Nowa Zelandia #1 życiem rządzą przypadki

I znowu się zaczęło. Wstawanie rano, brak czasu na śniadanie, brak czasu na sen, brak czasu na znajomych. Ogólny brak czasu. Rzuciłbym to i wyjechał najdalej jak tylko się da. Wiem już nawet gdzie. Nowa Zelandia. Lot trwa 26 godzin. Matko Święta, 26 godzin dzieli mnie od wiecznego spokoju. A póki co te dziesięć miesięcy rok rocznie zabierają mi życie. W całości utylizują jakiekolwiek chęci i zapał już w chwili otwarcia oczu, a jeszcze leżąc pod ciepłą kołderką.

Niemożliwe? Wystarczy spytać losowego ucznia. Każdy z nich powie to samo.

Ale jak już wstałem, to pójdę i razem z szanowną dyrekcją, wspaniałą kadrą nauczycielską i całą społecznością uczniowską przywitam ten nowy, piękny rok szkolny.

 

Więc jestem. Pośrodku tak zwanej kupy. Zmuszony do przeciskania się między tymi jełopami. Jezu... Ależ to paskudne zajęcie. Najgorsze jest to, że im chyba zależy żeby dotknąć jak największej liczby osób w te pięć minut. Jakby mieli jakieś zawody. Każdy na siłę chce się o mnie otrzeć. Ręką, nogą, cud, że nie chcą mnie lizać. Hmm, ale jeżeli faktycznie organizują takie konkursy, to grubasy mają przecież łatwiej. Zajmują prawie cały korytarz. Obok nich nie da się przejść bez szwanku.

Jestem już prawie przy biologicznej, dwa kroki mnie dzielą od bezpieczeństwa i spokoju. Ale nie. Człowiek nie może, nie zasługuje, nie dostanie.

W zupełności jej nie widziałem, a ona biegła, prawie z prędkością światła, bo przecież trzeba się spieszyć, zdążyć, być zabieganym. No, mamy dwudziesty pierwszy wiek. W tych czasach mieć czas? Niedorzeczność. Ludzie sukcesu nie mogą sobie na to pozwolić.

Pewnie biegłaby dalej, ale ja jako człowiek powolny i nieco zdezorientowany z samego rana, nie zszedłem jej z drogi. Rozpędzona blondynka była niecałe dwa metry ode mnie. Już nie mogłem nic zrobić, nawet pogodziłem się z tym, że zaraz razem wylądujemy na ziemi. Jednak jej raczej to nie pasowało. Przerażenie wręcz wypływało z dziewczęcych, niebieskich oczu. Wydaję, że nie tyle bała się upadku, co bycia niedoskonałą. Wpadanie na przypadkowych przechodniów z gorącą kawą w ręku i rozlewanie jej na cudzą, białą koszule nie należy do kanonów perfekcjonizmu.

Ale stało się. Leżała na mnie, twarz jej od mojej twarzy dzieliły centymetry, a zapach kwiatowych perfum przyćmił nieco wszechobecny aromat kawy.

- O Boże! Przepraszam najmocniej! - była cała rozdygotana.

- Spokojnie, nie z Bogiem masz do czynienia. Ale nie powiem, że nie chciałbym pełnić kiedyś jego roli. - niezgrabnie wyciągnąłem prawą ręki z plątaniny ciał. - Ale na dzień dzisiejszy, to jestem Czarek.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania