powieć cioś, maleńki - ćwierka Agnieszka, jak do autentycznego dziecka. Nic sobie nie robi z mojego szoku, zgrozy, z faktu, że nie przyniosła, do jasnej ciasnej, niemowlaczka, tylko jego zaprzeczenie, stuletnią joginkę-oszustkę, portret madmoiselle z brodą, dziewiętnastowiecznej artystki cyrkowej, namalowany an szkle farbami plakatowymi, jodyną i proszkiem do pieczenia, rzeźbę z drożdży i semtexu.

Rozgniatam czubkiem buta niedopałek. Wpuścić przyszywaną mamuśkę i sztuczne dziecko? Wypieprzyć na zbity ryj? Okazać się barbarzyńcą, antyempatycznym sukinsynem, czy ściagnać sobie na głowę kłopoty, wmieszać się w sprawę śmiertelnego wypadku, może nawet trafić do puchy za współudział (kto uwierzy, że jestem byłym facetem Agi, nie jechałem z nią feralnym rzęchem, nie ponoszę odpowiedzialności za choćby jednego rozjechanego ufoludka, wprasowaną w asfalt strzygę, potrąconego mutanta?)?

Oczywiście,w chodźcie, nie będziecie przecież tak stali. Malutki się przeziębi. Sorry z tą policją, tak mi sie powiedziało. Rano wezwiemy, całą komendę. Na razie trzeba ochłonąć, ogrzać się, odpocząć.

Zobaczcie, jaka fajna miejscówa, przytulnie tu jak u babci, kochanej babuni, co troszczyła się o ciebie w dzieciństwie, częstowała kołdunami, robiła na drutach szaliki i rękawiczki, w których i tak nie chciałaś chodzić, bo były obciachowe, mała niewdzięcznico.

Zapomnij o historii z zamrażarką, to bujda, dzieciaki piszą na forach preróżne bzdety, prześcigają się w fantazjowaniu; nic takiego nie miało miejsca, pani Ewa, cała i zdrowa, dożywa razem z mężem swoich dni w luksusowym, prywatnym domu opieki. Fakt medialny, jak eufemistycznie zwykło się określać zwyczajną, wierutną bzdurę, kładzie się cieniem na tej - zobaczcie proszę, jak gustownie urządzonej - chatce. To żaden dom z Amityville, widzielście tabliczkę z numerem na południowej ścianie? Co tam jest niby napisane - 112 Ocean Avenue? No właśnie - nie.

Aga rozgląda się po ciemnym wnętrzu. Zbiera się, już widzę, by opieprzyć mnie, już drugi raz w przeciągu parunastu minut, za brak choćby jednej świeczuszki, ogarka, podgrzewacza.

Przerywa jej... szkrabek przesłodziasty. Ciągle trzymany na rękach, geriatryczny berbeć (sic!) poważnym, ale nie podniosłym, bez patosu, raczej... lamerskim głosem zaczyna mówić, czy może stosowniej by rzec - obwieszczać:

- Antagoniści receptora AT1 dla angiotensyny II (sartany) są coraz częściej stosowane w leczeniu nadciśnienia tętniczego. Swoją popularność sartany zawdzięczają dużej skuteczności hipotensyjnej oraz bardzo dobrej tolerancji. Grupa antagonistów receptora AT1 nie jest jednolita. Między poszczególnymi sartanami występują różnice dotyczące budowy chemicznej, działania farmakologicznego i właściwości farmakokinetycznych, co przejawia się odmiennościami w zakresie działania hipotensyjnego. Tetmisartan jest selektywnym antagonistą receptora angiotensyny II (AT1), ale wykazuje też zdolności do przyłączania się w innych miejscach receptora AT1, co powoduje trwałość wiązania. Tetmisartan poza działaniem hipotensyjnym wykazuje również właściwości wazoprotekcyjne i antydiabetogenne. Zawdzięcza to swojej budowie chemicznej – mimo iż zalicza się do sartanów, to jednak ma strukturę podobną do cząsteczki pioglitazonu, czyli tiazolidynodionu. Sprawia to, że Tetmisartan aktywuje receptor aktywowany proliferatorem peroksysomów gamma (PPAR gamma).

Patrzymy po sobie nieco ogłupialiu. Bardziej Aga, kompletnie zaskoczona reklamowym wykładem jakiegoś leku, odczytem z pamięci (sic!) wygłoszonym przez dzieciadełko najprzeniewinniejsze, któremu matkę i brata niechcący zabiła.

Nie kwili, nieświadomy tragedii berbeć, lecz zadziera nocha, mędrkuje. Odberbeciowuje się tym samym, zapuszcza niewidzialne bokobrody na zdjęciowej, sztucznej twarzy. Starzeje się w okamgnieniu, staje poważno-głupim nauczycielem-analfabetą.

- Rozumiesz coś z tego?

- No. Musiał podłapać z internetu. Pewnie ściąga fale... wi-fi... - próbuję rozkminić, co zaszło. Wiem, że to co powiedziałem nie ma absolutnie żadnego sensu.

Sama postać zdjęcioluda - tteż nie.

- Dzikie dziecko modemu z routerycą... - wypala Agnieszka. Śmiejemy się na przekór całej sytuacji.

- Może to jakiś odpad z Fozmaxu? Z martwo-żywą świnią nie wyszło, to spróbowali z ludźmi...

- Gzie tam. Nie widzisz, że to kosmita? Malusieciek śłodziutki... - Agdze uaktywnia się instynkt macierzyński; werbalnie przysposabia cudaka, ćwierka jak do własnego dziecka. Jej, koniec i kropka, nie odda, będzie wychowywać jak rodzoną synocórkę, ubierać w sukienczyny, golić zarost starszej od siebie dziecineczce.

 

VII. Lżyj. Liż

 

Atmosfera plam, jakbyśmy spotkali się w szlachtuzie, byli ozwisywani, odyndywani przez rozprute, ale ciągle żywe świnie.

Krople w powietrzu. Zimnym. Aga posądza "tę cholerną zamrażarę" o działanie mimo nie podłączenia do sieci, o promieniowanie trupim chłodem, wytwarzanie złej aury.

Starodziecko ciągle gada, sloganami. Zdarza mu się wyśpiewywać zapomniane szlagiery Slakdów, czy Sni Sredstvom za uklanianie. Wymądrza się, wywyższa, udaje maszynę belferską skonstruowaną wyłącznie do pouczania, głoszenia komunałów, reklamądrości.

Tworzymy swego rodzaju patchworkową rodzinę: ja - sztuczny wariat, Agnieszka - abnegatka bojąca się swego cienia, drżąca ze strachu przy byle szmerze, skrzypnięciu niedomkniętych drzwi; przerażona wizją pierdla, demoniująca odpowiedzialność karną, jaka czeka (rząd krzeseł elektrycznych, ze dwie szubienice), nasza matka - Ewa Ganiuk, tatuś - Rafał, zamrażarka - znienawidzona, przyszywana siostra, o której nie da się nie myślec, tak wżarłą się w pamięć, i wreszcie to-to - dwupłciowy trajkocista, sierotka na gigancie, uciekinierka z kosmicznego poprawczaka. Malutki sihan uczący ciemniaków karate, żywe Radio Złote Przeboje, ludzik - rozgłośnia dudniący, zwłaszcza w nocy, atoniczne melodie Glenna Brancy.

Nie powiem, zdjęty ciekawością (cholerne staropolszczyźnienie Agi się udzieliło) poszedłem na miejsce wypadku. Odnalezienie go nie nastręczało większych trudności: dwie i pół nocy iść w prawo, za Saharą dwieście wiorst na południowy wschód, minąć Sfinksa (pod żadnym pozorem nie wchodzić z kamiennym dziadem w dyskusje!), przepłynąć Orinoko - i będzie się na miejscu - tak mniej więcej tłumaczyła nie otrzeźwiała z herdewinu Agnieszka.

Pożałowania godne resztki jej wozu ścieliły się, płożyły w promieniu kilometra kwadratowego. Siła rozrzutu musiała być przepotworna, jakby samolot zawadził skrzydłem o drewo i przy pełnej prędkości gruchnął.. aż chciałoby się, spuściwszy głowę, zadumany powiedzieć: "to był zamach".

Silnik, a właściwie to, co z niego zostało, szczerzy w krzakach pogięte tłoki, podwo... ćwierćpodwozie - to tu, to tam, jedno koło wbite w pień przydrożnej lipy, dwa kolejne - w jej koronie, gdzie trzecie - nie dociekam; plastikowa buda, samobieżna, chińska klatka do przewozu kota, bo trudno to nawet w żartach przyrównywać, jak trabant, do mydelniczki, a porównywanie do przyczepy kempingowej, dajmy na to typu GK 100, czy popularnej, ciągle produkowanej niewiadówki N 126 byłoby obrazą tychże; ów cienkolastikowy kubełek rozpadł się po prostu w driebiezgi.

Patrząc na ogrom zniszczeń trudno uwierzyć, że nie eksplodował, ciężko nie wysnuwać spiskowych teorii o dybaniu na życie Agi, bombach termobarycznych, które rozerwały tandetny samochodzik.

...miała wrażenie, że tylko wjechała do rowu i wywróciła auto-piórnik na dach? To nie wygląda nawet na dzwona...! Wrak niczym po bombardowaniu, ostrzale artyleryjskim trwajacym parę tygodni, rozerwana petarda, pudełko zapałek, w które uderzył meteoryt...

Krwi - jak na lekarstwo, ledwie strużyna na poboczu, niemal niknąca w trawie, trudna do zauważenia.

Całość sprawia wrażenia śmieci, nie miejsca katastrofy, bo tak to trzeba nazwać. Ot, jacyś syfiarze nie chcieli płacić za złomowanie fury, rozbili ją w drobniuchny mak i wygruzili do rowu.

Wypadki wyglądają inaczej, w wypadkach giną ludzie, zostają po nich wraki, buty i telefon głuchy - ze poekfrazuję nieco.

Tu mamy do czynienia z drobnym wykroczeniem, niemożliwe przecież, by samochód się AŻ TAK rozpadł, rozkruszył, jak kopnięta z półobrotu w łeb piaskowa rzeźba przedstawiająca zdekanonizowanego bydlaka; wezwać policję i niech po tabliczce znamionowej, albo rejestracji, po VINie ustalą VINnego, pociągną właściciela-śmieciarza do odpowiedzialności. Ma bulić i sprzątać co wyrzucił, pacan jeden.

Nikt z okolicznych nie zainteresował się pomotoryzacyjną kupką badziewia, nie zostałą wezwana policja, pies z kulawą nogą się nie zjawił.

Może sołtys tej wsi (to już ...-yce, czy jeszcze ...-ścielin?) podczas sesji Rady Gminy poruszy problem zaśmiecania poboczy, konieczności ustalenia sprawców... A może (najbardziej prawdopodobne) kady, od góry do dołu będzie mieć to w najgłębszym poważaniu, samochodowe zwłoki sczezną na poboczu, metalowe resztki silnika, felg uprzątną złomiarze, a niesprzedawalny w żadnym punkcie skupu plastikowy tłuczeń będzie leżeć do usranej śmierci, omszeje, pokryje się pierwotkiem, zjednoczy z naturą?

Robię zdjęcia, dokumentuję, co nie powinno być udokumentowane. Szybko orientuję się w pomyłce, kasuję zdjęcia, rozcieram butem strużynę krwi.

Matka zwierzomistrza zen nie mogła zginąć, leżące w śmieciach zwłoki, zwłaszcza kosmitki, zwróciłyby uwagę przejeżdżających.

Może Agnieszka pokręciła wszystko, nikt nie zginął; puknęła lekko jakąś babinę, która oprzytomniała z grubsza i uciekła, kompletnie nie przejmując się własnym dzieckiem, w takim była szoku.

Może w ogóle nie ma żadnego bachora, zaraziłem się suchym kacem, trzeźwą delirką, symulowanie zemściło się i rzeczywiście oszalałem, wariat, którego bezczelnie gram wlazł w skórę, chodzi w moich butach; zostałem pokarany za grzech gnuśności i cwaniactwa; los okazał się mściwym, rozumnym zwierzątkiem i się znarowił?

Niby jest, gówniuch, przecież gada, słyszę wyraźnie jak własny głos, niby pije rozpuszczone w mineralce mlekow proszku, zajada się kaszkami rozrobionymi z nieugotowanym, bo i na czym, jak piec nieprzeczyszczony i dymi, makaronem, tak - makaronem na sucho, twardymi świderkami, jednak... zaczynam wątpić w jego fizyczne istnienie.

Skłaniam się ku teorii, że wyrzucona z roboty, załamana Lady Herdewin przywlokła ideę, konstrukcję myślową, dzidziora-obiekt zbiorowej halucynozy, miraż, wschodnioeuropejską zorzę polarną...

Z drugiej strony - ajk nie wierzyć w dziecko, które nie daje spać po nocach, bębni gardłowo linie melodyczne z czort wie jak starych musicali, albo deklamuje ulotki reklamowe, dawno nieaktualne programy telewizyjne, programy nadętych uroczystości, obchodów Dnia Opozycjonisty '98, czy Święta Kolejarza Wąskotorowego '05, recytuje artykuły z prasy krajowej i zagranicznej, teksty całych powieści (Tom Clancy "Czerwony sztorm", tłumaczył Michał Wroczyński, Wydawnictwo Adamski i Bieliński, Warszawa 2002, stron 592; przy dwudziestej piątej miałem nieodpartą chęć ukatrupić gadeusza, nakryć mordeńkę poduszką i położyć kres hiperlektorzeniu,a le zostałem powstrzymany przez Agę; że nie, ani mi się waż robić krzywdę dzieciątećku, ono tak tylko słodko gaworzy, sobie nakryj głowę jaśkiem, jak ci aż tak przeszkadza i nie możesz spać).

W lodowatym powietrzu wiszą krople, specyficzna, beżowa rosa. Czuję się bardziej śmiertelny, niż kiedykolwiek wcześniej. Agonalny, graniczny, przedśmiertny? Nie aż tak, raczej pożyciowy, przekraczający granicę, za która niewiele jest, sad, ale pełen zatrutych grusz i śliw, ogród, ale zalany szambem, szlamowisko.

Wymykam się, kiedy tylko mogę, do rodziców po wałówę, albo drobniaki. Tm też zgrywam szaleńca, choć już nie muszę, są wtajemniczeni w całą intrygę, wspierają mnie, choć wątpią w powodzenie psychomisji, odradzają dalsze ciężkie błazeństwa, cudowariady.

Boję się dekonspiracji, więc jeżdżę niewłaściwą stroną drogi, bywa, że tyłem, co nie jest łatwe, rower nie ma "wsteki".

W sklepach "rejtanię" - drę drę na sobie ciuchlandowe szmaty. Wykrzykuję przy tym bogoojczyźniane hasła, nie rzucę ziemi, skąd mój ród, dryyyyyt, prałata Janiszyna trzeba ekshumować i spopielić, w kosmos wystrzelić resztki kanalii, co plugawi obraz duchowieństwa, ja - ostatni sprawiedliwy, nieformalny członek Wojsk Obrony Terytorialnej, piersią zasłonię cały kraj przed uchodźczą nawałą...

Śledzę artykuły w lokalnej prasie. Ani słowa o wypadku. Jeszcze nie wiem, czy to dobrze.

Szlajam się, peregrynuję z kiełbasą po bliższej i dalszej okolicy. Spodnie się prują, strzępią mankiety koszuli, apostolska broda jest tak gęsta i krzaczasta, że niedługo zakryje mi nozdrza i oczy, zespoli się z brwiami, włosy wrosną jedne w drugie i skończę jako ślepy wilkołak.

Mrożony sok z żył pani Ewy; czuję go w ścianach, suficie chatynki. Im dalej od zamrażąry, a bliżej ciałą Agi - tym woń jest intensywniejsza.

Nie wydaj mnie, mamo, kłam, że jestem uchodźcą, uciekłem przed samym sobą i już nie mogę wrócić.

Udawaj troskę, tato. I koniecznie - złość, że ci się pierworodny przeistoczył w ześwirowanego błazna.

Dzienny lunatyzm, chodzenie po prośbie. Niewiele osób chce poczęstować snem, dać strudzonemu wędrowcowi choć ziarenko, z którego, po zjedzeniu, wyrósłby mu w brzuchu księżyc.

Rozmawiam z bezpańskimi dachowcami, towarzysze im w wędrówkach donikąd, albo na kociczne orgie; giermkuję zdziczałym psom-ludojadom, razem rzucamy się na przejeżdżających rowerzystów, przewracamy idące do kościoła, wyniedzielone baby i gryziemy po twarzach; lekko, ale tak, by pozostał ślad.

Wróciłem do Agnieszki, choć de facto nigdy się nie rozstaliśmy, a nawet jeśli - nie muszę się nikomu tłumaczyć.

Całujemy się. Zozorem, z zębami, z krtanią; miesimy się w ustach, sięgamy sobie palcami do gardeł, tchawic i - wariaci! - śmiemy nazywać to całusami.

Ćwiczymy się w barbarzyństwie, dziecko, czymkolwiek jest, sprawia, że rośnie w nas agresja, pożądliwość. Chutliwość. Perwersyj... Długo by wymieniać.

Nie idzie za tym nic, poza teatralnym podgryzaniem się, prowokowaniem u partnera wymiotów, smyraniem płomieniem zapalniczki po ciele.

Następne częściNiesforzyca cz. V. - OSTATNIA

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania