Noc żywych trupów

„Bo strach któregom się lękał przyszedł po mię, a czegom się obawiał, przydało mi się”.

Hiob, rozdz. 33 w.25

 

Owe wydarzenia, których pokornym świadkiem byłem dziać się poczęły kiedy zasiadłem przed telewizorem. A film diabelski był, strwożył mnie ździebko, bo jakoby żyw obrazy okrutne przedstawiał. Strachliwie spozierałem w ekran, a tam pole się stało podobne do grobu otwartego, skąd trupy nadeszły. A ryje mieli podarte pazurami, jakby je kto pobronował. Zbierali się jeno po opłotkach, po drogach, a żądza czerwonej posoki pleniła się w sercach, kiej to diabelskie złe zielsko. Siwe mgły dymiły z przemiękłej ziemi, a poczerniałe chałupy ledwie były widne.

- Widzę, iż świeże mięso jedli będzieta – powiedziałem na głos, bo cichość z nagła obięła mą duszę. Postrzegłem pięści ściskające krwawe mięsiwo i straszliwe zębiska rwące ochłapy.

Sam żarłem kiełbasy. Czujne były, dobrze przyprawione, bo czosnkiem trąciły nieletko. Z michy kurzyły się ziemniaki, które bodłem łychą wlepiając ślepia w ekran.

Tymczasowie trupy w telewizorze wydawało się, jakoby płynęły wskroś czarnej topieli nieba odbitego, kiej węże cicho pełzające. Złe ich porwało i niesło, a nikto nie był mocen powstrzymać.

Ach te Amerykany...Żywe trupy...Nie pomarły przeciech i nie żywie. Jeno wszystek już w rękach boskiego miłosierdzia. Tylko kapitalistyczne knury mogły zmajstrować coś tak ochydnego, kiej te stonkę colorado, co na bezbronne pola rzucili.

Zakłopotałem się tym oglądem, to i wtuliłem się w siedzisko, kurczowo splatając palce.

„...Obdukcja zwłok wykazała ślady ukońszeń ludzkich zębów. Jest to dowód...” – od telewizora goniły słabnące gwary. Ziąb przy tym ciął wilgotny, bo drew zbrakło na opał. Wiało juści silnie, aż chałupa trzeszczała kiej cycata Pietrowska...

Aż mie cosik drgnęło na jej wspomnienie. Jebliwa była suka. Pany ją taryfami wozili. Pół wioski z nią chędorzyło. A jakże, kłaki jej na cipie puszczały. Kole dupy jej zawsze dreptali, a ta patrzyła ino, kogo by puścić pod pierzynę, któren aby mocny. Żarli się o nią we wsi jako te psy kole zdychającego kota i przepierzali z warkotem, kto pierwej chyci za dupczysko i jaką sztuczkę dla siebie wyszarpnie. Przydybałem ją przy obertasie i nie puściłem...

„Cudeńka prawicie, a chodźcie no ino do chałupy.” – Pamiętam głosik pełen zuchowatej młodości.

 

Przywarłem pół powieki. Nie spałem zrazu, bo cugi przez izbę wiały. Spozierałem przez okno. Postrzępione, sine chmurzyska przewalały się po niebie. Gwiazdy mieniły się nad polami, kiej psa wylizane jajca. W dali zdychały traktory, bo ziemia stojała odłogiem – pusta, cicha, zgoła obumarła i jako ten smętarz żałosna.

Długom leżał w medytacji onej, aż tu kiej nie ryknie, kiej cosik nie zabulgoce...Jezusie, miarkowałem iże to złe powstało. Skoczyłem na kulasy. Portki naciągając zamotałem się jeno i potoczyłem na ścianę. Usłyszałem przytajone bełkotanie, hurkot bez przystanka, zgwarzenie okrutne. Mocy nieco nabrałem i wyjrzałem z chałupy w spodzień jeno przyodziany. Zajrzałem aż za opłotki, na drogę czerniawą. Wieś spała w przyziemnych mrokach utopiona, iż jeno poniektóre chałupy wyłupywały się nieco z czeluści nocy, jakoby pół dupy zza krzaka. Z wywartych drzwi padała w noc struga światła, topiąc się w obesranej przez ptactwo ścieżce. Tupot i przyciszone pogwary mrowiły się w zimnym i omglonym powietrzu. Jezusie, miarkowałem bych jeno z tych wrzasków nie wyszło co złego. Zasię oprzytomniawszy zdziebko z szoku, postrzegłem kontury stworów jakoby płomykiem diabelskim gorejące. Ostałem na ganku, ruchać się nie mogąc z trwogi. Wargi mie latały kiej deski w remizie od wiejskich przytupaji i zęby kolebały się w gębie. Jak zmiarkował iże przyszli po mię. Kiej się nikto nie spodzieje, a mię kruszynę ludzką zamiecie w gorzkiej śmierci strony. Gdzież mię oni powleką. Aż mie kulasy zadygotały i łapska jęły drżeć i trzepać się o spodzień. Taki strach poczułem, iże jeno ciskałem w nich rozwartymi ślepiami, słowa nie mogąc wykrztusić.

 

Za co mie bogobojnego Pan chciał pokarać? Cóżem ja złego czynił, iż diabły po mię szły? Wierzyłem przeciech głęboko, iże po ziemi naszej chadzają Anioły i takoż Diabły, i wiary onej nie skrywałem. Jeśli człek wierzyć ma w Boga, tedy jednako wierzyć musi w Szatana. Tedy za co mie Pan Wszechmogący karci tem szatańskim pomiotem? Nie grzeszny ja. Co niedziela domywam się do czysta i na msze chadzam. Dyć to nie grzech, iże nie zawsze kazania lubię i mały datek na tacę kładę. We wsi gmerali, iż ja głupawy, bo kiej światło zgasło po wsi z wiatrem gnałem fazy szukając; iże na butelkach po piwie gwizdam i tylko z chłopami przystaję. Dyć to bzdura wierutna przez ludziska rozdmuchana...

...Miałem raz w chałupie dziewuchę chętną. Napilim się gorzałki, iż śmiechy dzwoniły w powietrzu. I zaczęło mię cosik rozbierać. Serce się tłukło kiej oszalałe, paliły usta nabrane i ręce same wyciągały się ku niej. Rzuciłem się z nią na łoże i roztrząsnąłem z nią taki dziwny , niezmożony dygot, iż wparła się w pierze bezwolnie i z taką mocą, iże trzasneła sprężyna. Ledwie już zipała, tak się w niej wszystko trzęsło. A potem było paplanie. Patrzyła na mię niby w ten obraz święty, pijąc i czkając do wtóru. Zbrzydły mie te ciągłe kwiki. Nie ślubowałem przeciek bych się jej musiał trzymać kiej te gówno obesrańca. Z taką to i mie flaczał. A gdzież to miałem ślepia?! Takie to cherlawe i wymiękłe. Ni cycka, ni dupy. Gnat rozkwaszony. Jakem se to zmiarkował, obleciał mię jakiś dziwny strach i groza zarazem. Światek się mie kołysał od ściany do ściany, aż się od tego naporu w bani kolebały wszystek klepki. Ledwie com flaszkę zgarnął w naręcze to trzasła jej na głowie, iż przytaiła dech i jakby zdrętwiała w zadumaniu... Dyć to nie grzech Panie! Flaszka pusta była, nic się nie rozlało. Nie było po czym ubolewać. Spłatałem jej jeno figla niegroźnego. Ot tak dla sportu.

Sprawny jam był do każdej roboty, bo i mocarz i tanecznik równy. Chałupę jak sam gołymi grabiami wyrychtował. To nic, iże kole plebani ja nic nie czynił, choć ksiądz po prośbie chadzał. Roboty mie przybyło i różnych turbacji niemało. Konie się tak nie zmachały com ja, bo roboty tyle, iże nie wiada było, gdzie przudzi pazury zaczepić. I nazad ja słabował zdziebko...

Nie karz Panie kiej nieszczęsnego Hioba. Ja nie grzesznik. Dyć to ino niewinne przywary ziemskiego żywota. Ty charde poniżać, grzeszne w ogień piekielny na wiek wieków spychać, a sprawiedliwe po prawicy swojej sadzać w chwale wiekuistej. Tymczasowie jeno Zły ma uciechę i profit z mej marnacji...z tego udręczenia duszy.

 

Krzyk długi, a jękliwy rozsypał się nad ziemią rzewliwie, aż mię od tych głosów sparło cosik w pęcherzy. Jeno mię chorość zdziebko odeszła, rozmodliłem się zwolna. Wargi się kolebały i pacierz ze wzdychaniami szemrał cichutko, kiej woda o klozet trzepiąca. Wiater wciąż hurkotał ciskając się coraz bardziej, miecąc memi kudłami, iż raz po raz leciały na ślepia. Jeno ja sam ostał, wlekąc oczami po kupiących się kole chałupy. Aż mie grdyka chodziła i serce ruchało się w cichym dychaniu, alem się nie poruszył, sztywny kiej kłoda. We łbie jeno zaświeciło cośik...

Trzasłem trepem w wiaderko, by zmory piekielne przerazić. Przystali tak blisko, iż słyszałem bicie serc i ciche palące dychania. Mieli sine obrosłe gęby, wychudłe i tak zmartwiałe, iż podobien się stali do onych pokrak na filmie widzianych. Otwarte szeroko oczy patrzyły przed się nieruchomo, nic zgoła nie widzące; a rozwarte szeroko ramiona sztywne były kiej te narąbane gałęzie.

Chyciło mię tak cosik za gardziel i sam ino zmiarkował, iże trza jakimś kijaszkiem pomachać na trwogę. Jeno mocy nieco nabrałem, bom przez te pokraki chorzał i całkiem się wyzbył sił, dowlokłem się po omacku do drewutni. Jąłem spiesznie kolebiącymi się łapami drzwiże odstępować i obnacywać toporek, ni razu na złego nie używany. Zbrakło mie jeno miednika z wodą święconą. Nie przejąłem się tym. Niewiela mi przeto potrza było by z anajezusową łaską la nich postrach czynić.

- Jezu wesprzyj miłościwie, wspomóż swą owieczkę! – Ryknąłem i targnąłem się na nich...

I nie wiada zgoła, na czym by się to skończyło gdybych w porę nie zmiarkował, iże to są chłopy me. Nachlały się gorzałki i dalejrze chodzić po chałupach. Ulżyło mie galanto i dufność wstąpiła w serce. A kiej z brzdękiem flaszki wyciągnęli przyszła nagła i całkowita uczuć odmiana. Takie paroby kochane. Z gorzałką przyszli. I ktoby się to spodział. Są jeszcze dobre na świecie...Są.

 

Zaś potem zasiedliśmy w chałupie jakby w odrętwieniu, pół tomni od gorzałki. I tak w zapadłej wiosce cicho było i mroczno, bo legliśmy zalani i zapomniani. Żywi, a nie ruchający się; martwi, a dychający, kiej te polskie żywe trupy w noc na zatracenie miłą.

 

10 październik 1994

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania