Niewielkość

Zawsze marzyłeś, żeby być jak Elvis Presley albo Mick Jagger. Udało ci się. Mało komu się udaje, ale tobie się udało.

 

Mama twierdzi, że najpierw nauczyłeś się śpiewać, a dopiero potem mówić. Jako jedyne dziecko na porodówce płakałeś w tonacji A-dur i to płakałeś idealnie, jeśli w ogóle płacz może być idealny. Twój dziecięcy jęk składał się z tych samych dźwięków, co Sonata Kreutezerowska Beethovena czy IV Symfonia Włoska Mendelssohna.

 

Mama studiując na Akademii Muzycznej, podczas jednej z weekendowych imprez, wypiła więcej niż zazwyczaj, film jej się urwał, a dziewięć miesięcy później urodziłeś się ty. Żaden z obecnych wtedy kolegów nie miał w planach zostać ojcem, więc mama musiała zawiesić studiowanie skrzypiec. Nigdy już nie wróciła do Akademii. W tygodniu pracowała jako sekretarka, a w weekendy dorabiała, grając na ślubach Ave Maria. Nigdy nie dała ci nawet drobnego pretekstu byś mógł pomyśleć, że wini ci za swój los, że zmarnowałeś jej karierę wielkiej skrzypaczki, że Opera kojarzy się jedynie z przeglądarka w robocie. Uczucie nienawiści było jej kompletnie obce. Kochała cię jak największe szczęście, jakie ją spotkało.

 

To mama pokazała ci muzykę. To dzięki niej, jako kilkuletni szkrab, poznałeś Stonesów, Floydów, Beatlesów. To dzięki niej zacząłeś śpiewać. Spędzaliście długie godziny na ćwiczeniach, mama grała na pianinie, ty powtarzałeś dźwięki. Nie kręciła cię Drużyna A ani McGyver; budowanie baz, zabawa w policjantów i złodziei, jazda rowerem kompletnie cię nudziły. Wolałeś oglądać koncerty Queen, skakać na kanapie i naśladować Freddiego. Mama powtarzała, że twój głos jest jej „życiowym prozakiem” i kiedy śpiewałeś, widziałeś, że jest szczęśliwa. Chciałeś, żeby była szczęśliwa.

 

Do szóstego roku życia wygrywałeś w przedszkolu wszystkie konkursy i przeglądy. Na wszystkich rodzinnych uroczystościach byłeś gwiazdą. Miałeś zabawkowy mikrofon, srebrną kurtkę z wysokim kołnierzem i perukę Elvisa. Występowałeś dla cioć, wujków, przyjaciół. Ukradkiem zerkałeś na mamę, tak żeby nie widziała, zerkałeś i dostrzegałeś, że jej oczy szklą się z radości. Teraz wiesz, ze zawsze chciałeś odbijać się w oczach innych jak w lustrze.

– Będziesz kiedyś wielki – powtarzali wszyscy. – Jacuś, masz głos jak dzwon. Będziesz porywał tłumy i łamał serca..

Chciałeś być wielki. Chciałeś być jak Elvis Presley albo Mick Jagger. Każdej nocy, leżąc w łóżku, zamykałeś oczy i leciałeś śpiewać dla stutysięcznego tłumu na Wembley. Marzyłeś, żeby ludzie pragnęli twego głosu, żeby chociaż na chwilę zapominali o całym świecie i przeżywali z tobą każdy dźwięk.

 

Miałeś lepsze dzieciństwo niż większość znanych ci dzieciaków. Przynajmniej z czasów, kiedy się z nimi zadawałeś, to znaczy kiedy oni zadawali się jeszcze z tobą.

To było tak dawno, tak strasznie dawno…

***

Od znajomego dowiedziałeś się o istnieniu rzekomo zajebistego wykonania In My Secret Life, krążącego po sieci. Jakie było twoje zdziwienie, kiedy okazało się, że kolesiem, który śpiewa jesteś ty. Owszem, nagrywałeś czasami swe wokalny próby, ale robiłeś to jedynie dla własnej przyjemności. Nie chciałeś, a nawet wstydziłeś się, udostępniać to gdziekolwiek. Co prawda, nie było podpisane twoim imieniem i nazwiskiem, ale osoba podpisując je Jack Flash nie zgrzeszyła kreatywnością. Fakt, że nie istniałeś na Facebooku i od ponad dekady nie zaśpiewałeś publicznie, ułatwiał zachowanie anonimowości. Raczej nikt nie mógł połączyć głosu z nagrania z tym, że rzeczywiście nazywasz się Jacek Błysk. Mimo to byłeś zły, bo wiedziałeś, że tylko jedna osoba miała dostęp do twoich plików.

– Dlaczego mi to zrobiłaś? – pytałeś z wyrzutem. – Kto ci pozwolił?

– Synku, zrobiłam to dla ciebie – mama odpowiadała ze spokojem. – Zobacz, jak ludziom się to podoba.

– Nie prosiłem cię o to. Nie chcę, żeby ludzie się tym brandzlowali.

– Dlaczego?

Miałeś nadzieję, że nagranie zaraz zniknie i wszyscy o nim zapomną. Ale życie nie działa według zasad z książek Paulo Coelho – kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały Wszechświat działa potajemnie, by zdzielić ci kopa w ryj. Nagranie z mety stało się hitem, jak pies-pająk, jak memy z Wałęsą. Facebook zalewały udostępnienia i lajki, nie było ani jednego negatywnego komentarza. Dziewczyny pisały, że pragną, by autor nagania szeptał im w ciemności, śpiewał tylko dla nich.

 

Według Google fraza „kim jest Jack Flash?” była drugą najczęściej wpisywaną w okno przeglądarki. Ustępowała tylko pytaniu o ciążę Anny Lewandowskiej. Nagle wszyscy chcieli wiedzieć, kim jesteś. Wszyscy pragnęli twojego głosu, dopominali się o nowe nagrania, a nawet żądali trasy. Powstała grupa, w której ludzie zbierali hajs na honorarium dla Rutkowskiego, żeby cię odszukał. W przeciągu kilku dni zebrali tyle, że starczyłoby na rehabilitację dla niejednego niepełnosprawnego do końca życia.

Nawet jeden z jurorów talent show bijącego rekordy oglądalności nagrał dla ciebie odezwę:

– Siemanko, tu Szogun z zespołu Stalker. Bracie, nie jestem zbyt biegły w tych internetowych historyjkach, ale dotarło do mnie twoje nagranie. Mam nadzieję, że mnie oglądasz, bo muszę ci to powiedzieć. Jesteś zajebisty, bracie. Jak cię usłyszałem to normalnie spadły mi kapcie, bez kitu. Dziwi mnie, że jeszcze nie ujawniłeś się światu. Taki głos nie zdarza się często, kurwa, takiego głosu nie słyszałem od czasów Cześka Niemena. Mam dla ciebie propozycję, jak to mawiał Vito Corleone, taką nie do odrzucenia. Chciałbym żebyś wykonał ze mną In My Secret Life w programie „Dreams Come True”. Odezwij się, nie marnuj talentu. Zdrówka!

– Synku, zgódź się – mówiła ci mama. – Czemu nie chcesz?

– Przecież wiesz.

– To nie jest ważne. Nie możesz się tym przejmować. Zawsze o tym marzyłeś, żeby śpiewać dla ludzi.

– Już nie chcę – odpowiadałeś. – Oni chcą mojego głosu, a nie mnie.

– Twój głos nie istnieje bez ciebie. Tak bardzo bym chciała, żebyś wystąpił, synku. Zawsze marzyłam, żebyś śpiewał dla ludzi.

 

Zawsze marzyłeś, żeby być jak Elvis Presley albo Mick Jagger.

 

Położyłeś się nabuzowany, wiedziałeś, że nie zaśniesz. Zamykałeś oczy i to wracało. Wracało Wembley i sto tysięcy fanów, sto tysięcy gardeł pod sceną, sto tysięcy par rąk w górze.

 

Pamiętasz to jakby zdarzyło się przed chwilą. Wystarczy ci chwila skupienia, a to wszystko wraca. Tak…

 

Znów jesteś w swoim łóżku. Ścina cię strach i wstyd. Nie myśl o tym. Nie możesz się bać. Wróć na Wembley. Tak, jesteś na Wembley. Śpiewasz, a ludzie pragną twojego głosu. Pragną ciebie. Czujesz, że coś się dzieje z twoim ciałem. Przenikają je spazmy głębokiego słodkiego bólu. Oddech przyspiesza. Twój brzuch wypełnia się ciepłem. Zaciskasz zęby. Drżysz. Twoje uda pokrywa ciepła kleista substancja. Teraz pragniesz tego, jak niczego innego na świecie. Musisz to zrobić.

– Mamo, zaśpiewam – oznajmiasz przy porannej kawie. – Chcę zaśpiewać.

Mama rzuca się na ciebie, tuli, aż brakuje ci tlenu.

– Wierzysz, że dam radę? – pytasz.

– Wierzy się tylko w rzeczy nieprawdziwe. Ja to wiem, kochanie.

 

***

Stoisz w garniturze przed lustrem. Mama zerka na ciebie, a ty zerkasz na mamę. Widzisz w jej oczach iskry radości. Podchodzi i całuje cię w czoło.

– Jesteś wielki – mówi.

Uśmiechasz się. Jesteś szczęśliwy.

 

Jedziecie do telewizji, taksówkarz patrzy na ciebie dziwnie, ale ignorujesz go. Dzwonisz do Szoguna, a on wychodzi po was przed budynek. Rozgląda się, nie dostrzega cię. Podchodzisz do niego.

– Jacek Błysk – witasz się. – To ja.

Taksuje cię wzrokiem. Minę ma nietęgą.

– Inaczej sobie ciebie wyobrażałem – mówi.

Ty też sobie inaczej wyobrażałeś siebie.

– Przyzwyczaiłem się.

Mama szturcha cię w ramię.

– Jest trochę nieśmiały – mówi. – Ale za to jak śpiewa.

– Jeszcze możemy to odwołać – rzucam.

– No coś ty. Każdy Polak, który ma telewizor będzie cię dzisiaj oglądał. – Szogun kładzie ci rękę na ramieniu. – Świat kocha cudaków – dodaje tak, żeby mama nie słyszała.

 

Cierpisz na… masz… karłowatość przysadkową. U niektórych organizm nie produkuje laktazy i mają problem z piciem mleka, u ciebie nie produkuje somatropiny, powiedział lekarz, jedyna różnica. Brakuje ci tylko czterdziestu centymetrów do normalności.

 

Wchodzisz do studia. Wszystko jest duże i nowoczesne. Ludzie biegają jak przy pożarze. Kierują mamę na widownię. Widzisz jak zaciska kciuki, z ruchu warg wyczytujesz, że cię kocha. Przydzielają ci panienkę, która prowadzi cię do garderoby, nakłada makijaż. Ma chłodną minę profesjonalistki. Przez większość czasu milczy. Musiała widzieć większe dziwadła. Baba z brodą wygrała Eurowizję, nie jesteś przecież gorszy.

 

Czas się wlecze i jednocześnie zapieprza jak szalony. Wybija godzina zero. Wychodzisz z garderoby. Zapinają ci mikroporty, odsłuchy. Mówią, gdzie masz stać i gdzie patrzeć. Ktoś klepie po plecach.

 

Stoisz za kulisami. Przekładasz mikrofon z ręki do ręki. Jest wilgotny od potu.

– A teraz bezapelacyjny król Internetu – słyszysz głos Szoguna – wokalne objawienie dekady, mały człowiek z wielkim głosem. Po raz pierwszy na scenie, powitajcie go gorąco, Jack Flash czyli – zawiesza głos, by ryknąć po chwili: – JACEK BŁYSK!

Słyszysz brawa. Zamykasz oczy. Nie jesteś w studio. Jesteś na Wembley. Ludzie pragną twego głosu. W tej chwili chcą ciebie. Tylko ciebie.

 

Kierownik produkcji popycha w głąb korytarza. Pięć metrów. Idziesz. Cztery. Nie słyszysz nic prócz braw. Trzy. Wrzawa wlewa ci się do uszu. Dwa. Żołądek wiąże się na supeł. Serducho wali jak opętane. Jeden. Wychodzisz.

 

Dostajesz reflektorami po twarzy. Nic nie widzisz, ale wiesz, że patrzy na ciebie kilkaset par oczu. Nie chcesz o tym myśleć. Nie możesz. Szukasz jej. Szukasz mamy. Zawsze chciałeś śpiewać dla stu tysięcy, a teraz się boisz. Nie widzisz jej i boisz się. Musi tu gdzieś być. Masz do siebie pretensje, że nie zapytałeś, gdzie siedzi. Jesteś jeszcze mniejszy niż jesteś. Kulisz się w sobie i będziesz się kulił dopóki jej nie znajdziesz. Jesteś zupełnie sam. Ściana białego, zimnego światła oddziela cię od niej. Izoluje. Twoje ciało wypełniają owady. Płuca masz pełne szarańczy. Gryzą, kłują od środka.

 

Perkusista nabija. Zaczynają. Szukasz jej. Masz osiem taktów. Musisz ją znaleźć. Nie masz odwrotu. Cztery takty i wchodzisz. Nie możesz się skupić. Wbijasz wzrok w stopy. Śpiewasz dla niej, tylko dla niej. Unosisz mikrofon. Otwierasz usta.

Śpiewasz. Najlepiej jak potrafisz. Śpiewa twoje całe ciało, każdy mięsień pracuje, żebyś wydał jak najpiękniejszy dźwięk, na jaki cię stać. Wszystko znika. Jesteś ty i muzyka. Wypełniony jesteś muzyką jak światłem. Czas nie istnieje. Są tylko dźwięki. Doskonała harmonia. Jesteś twórcą doskonałej harmonii. Panem i władcą dźwięku. Jesteś wielki. Jesteś jak Elvis Presley albo Mick Jagger.

 

Kończysz swoją zwrotkę. Patrzysz na Szoguna. Widzisz zazdrość w jego oczach i podziw. Włosy na jego rękach stoją. Nie przebije cię. Nie ma szans. Nie ma takiego głosu. Nigdy nie miał. Jest przy tobie malutki. Wypełnia cię uczucie potęgi i pełni.

Nagle słyszysz śmiech. Krótkie parsknięcie. Ktoś się śmieje. Jego rechot materializuje się. Osiada na tobie jak śluz. Wlewa się do ust. Gardło ci puchnie jak po połknięciu osy.

– To ten koleś z Gry o tron? – słyszysz.

– Kurwa, ale brzydkie dziecko!

– Myślałem, że tacy to tylko w cyrku!

– Ty, Leonard Korzeń!

 

Mikrofon pali cię żywym ogniem. Nie możesz go utrzymać. Rzucasz nim na oślep. Słyszysz jakiś krzyk. Trafiłeś kogoś. Żeby to nie była mama. Każdy tylko nie mama. Odwracasz się. Biegniesz. Upadasz. Schody nie są przystosowane dla karłów. Scena nie jest dla karłów. Rozbijasz nos. Krew spływa ci do gardła. Chcesz zniknąć. Rozpuścić się. Rozpaść na atomy. Walisz głową w podłogę. Tracisz przytomność.

 

Budzisz się na izbie przyjęć. Baba w białym kitu coś mówi. Nie słuchasz jej. Wyrywasz z ciała jakieś kable. Zeskakujesz i biegniesz ile sił w nogach. Masz w dupie krzyki i pretensje. Potrącasz ludzi. Biegniesz. Musisz się ukryć. Będą na ciebie polować. Dopadną i rozszarpią. Docierasz do kawalerki po babci i wchodzisz cicho jak złodziej. Może tu nie będą cię szukać. Na drzwiach nie widnieje nazwisko Błysk. Całe szczęście, babcia po rozwodzie wróciła do panieńskiego.

 

Przez tydzień nie wychodzisz z mieszkania. Nie odbierasz telefonu. Nie podchodzisz do okna. Nie jesz. Pijesz tylko kranówę. Leżysz zawinięty w koc. Głowę wypełnia ci rechot. Totenkoleśzgryotron. Osiada na mózgu jak chora tkanka. Kurwaalebrzydkiedziecko. Leonardkorzeń. Boisz się włączyć telewizor. Wiesz, że zobaczysz się w „Faktach”, „Wiadomościach”, „Panoramie”. Marzysz o butelce kurewsko mocnej gorzały. Potrzebujesz resetu jak żołnierz, któremu odjebało rękę, morfiny. Normalnie mógłbyś dokleić sobie wąsy, przefarbować na blond albo obciąć na łyso, założyć kaptur i wyjść do ludzi. Nikt by cię nie poznał. Ale ty musisz być, kurwa, karłem, jebanym błaznem, pośmiewiskiem. Jedynie możesz kupić szczudła i udawać normalnego.

 

Sen jest tak daleko, że masz wrażenie, że już nigdy nie przyjdzie. Tłuczesz czaszką w ścianę, żeby chociaż chwilowo stracić przytomność, uciec. Udaje ci się.

 

Śni ci się Wembley. Sto tysięcy ludzi, sto tysięcy gardeł. Wychodzisz i śpiewasz. Nigdy nie śpiewałeś tak czysto, idealnie. Ale oni nie klaszczą. Wszyscy, chórem w tej samej chwili zaczynają się śmiać.

 

Budzisz się. Twoje ciało klei się od potu. Wejście pod prysznic przerasta cię. Na chwilę włączasz telefon. Dostajesz dziesiątki SMS-ów, a może setki. Są jak szpilki, które ktoś wbija ci pod paznokcie z uśmiechem na ustach.

 

Piszesz mamie, żeby się nie martwiła, że żyjesz, że cały jesteś, że ją kochasz, tak bardzo ją kochasz, że tęsknisz, że przepraszasz, że ty nie chciałeś, że kochasz, że musiałeś wyjechać, że wrócisz, ale nie teraz, żeby się nie martwiła, żeby się nie przyznawała do ciebie, żeby nie smuciła się, tak musiało być, że kochasz ją, że tęsknisz, że jest ci źle, że ludzie są źli i tylko ona jest dobra, że przepraszasz za wszystko.

***

Nie jesteś już informacją numer jednej. Robert Lewandowski został ojcem, dwie bomby wyjebały na Potsdamer Platz, jakaś idiotka zastrzeliła Cybulskiego w pokoju hotelowym. Nikt o tobie nie pamięta. Jesteś tylko knajpianą atrakcją, jak rzutki lub trambambule. Ale wcale ci to nie przeszkadza. Codziennie siedzisz i sączysz drinka o smaku szamba. Masz nawet specjalny stołek ze schodkami, żeby ułatwić ci siadanie przy barze. Ludzie podchodzą, klepią po plechach, stawiają przed nosem kufle z niedopitym browarem albo z roztopionym lodem o zapachu whisky, proszą, żebyś dla nich zaśpiewał. Cieszę cię to i bawi, każda prośba łechcze twoje ego, na kilka minut wskazówka samooceny nie wskazuje zera. Wierzysz, że jesteś lepszy, jedynie trochę lepszy, że masz przewagę.

– Postaw kolejkę to zaśpiewam – mówisz, bo jesteś już pusty. Uśmiechasz się.

Biorą ci wódę, a ty śpiewasz. Słyszysz, że głos masz zdarty, szorstki, struny głosowe pordzewiały od gorzały, ale im się podoba. Klaszczą, cieszą się, nie chcą żebyś przestał, kupują paliwo na barze, a ty śpiewasz dalej. Rachunek jest prosty, jedna lufa – jedna piosenka, tylko Elvis jest droższy, uprzedzasz zawczasu, dwie lufy, albo lufa i piwo.

Zazwyczaj śpiewałeś do zamknięcia, ale już nie ta forma. Po kilku piosenkach język się plącze, słowa ulatują z bani, zaczynasz Viva Las Vegas, a budzisz się rano z oczami zaklejonymi ropą, popiołem w ustach i sześciogodzinną dziurą w głowie. Przyzwyczaiłeś się do tego, że twoja dobra trwa osiemnaście godzin.

 

Barman mieszka w tej samej kamienicy, co ty. Ma klucze do twojego mieszkania. Za każdym razem, kiedy nie domagasz, taszczy cię do niego. Polecenie służbowe. Na szczęście mieszkasz na parterze i wcale nie jesteś taki ciężki, jedyny plus karłowatości.

 

Nie pijesz, żeby zapomnieć. To tak nie działa. Nigdy nie działało. Piszesz, żeby to przeżyć jeszcze raz, zwielokrotnić do granic wytrzymałości. Pijesz, żeby to napuchło, napęczniało i w końcu dokonało ostatecznego spustoszenia, żeby odłamki pamięci rozszarpały w tobie wszystko. Może wtedy miałbyś nauczkę. Na razie wciąż śni ci się ten sam sen. Jesteś na Wembley przed

stutysięcznym tłumem. Zaczynasz śpiewać, a wszyscy…

 

Zawsze marzyłeś, żeby być jak Elvis Presley albo Mick Jagger. Udało ci się – jesteś alkoholikiem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (9)

  • Enchanteuse 18.05.2017
    "Don't let me down" LP idealnie stopiło się w całość z Twoim opowiadaniem, sprawiając, że płynęło się przez nie jeszcze bardziej wartko (o ile to w ogóle możliwe). Twój powrót znów zaowocował dopracowanym tekstem z polotem i puentą. Chciałam powiedzieć , że brak mi słów, ale właściwie to nieprawda. Jest jedno słowo, które najlepiej opisuje Twój tekst - "piękny". Słowo jakkolwiek mocno wytarte od bezsensownego używania wszędzie i bez powodu, tu pasuje najlepiej. Piękno, które za nic nie zmieści się w głupiej gwiazdkowej skali (nie obrażając skali :)).
  • Półliterat 19.05.2017
    dzięki za komentarz i ocenę ;) rad jestem, że Ci się podobało ;) pozdrawiam
  • riggs 18.05.2017
    Świetne, cudowne, refleksyjne. Brak słów i ocena 5 to za mało. Masz talent, naprawdę chylę czoła. Niesamowicie się to czytało.
  • Półliterat 19.05.2017
    Ciesze się, że Ci się podobało - miło czytać takie słowa. Pozdrawiam
  • Karawan 19.05.2017
    Ecco homo! Tu nie "pół" lecz imho cały literat. Dziękuję za tekst, a skala od pierwszego dnia uznana została przeze mnie za d.d.
  • Półliterat 19.05.2017
    Bardzo dziękuję, że przeczytałeś :) i za miłe słowa :) zdrówka
  • Alijar 20.08.2017
    Narracja płynie odczuwalnie do celu. Nieprzewidywalnego. Mistrzowskie.
  • Enchanteuse 08.08.2018
    Wracam sobie do tego tekstu, i przypomina mi się, jak siedziałam, zgarbiona z przejęcia nad klawiaturą, a łzy same płynęły mi po twarzy.
    Półliteracie, wróć do nas!
  • Ritha 09.08.2018
    Podbijam, daj znak, żeś żyw, to będzie niespodzianka :D

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania