Poprzednie częściNiesforzyca cz. I.

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Niesforzyca cz. V. - OSTATNIA

Ostrożnie, lekutko. Nie uprawiamy seksu w dosłownym znaczeniu, boimy się - Agnieszka - nekroscenerii domu, ja - jej, wybuchu wojny pomiędzy obiema Koreami, terrorystów, chorób wenerycznych, upadku systemu monetarnego, Czwartego Rozbioru Polski, wszystkiego po trochu... Bogiem a prawdą - wystarczy mi owo smyranie, drażnienie, nieśmiałe pieszczoty opuszkami, końcem języka, wgryzanie mi się w głąb.

Ostatnio Aga odkryła, że jeśli podłączyć do dzidziora power bank (nie pytajcie, gdzie znajduje się wtyczka, nie jeden, ale trzy rozgałęzione kabelki z drucikami, na pewno nie tam, gdzie wam się wydaje, ale kombinujcie dalej), - Nai-Rolf, bo tak ostatecznie nazwaliśmy, niby-to po startrekowsku pupiladełko, wyraźnie się ożywia, wesoło klaszcze w macki. Niestety - ciągle, nawet podpięte do prądu, recytuje; od pewnego czasu - wyłącznie wyimki z Vademecum leków (Ośrodek Informacji Naukowej Polfa Sp. z o.o., Warszawa 1998, wydanie IX, egzemplarz bezpłatny).

Naelektryzowany kudłaczyk dudni basowo:

- Fosforan betametazonu jest roztworem do stosowania doraźnego, kiedy niezbędne jest zastosowanie szybko i silnie działającego glikokortykosteroidu...

Aga - fanka zwarć elektrycznych, krótkich i długich spięć, kolekcjonerka woltów, słuchaczka madrości zbędnych i nie na temat, fanka mięska przewracającego oczami, koneserka przekleństw.

"Kochamy się", czy może raczej gryziemy - na ostro, nie szczędząc sobie czułostek typu "suczisynu!", "paciocho!", "blazgoniszcze!", "wyleganico!".

Dzidzior daje się pożreć, to znowu staje nam w gardle.

Agnieszka przepłukująca usta staropolskimi wulgaryzmami, kanibalka wznosząca toast mocno nieświeżą krwią Rafała (ciekawe, co u niego, żyje w ogóle? Nie zdziwiłbym się, gdyby wyszło na jaw, że tylko symulował szaleństwo, uznał zwłoki żony za talizman, przynoszący szczęście drobiazg, coś w rodzaju króliczej łapki, czy maskotki, glinianej figurynki Buddy, którą abierasz na sprawdzian w nadziei, że życie to jednak bajka, siły nadprzyrodzone istnieją i przeczą swojej nazwie, nie są takie znowu nadprzyrodzone, skoro pomagają byle nieukowi w tak prozaicznej sprawie, jak nieoblanie matury, czczy testu ósmoklasisty) i Ewy. Boi się, jednak pije. Nawet bez odrazy; nie krzywi się z niesmakiem.

Zabunkrowana bez powodu, uciekająca przed armią wyherdewinowanych kosmitów, widziadeł produkowanych na skalę przemysłową w tajnych fabrykach Fozmaxu, przed zombie-Aśkami, moja cholerna utrzymanka pogrąża się coraz bardziej w... dosyć trudno to określić. W cudzestwie - rano nabiera cech Nai-Rolfa, w ciągu dnia powoli je zatraca, oczyszcza się. Wieczorem z powrotem jest sobą, bez zarostu, nie papierowa. Prawdziwa twarz przeziera spod maski i sukcesywnie ją zastępuje, marionetka zamienia się rolami z aktorem użyczającym jej głosu; zwalnia go z pracy i mówi za siebie.

Dziecko Agnieszki i upadającej filii koncernu, mojej starej-nowej dziewczyny i paskudnego knura, gówniarzyk wykluty z pudełka po lekach, mały gaduła, którego ojczyzną i naturalnym środowiskiem bytowania jest zaplecze apteki.

Ja hodujący szaleństwo, Tomek z kwiatkiem na i w głowie. Dziwidło olbrzymie, cuchnący padliną dawnej mieszkanki tego domu, fallicznokształtny wabik na muchy i byłe partnerki.

Przestaję lubić chatkę, owiany złą sławą domuś. Sprawdza się moja głupawa teza o ciasnocie: naprawdę zaczyna brakować miejsca.

Nieedometraż - trzy dorosłe osoby, jedno dziecko plus zamrażara gnieździmy się na małej powierzchni. To rodzi konflikty, kłócimy się z pojawiającymi się od czasu do czasu duchami mrożonej Ewy i Rafała-pracownika masarni, maniakalnego kolekcjonera mięsa.

Jesteśmy niczym dwa agresywne psy zamknięte w zbyt ciasnym kojcu; między nami - ocean brunatnych kropli.

Nie wyganiam Agnieszki, zresztą - nie mam prawa, chatyna w równym stopniu jest moja, co i jej, zajmujemy ją tak samo nielegalnie.

Gdy atmosfera staje się zbyt ciężka, stary dzidzior przesadza z głoszeniem farmaceutycznych prawd - wybywam, wynosi mnie. Siadam na rower i jadę, gdzie oczy poniosą, nawet po zmroku, choć oświetlenie działa jak i kiedy chce, przednia lampa świeci według własnego uznania, góra - raz na pięć - siedem kilometrów, bywa, że i rzadziej (powinienem zmienić imię na Nieekontakt, bo niemal wszystko, co jest ze mną związane, to taki właśnie brak styczności, zaśniedziały styk; nawet głos miewam siakiś zardzewiały), tylna - niemal wcale.

Bez słowa opuszczam "rodzinę" i jadę w głąb nocy, pod jej szorstką, łuskowatą powierzchnię. Pod pancerzyk. Zapadam się w czarne, zamrożone mięcho.

Ucieczka to swego rodzaju wieś, osobista kraina; województwo, którym rządzę niepodzielnie. Jego granice są umowne, jak i cały ja.

Ma miejsce powszechna desakralizacje, upadek etosów; co było uznawane za godne uwielbienia i najwyższego szacunku - chwieje się, tylko patrzeć, jak zleci na ryj, dbije sobie głowę z siatkobetonu; zobaczymy, że było w środku puste, nie wypełniał go nawet wiatr.

Odejdziemy zawstydzeni plując sobie w brody, że przez całe dotychczasowe życie wyznawaliśmy jego kult. Zażenowanie będzie tak wielkie, że nigdy, nawet w gronie rodziny nie poruszymy wstydliwego tematu.

Upada pomniczek przytomności, góra rodzi mysz. Prochami eksmitowanych z lubelskiej katedry, skremowanych zwłok Janiszyna tysiąc księży-pedofilów, w akcie pokuty posypuje głowy. Choć to nie Popielec.

 

VIII. Żebralnica

 

"Dziecko" nam rośnie w ekspresowym tempie. W ciągu tygodnia stare niemowlę wyrasta z pieluch, ze wszystkich ubranek. W poniedziałek mieści się w leżaczko-bujaczku, jaki skombinowałem od siostry Adama, dawnego kumpla; w piątkowy wieczór - jest pełnowymiarowym, że tak określę, dorosłym, mierzy metr siedemdziesiąt osiem wzrostu.

"Skok pokwitaniowy" bobas przeskoczył okres adolescencji, przeistoczył się w formę dojrzałą.

Upadanie ideałów: Agnieszka zaczyna dostrzegać wady dzieciaczka; spada jej łuska z oczu.

Nie ma już słodziuteńkiego Nai-Rolfa, trzeci domownik to znajd, podrzucony przez Mamunę koszmarny strzygoń-troll, paskudne indywiduum, którego nie sposób kochać, przytulić, oj-tititać do niego.

W chatynce robi się jeszcze ciaśniej, niejako zbiega się, kurczy od gorąca, ściany schodzą się. Pozagrobowy dom stara się nas zadusić, plącze języki; nieraz łapię się na tym, że nie potrafię rozmawiać z Agą, porozumiewamy się odrębnych narzeczach, chałupka - jakkolwiek durno to brzmi - rządzona przez niedziałającą zamrażarkę i stare-duże dziecko, powoduje zanik komunikacji, nawet niewerbalnej, coraz ciężej jest się porozumieć nawet za pomocą gestów; choć oboje mamy i gardła, struny głosowe i języki, nie przeszliśmy udaru mózgu, czy innej okrutnej, skutkującej afazją choroby - gdy chcemy coś sobie przekazać - robimy to na migi.

Od pewnego czasu i ta metoda zawodzi, nie rozumiemy, co ma na myśli druga osoba, opacznie odczytujemy jej gesty, jakbyśmy przestali należeć do tego samego kręgu kulturowego, stali się przybyszami z odległych wysp. Podbijamy się nawzajem, konkwistadorzymy, ogniem i żelazem próbujemy nawracać drugą stronę na swoją religię, na siłę uczyć dialektu, mimiki, hieroglifów, abecadła, obrzędów.

Tomek-krucyfer idzie na czele dwuosobowej procesji, za nim - gorliwa neofitka we włosiennicy.

Nai-Rolf, herezjarcha, król kacerzy, siedzi na wieku beżowej zamrażarki mors i szczerzy kły, deklamuje bluźniercze ulotki wycofanych z obrotu leków na potencję, przeciwgrzybiczych.

Mitologie, całe w pleśni: Agnieszce wraca świadomość, zaczyna dostrzegać prawdziwą ściemę, naturalną sztucznosć hołubionego do tej pory dzidziora z piekielnych czeluści rodem. Nie przebąkuje jeszcze o ucieczce, pozostawieniu potworka na pastwę losu, albo zamknięciu w najsłynniejszej zamrażarce świata, niech by czezł, zagadywał się na śmierć, wypluwał płuca powtarzając w kółko skład Horacortu, ale po jej mimice widzę, ze, najdelikatniej mówiąc, nie cieszy jej sytuacja, w jakiej się znalazła.

Historia milczy na temat wypadku który, jak podejrzewam, w ogóle nie miał miejsca, zwidział się, imaginował, wyherdewinował byłej-obecnej dziewczynie. Ciągle boi się, histeryczka, wrócić do domu. Setki martwych Asiek Herszewskich, potworków fozmaksiastych dybie na życie bieduli.

Wybywam, codziennie dalej. Zanosi mnie aż do Krzywkowa, pod Jęgów, do Zapoharki.

Suknia na mnie plugawa, zeszmacona, jeżdżę w porwanych i lepiących sie od brudu dżinsach, dziurawym swetrze. Gadam do siebie, na cały głos. Spieram ze sobą, toczę wojenki słowne, przekrzykuję interlokutora.

Wyciągam dłoń. Dajcie mi choć kamień, kolec skorpiona, roztomili ludkowie, nie pozwólcie umrzeć z głodu... Chromam, właściwie udaję paraliż czterokończynowy, polio, majaczenie drżenne.

Deliryk chodzi po wsiach i u wszystkich pyta przebaczenia, każdego prosi o choćby kromkę razowca, try pięćdziesiąt na słoiczek miodu.

Pomyleniec stawia otwarte słoiczki przy mrowiskach, patrzy, jak czarne i czerwone kawalkady suną do środka, żyjątka-paprochy toną w słodkiej cieczy.

Doskonalę się w szaleństwie, częstuję ludzi kiełbasą posmarowaną mrówkami, mięsem, które, jeśli się dobrze wsłuchać - oddycha, pulsuje.

Półtusze Agnieszki i Tomasza Ganiuków, fałszywych dzieci Ewy. Bierzcie i żryjcie, to jest ochłap niczyjego ciała, to wyrosło po zmroku, niczym kwiat paproci.

Dłąwcie się, prezesi, sprzątaczki, bramkarze i barmani, dyskotekowe dziwki, panieny kosztujące w najlepszym razie dwa trzydzieści pięć.

Kto pierwszy wyplunie - przegrywa - cieszę michę topiąc kolejne owady. Żarałko, niczym z filmu Sok z żuka, he, he.

Sok z żula, bezdomnego czubka, łazimendy eksmitowanej z zamrażary za niepłacenie komornego (państwo Ganiukowie nie tolerowali nieterminowych wpłat, pół godziny zwłoki było dla nich małą wiecznością).

 

IX. Równosilność

 

Przeciekanie. Tętniąca w nas ciecz pragnie się przelewać, żąda, byśmy się nią dzielili. Nakazuje łączyć się w jeden organizm, wpijać się w siebie.

Przez kilka ostatnich dni byłam pod działaniem klątwy; bez-dziecko rzuciło na mnie dziwaczny urok. Bezwolna i niekompletna, pozbawiona zasadniczego elementu, głównej części składowej, świnia nie potrafiąca oddychać bez prądu, wierszyk dla najmłodszych, który przestanie istnieć, zmieni się w nieczytelny kleks, jeśli nie będzie w porę zilustrowany.

Stałam się zakładniczką recytatora, miernego aktorzyny, który umie grać jedną tylko rolę, deklamować ni do rymu, ni do taktu, poematy farmaceutyczne.

Budzę się, ocykam. Przechodzi omamica, bad tripisko nieznośne. Berbeciulciunio dorosło, jest teraz stare i jeszcze brzydsze, bardziej pomarszczone. Odpychające. Zniewalające.

Pocałunek, oczywiście - z języczkiem. Nie dradzam Tomka, bez przesady. To tylko... przyjacielska wymiana energii. Nie miej mi za złe, mały świrze-symulancie.

Palce"mężczyzny" - ze trzydzieści ich, jak nie więcej. Boże, ile on ma dłoni! Oplatają moją szyję, kark. Czuję, że to elektrody. Facet-elektrownia podłącza mnie do wysokiego napięcia.

Bezsilność; niby nie powinnam się poddawać czarom-marom, trzeba było zachować elementarną ostrożność, ale... jakoś nie potrafię. Jutra nie ma, w jego miejscu wyrósł biurowiec Fozmaxu. Rodzice pewnie zgłosili moje zaginięcie, policyjni płetwonurkowie pewnie przeczesują okoliczne sadzawki, rozeszła się fama, że pewnie porwał i zjadł mnie jakiś wampit, ubogi kuzyn Drakuli.

Straciłam pracę, a ściślej: praca mi zdechła, skończyła się, jak nielubiany serial, który oglądało się z przyzwyczajenia; zletarżyłam się, popadłam w stupor, nabrałam przekonannia, że nie ma do czego wracać; do tego instynkt macierzyński mi się aktywował. Jak ostatnia ciolica niańczyłam dziecko czorta, Baby Jagi, Adramelecha i kto wie, czyje jeszcze.

Teraz...karmię piersią. I treściami żołądkowymi, enzymami trzustki, swoim pulsem, elektryczną burzą spod czaszki.

Chciałam odejść, fakt; im jaśniejszy miałam umysł, tym...

...no idiotka. Nie wiedziałabym, co tracę. Słodki jesteś, chłopczyko-dziewczynko - myślę na głos. Bezdźwięcznie. Wewnętrzna lektorka szepcze, jej głos odbija się echem w głowie Nai-Rolfki.

Seks tantryczny: dziewczyna ciesząca się, że jest pochłaniana przez żyjące zdjęcie; Najdziwniejsza pozycja - moje ciało w paszczy Lewiatanki.

Współkanibalizm - przeżeramy się. Jadna w drugą.

Państwo Ganiukowie patrzą z monidła, bez potępienia. Rafał ma znudzoną minę, Ewa - obserwuje z ciekawością.

Spada wiszący nad drzwiami krzyżyk (jakaś aluzja do pomnikobójstwa Janiszyna?).

Innych paranormalizmów - brak, potępione dusze nie chcą wyć spod podłogi, nie chodzę jak przyklejona po ścianach ani suficie, szpiny czarcie nie wyciągają się z mebli. Troochę mało niesamowite to misterium, kuźwa mać; niczym msza odprawiana przez szambiarza w gumofilcach, na dnie studzienki kanalizacyjnej. Sorry, tym razem fajerwerków nie będzie, musicie obejść się smakiem, drodzy parafianie, zimne ognie zamarzły na śmierć, petardy implodowały, nastąpił jeden wielki samozapłon, co miało migotać, wybuchać, rozrywać się nad naszymi głowami, oczyszczać, zbawiać, budzić nieopisany zachwyt, po prostu dupę urywać - jest przejrzałe, czerstwe i linieje.

Żółkną stronice kronik, czyste, nieskażone niczyim losem. Niezapisane, bo o tym sacrum najlepiej jest milczeć.

Czcigodni molowie zlatują się, by poszatkować futra mangalic. Śpijmy, ofiara spełniona, schowajmy się jedna w drugą, jeden w drugiego. Weźmy się za ręce i wniknijmy pod skóry współbraci. To łatwiejsze, niż przypuszczacie. Nasza mała, apokaliptyczna sekta jest przygotowana na przylot kosmicznych gości, każdy z jej członków oddał drogiemu guru - zamrażarce wszystko, co miał, następnie - wskoczył w jej przepastne trzewia.

Tej nocy czarne niebo nie rozbłyśnie, aguś - myśli Nai-Rolf.

- Co robisz? - Tomek, nasymulowany po uszy, wrócił z wojaży po ościennych pipidówkach. Temu to się chce wyczynia... Jeszcze parę dni i będę musiała pojechać do jego starych, błagać na kolanach, by wezwali karetkę, zadenuncjowali, he, he, groźnego świra. Intryga - jak znam życie- skończy się spektakularną klapą, potrzymają go trochę na psychiatrii, zorientują się, że jest zdrowy - i o takie walisko zobaczy, nie rentę. Zabije się z rozpaczy, albo chociaż potnie - więcej, niż pewne.

Sama bym se coś zrobiła, bo pieprzony senz życia jakoś się jeszcze nie odnalazł, musiałam go nieźle wpieprzyć na haju, zgubić w nietypowym miejscu, na przykład pod łóżkiem w domu, w którym nigdy nie byłam. Leży, czeka, aż go znajdę. Butwieje ("musisz sama, Aguś, żaden detektyw ci nie pomoże, nie licz nawet na Rucińskiego, czy E... jak mu tam, no tego z kwadratową fryzurą" - radzi podczaszkowy filozof-motywator).

- A, nagotowałam. Siadaj. Proszę: osiołkowi w żłoby dano, w jed... - zdejmuję z pieca okopcony garnek.

- Zimne, bo nie ma drzewa. Próbowałam zrobić jarzynówkę. Siłą woli. I gówno, nawet od spodu nie zagrzało się...

- Jasna chooo... - Tomuś odskakuje jak oparzony od stołu. W jego oczach widzę kipiące źródło, gejzer różowych łez. Krew, która nie krzepnie.

- Coś ty zrobiła, idiotko...?

- Przelewaliśmy się z dzieckiem, to w lewo, to w prawo; raz ono było silniejsze, raz ja. Ale gdy zobaczyłam, że coraz bardziej dominuje, zaczyna przejmować nade mną kontrolę - skręciłam karczek, o - tak - uśmiechnięta nachylam się nad garnkiem.

- No nie bój się, strachajło. Żaden kanibalizm. Przecież to nie był człowiek. Nawet go nie próbował udawać.

- Co było pod... maską? Tekturą. Pancerzykiem, cholera wie, jak to nazwać... Jaką to miało mordę? Twarz?

- A, taki jeden. Nie znasz. Ja też nie. Zwykły faciu, nic szczególnego. Moment po śmierci, jak tylko serce przestało bić - zaczął się kurczyć, z powrotem zmieniać w niemowlę. Kogo się spodziewałeś?

- Yyy.. w zasadzie - nie wiem. Kogokolwiek konkretnego. Rozwiązania. Że to do czegoś zmierza, zawiera nadzienie, sens, mutuje w konkretnym kierunku...

- Widocznie pierdyknęłam jakiegoś bezsensa, istocinę będącą kopią. Teraz dopiero się przekonaliśmy, że nigdy nie było oryginału.

- Sobowtór faceta, co się nie urodził...

- Coś w ten deseń - odcinam kawałek surowego mięsa. Piętkę. Dosłownie - kawalątko pięty. W smaku czuję nutkę gumy z dętki chińskiego samochodzika, smród rozwarstwiających się opon, kruchego plastiku, łamliwego szkła. Niezjadliwe, ale nie chcę się zblamować, wyjść na wariatkę (to domena Tomka, he, he), więc udaję, że przełykam. Wypluje się potem, na dworze.

Żyjuch był ze wszech miar sztuczny, było do przewidzenia.

- Czekaj, chodź no tu.

Tomuś się mnie boi. Trzęsie się, niebożątko, pokrzykuje, że mam się nie zbliżać, trzzymać z daleka, dzwoni po policję, całkiem mi szajba odbiła, kto to widział, żeby kosmitę jeść, w ogóle wszystko jest popieprzone jakieś, to wina Ganiuków, Rafał wcale nie trafił do psychiatryka, ciągle tu jest, razem z Ewą sterują rzeczywistością, robią wszystko, by wypłoszyć nas z- intruzów.

"Lśnienie", kuźwa mać, Stephen King gdzieś tu siedzi, jak nie w zamrażarce, to lodówce, i klepie na maszynie nasz los, przytulna pułapka jest ajk ten jego morderczy hotel... duchy wmurowane w ściany, w gratisie...

Płacze, prawie wyje, znienormalniały Tomcio-paluch. Środkowy, który pokazuje społeczeństwu tym całym nie bardzo udolnym cudowaniem, zabawą w jełopa.

Podchodzę do byłego-obecnego chłopaka (status związku: to skomplikowane), staram sie przyjrzeć. Coś nie pasuje w jego wyglądzie, dysonansi jak cholera. Jeden wizualny głośnik charczy, struna brzmi fałszywie.

Tomek-przedstawiciel nieznanego plemienia, sfotografowany przez dronadzikus z maczetą, żyidło wygrzebane pęsetą z psiego truchła, paryzyt, paryzytusio, paryzytulek przyssany do niewidzialnego gniazdka, czerpiący z niego siły witalne, energię.

Przez moment ganiamy się po pokoiku, w kółeczko, jakbyśmy grali w berka, albo ciuciubabkę.

W końcu sam dostrzega, że coś jest z nim nie do końca teges, odbicie w meblościankowym szkle, galeryjce pełnej dumnych waz, talerzy, szampanek, literatek, tudzież innego dziadostwa, nie przypomina jego zwyczajnego odbicia, morda zdaje się być wynaturzona, wykoślawiona, spotworniała.

Przystaje. Nie chce wierzyć, znowu zerka. Szkło się zegziło i rysuje na swej powierzchni fałszywy obraz.

Ratujmy się ucieczką poza sedno, siądźmy na pniu dawno ściętego drzewa poznania. Wszystko ajsne: jesteśmy martwymi świniami w maskach świń. Naapędza nas zwierzęcy prąd.

Dzielimy wady - gnuśność, obżarstwo, nieumiarkowanie w kłamstwie. Łżemy i chichoczemy niczym hieny z Króla lwa. Jedynki.

Każdy znas nosi w sobie udomowioną odmianę ufoludka, otyłe i nieruchawe bydlę, nadające się jedynie do przerobu na kiełbaśnice.

- Zobacz, Agnieszka, co mi się... - przerażony Tomuś wsskazuje wyrosły w miejscu nosa, najzwyczajniejszy ryj.

- Najzwyczajniejsza mutacja. Fozmax każdego załatwi... Sypią w hurtowych ilościach środki mutagenne - żartuję z kamienną twarzą.

- Ale... jak?

- Normalnie - dodają do jedzenia. To się łączy z twoim DNA i świniejesz.

Tomek przegląda się z agresją, jakby chciał wygapić dziurę w szkle, zmazać fałszywy, zdeformowany rysunek jego ry... twarzy. Wgapia się z coraz bardiej marsową miną, nadyma policzki.

- Jezu, przecież nie jadłem ostatnio prawie nic... to twoja, kuźwa mać, wina, przywlokłaś zarazę, parcha. Czymś ty... zaraziła, szmato cholerna...?

- No, no - bez takich!

Tomkośwince się wrzeszczy, kwiczy, pluje. Zainfekowałam go kosmityzmem, czarną śmiercią, odczłowieczniem.

Zewsząd wyją syreny. Połowa karetek z powiatu zjeżdża się pod drzwi małego, przeklętego domku. Wbiega atanda, wlatuje pułk uzbrojonych w pałki i broń czarnoprochową, sanitariuszy z tarczami. Rzucaja się na Tomka, zakuwają go w kajdanki.

- Do skrzyni, dziada! - krzyczy wąsaty dowódca. Otwiera zamrażarkę.

- E, zaraz - protestuję.

- A ty, gówniaro - kto?

- Nie widzicie, że to już nie człowiek? Patrzcie - sknurowaciał do reszty.

- Ty - faktycznie...

- I się, kurwa, spóźniliśmy z leczeniem. Jeszcze pół godziny wcześniej dałoby się uratować, teraz - pa koniam... - zrezygnowany uberpielęgniarz siada obok przerażonej, dygoczącej kupy mięsa.

- No to się dosymulował. Prosił się o wariactwo, udawał - aż przegiął, szmergiel wziął górę. Beznadziejny przypadek. Teraz to tylko - obuchem w łeb - i na półtusze.

- Kto to je? Niemodne, era wegaństwa. Każdy teraz - jarosz, nawet ja...

- Więc co - zostawiamy? Toż zaraz pójdzie w las, nie poradzi sobie, bo nie nauczony surwiwalu i zdechnie z głodu, albo go wilki wpierdolą. Może by do jakiego chłopa dać, albo do chlewni...?

- Myślisz, że który przyjmie? Jeszcze widać ślady rysów, o - usta... Poznają się, że to był człowiek. Co się przejmujesz? Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami weźmie do schroniska, albo podda się eutanazji... Zastrzyk z Pavulonu - i jest skórka, heh, do wygarbowania.

- Nie przetrwałby nawet dnia w lesie... - rzuca smętnie najszerszy w barach, podnosząc Tomka z podłogi.

- Co tam pani dobrego upichciła? Przeprasza, że tak się... ale można? Przerwa obiadowa aż za dwie godziny, a tu człowieka aż skręca z głodu, żołądek do kręgosłupa przyrasta.

- Gastrofaza, Franiu, he, he.

- No, po herdewinie najgorzej ssie; ciężko wytrzymać. Konia z kopytami, jak to się, mówi, by się zjadło.

- Było nie brać na czczo.

- Mądrość ludowa: kac morderca nie ma serca. Zwłaszcza narkotyczni.

- Uuu... skąd żesz pani wzięła? Patrz, Kazik - małpiatkę jakąś gotuje. W całości.

Kitlarze z ciekawością zaglądają do garnka.

- Lemur z Madagaskaru...?

- Na pawiana - za mały...

- Makak czubaty.

- O - to to.

- Nie pytasz, kto nas wezwał? - głównodowodzący pielęgniarską bandą przechodzi od razu na ty.

- Ostatnio jakoś coraz mniej mnie dziwi.

- To i dobrze. Zdrowe podejście. Znaczy - zaczynasz poznawać reguły. Trzymaj, mała - facet niemal wpycha mi w dłoń karteluszydło zawężykowane pismem węzełkowym. Widząc moją nie najmądrzejszą minę - dopowiada:

- Sam ordynator Janiszyn wystawił receptę. Prosta diagnoza, nie było potrzeby zwoływania konsylium. Stosuj się do zaleceń, dziecko, a zobaczysz - niedługo stąd wyjdziesz. I to nie na przepustkę, a dostaniesz wypis... - mówi ciepłym, ojcowskim tonem klepiąc mnie po ramieniu.

Co jest, kurwa?!

ZOMOpielęgniarze odwracają się plecami. Rozpoczynają wyżerkę. Jakby nigdy nic obsiadają garnek i wpierniczają.

Ostatnia wieczerza tej bajki, po niej już tylko głód, zgrzytanie zębisk, jęki potępionych dusz, walące się chlewnie i transformatory, permanentny brak prądu, lektorzy z wyciętymi krtaniami. Milczenie o sprawach najważniejszych.

Mlaskają, siorbią krew, klną.

- ...dolisz, debilu. Gdzie - loris? Małpa, tylko mała.

- ...ukradłą z zoo, suka, albo przeszmuglowała przez granicę.

- ...w luku bagażowym by zdechła...

- Łykowate gówno.

- Czegoś się spodziewał? Surowe...

- Nie bierz tego, o, jak cieknie. Żółć.

Drapieżniki rozszarpujące upolowaną przeze mnie ofiarę. Trofeum rozczłonkowane pazurami nieproszonych gości, szampan wlewany do gardeł wlazłych na krzywy ryj pielęgniarzy-oprawców, złoty medal, jaki zdobyłam w najtrudniejszej konkurencji paraolimpijskiej - przetapiany w żołądkach bezczelnych złodziei, nagroda rozpuszczająca się w kwasie solnym, ślinie bardziej żrącej, niż woda królewska.

Recepta wystawiona przez doktora Janiszyna (jakiś kuzyn ex-prałata? Trudno nie odnieść wrażenia, że od pewnego czasu prawie każdy mężczyzna nosi to nazwisko; zmówili się, by z jakiegoś cudacznego powodu masowo pozmieniać, czy co? Może w ten sposób okazują solidarność ze skompromitowanym, byłym klechą, demonstrują wiarę w niewinność świętego męża? Albo mamy do czynienia z aktem zbiorowego zidiocenia...) na pierwszy rzut oka jest nieczytelna, w ogóle to średnio wygląda na napisane w którymkolwiek ludzkim języku.

Sznurki, węzełki, koraliki, tasiemki, tasiemce uczepione haczykami do kartki, szmer krwi, arterie, żyły wodne, cieki rozmazanego tuszu, napędzane prądem kałuże, szlamiska, cuchnące strumyki. Antropomorficzne kulfony kreślone na ostatnich stronach brulionów przez studentów nekropolitologii, parazytyzmu stosowanego, gzygzolęta spuchłe, łańcuchy świetliste, para-literki ściskające jedna drugą, jakby się żegnały: idące na safot a, c, k, drżące jak liście osiki b, czy p na chwilę przed położeniem głowo-brzuszka pod ostrzem gilotyny.

Patrzę uważnie, skupiam się, szarpię z tekstem. Wyłania się, dość opirnie.

"Spraw, by akcja była jeszcze bardziej mętna. Musisz komplikować. Zażywaj herdewin, najlepiej w hurtowych ilościach. Nigdy nie wychodź z szałasu, jaki sklecisz nad głową. Jakim obudujesz niebo.

Z jednej wizji trzeba iść prosteńko w następną. Okrążać Ziemię i Księżyc, do upadłego.

Za ramą obrazu (modliłaś się do niego w dzieciństwie, pamiętasz?) prababunia schowała ci banknot z Trauguttem. To nic, że dawno wyszedł z obiegu. Załóż bank i wymień go na sto złotych dukatow.

Odkop wszystkie kapsuły czasu w okolicy, mapę ich rozmieszczenia znajdziesz w kieszeni spodni. Dużo tego będzie, musisz się pospieszyć!

Sprzedaj w punkcie skupu złomu agregat TEJ zamrażarki. Dostaniesz za niego paręset tysięcy. Przeterminowanych cukierków. Poważnie.

Każ kierowcy ciężarówki wykiprować wszystkie na grobie państwa G. (pan Rafał, koneser zimnego mięsa, długo nie pożyje).

Kto twierdzi, że nigdy nie był świnią, ożywionym w Fozmaxie kawałkiem wieprzowiny - oczywiście kłamie.

Wikłaj. Bycie niezrozumiałym - to najlepsza droga do zdrowia. Autobahn, czterdziestopasmówka.

Nie pytaj, dokąd prowadzi. Poczujesz, że to koniec terapii. W odpowiednim momencie. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie."

Za plecami - gwar. Panom sanitariuszom apetyt wzrósł w miarę jedzenia. Dziecka.

Śmiejąc się w najlepsze, komentując szczegóły jego ześwinionej anatomii, zaczynają ćwiartować Tomka. Początkowo opiera się, wierzga racicami, potem już tylko wyje. Nie jest to kwik, raczej dźwięk ochrypłego, samochodowego alarmu, sznapsalt, płaczliwa, świńskocia muzyka.

Chyba zgłodniałam.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania