Nuncjusz i Fanthomas - TW 4.0 #1Wróż Janusz cz.1
Postać: Wszystkowiedzący wróżbita
Miejsce: Nanga Parbat
Zdarzenie: Masakra w siedmiu bajkach
Wstęp.
Decyzja, na samotny podbój tej diabelskiej góry i to zimą, to był błąd. Przeklinam się już tysięczny raz, ale nie daję za wygraną: dotrzeć na szczyt i tam już umrzeć. W końcu odpocząć, najpierw ja ją pokonam, zanim ona pokona mnie — Naga Góra. Co za nazwa, jakże prawdziwa, naga w swym rozpasaniu przemarzniętych lodowców, w które tak trudno wbić haki. Każdy metr w górę to golgota; każdy metr w górę, to zwycięstwo nad swoimi słabościami, to walka o życie w dosłownym, jakże okrutnym sensie. Człowiek jest beznadziejnie przywiązany do tej iskierki, która ledwie się już tli. Przywiązany jak tymi lichymi na pozór linami, ale jednak mocnymi. Mocnymi jak instynkt samozachowawczy, jak skowyt o kolejną sekundę życia.
Ostatnie metry, już niedługo, to dodaje sił, adrenalina znów zaczęła buzować, już niedługo, jeszcze tylko wbić ten ostatni hak, jak w wymęczone ciało jezusowe. Jest! Jestem na szczycie, pokonałem tę kurwę, padam na zbity, zlodowaciały śnieg i tracę przytomność. Już dobrze, śpij syneczku, mama cię utuli, zaśpiewa kołysankę-mruczankę, jak ciepło i błogo. Zniknął gdzieś horror Nanga Parbat, niech ta nazwa na wieki będzie przeklęta. Już nigdy się nie obudzę, utulony w matczynych ramionach, opromieniony jej uśmiechem, chcę tak trwać, na wieki wieków...
Jednak nie trwało to wieki. Iskra drgnęła i zapłonęła żywiej. Z trudem wygramoliłem się z nieprzytomności, niechętnie, ospale, ale jednak otworzyłem oczy. Dalej byłem na szczycie, świeciło słońce na błękicie nieba, ostre jak sztylety. Z trudem wstałem i zobaczyłem coś na kształt igloo, schronienie przysypane dokładnie śniegiem na szczycie niedostępnej góry. Czyżby moi poprzednicy? Podszedłem jakoś niechętny i pełen obaw, co tam zastanę w środku. Może szczątki tych, którzy pokonali górę, ale góra następnie pokonała ich? Jednak wszedłem tam i chyba dalej śniłem, snem rzeczywistym nad miarę. Wewnątrz igloo był mały, zasuszony człowieczek. Grzał dłonie nad lampką oliwną, której pełgający ognik oświetlał tajemnicze wnętrze. Osobnik chrząknął, popatrzył na mnie życzliwie i przedstawił się jako Wróż Janusz.
Na to wszystko jeszcze raz omdlałem, mój umysł nie podołał takim rewelacjom, ale po bliżej nieokreślonym czasie, wróciłem do świata żywych, gdzie Wróż przyrządzał właśnie gorący napar z tajemniczych ziół, którym szybko mnie napoił. Od razu poczułem się lepiej, a Janusz, gładząc kozią bródkę, począł mi opowiadać dziwne baje.
Baja numer jeden.
Posłuchaj pierwszej baji, strudzony wędrowcze.
Dawno temu, jak jeszcze podróżowałem po świecie, gdy byłem młody i dziarski, znalazłem się nad dziwną rzeką. W odmienności od innych napotkanych do tej pory rzek ta miała toń krwisto-czerwoną. Pływały w niej nie ryby a syreny-kobiety z rybimi ogonami. Nie były to łagodne stworzenia, a harpie żądne krwi. Najpierw kusiły nieszczęsnych swym nagim torsem i pięknym śpiewem, by następnie wciągnąć ich w rzeczny nurt i po seksualnym wykorzystaniu, pożreć żywcem. Ich wdzięki tak silnie działały na zmysły, że żadne znaki ostrzegawcze nie docierały do zaślepionych chucią młodzianków.
I tak kwitł ten seks-zbrodniczy proceder, aż nadszedłem ja.
Po pierwsze, przebiłem sobie uszy, by nie słyszeć prowokujących śpiewów, po wtóre, wykastrowałem się. Tak, to prawda, nie słyszę cię, ale chyba nie masz mi zbyt wiele do opowiedzenia, bo widzę, że milczysz. Ale wróćmy do baji. Tak znieczulony na syrenie wdzięki, przystąpiłem do wyrównania rachunków. Złapałem wszystkie do sieci i przerobiłem na szproty w sosie pomidorowym, na czym zbiłem grube pieniądze. Ludność miejscowa z wielkiej wdzięczności, wykupiła cały zapas szprot z syren i oddała mi najpiękniejszą dziewicę, która poszła sobie w świat, szczęśliwa, że może ujść z tej zacofanej wioski znad Rzeki Czerwonej. Puściłem ją samopas, bo była mi na nic, a zbyt trzpiotowata, by ją czegokolwiek uczyć.
Baja numer dwa.
A oto kolejna baja.
Pokrętne drogi sprowadziły mnie na manowce i moczary, gdzie z przeraźliwą szybkością mnożyły się komary-mutanty wielkości wróbli, które kąsały i wypijały krew z przypadkowych, bogu ducha winnych wędrowców. Jednym z takich wędrowców byłem ja. Obsiadły mnie nieszczęsnego chmarą i zabrały za wysysanie mego żywota, jezus. Na szczęście miałem ze sobą dymion zacnego trunku, któren mi został z innej eskapady, też mrożącej krew w żyłach. Równocześnie z komarami, w miarę jak mi wypijały krew, ja uzupełniałem ją smaczną, ale mocną okowitą.
Komary padały pijane jak muchy, których notabene też było zatrzęsienie na uroczysku. Zebrałem ululane na amen insekty, wsadziłem do opróżnionego dymiona i zalałem gnojną wodą z moczaru. Tak powstał ekskluzywny trunek tylko dla smakoszy, który sprzedałem z krociowym zyskiem na królewskim dworze.
Komentarze (28)
Potem pojawia się Janusz i jest już lżej.
Bardzo fajne, ale chyba od części z bajkami podoba mi się bardziej niż sam początek.
Miało być od dramatu w groteskę - taki kontrast.
Zakończenie, o ile to nie spoiler, chyba też będę chciał z powrotem walnąć w dramat - taka huśtawka ma by c nastrojów
czyli, kontrast między rzeczywistoscią a majakiem umierającego mózgu, panimajesz? :)
Taki zamysł, ale czy udana realizacja? Poczekajmy do końca, bo ja na razie nie wiem
Część poważna (wstęp) bardziej przypadla Ci do gustu, czy te baje?
Jeśli, jak piszesz, sklamrujesz tekst podniośle, może i całość odpali. Tego, póki co, nie wiem.
"Decyzja, na samotny podbój tej diabelskiej góry i to zimą to był błąd." - jakieś takie trochę zbyt przekombinowane mi się widzi to zdanie ;) Może przez brak przecinka po "zimą" (?)
"...naga w swym rozpasaniu przemarzniętych lodowców..." - a to znów bardzo ładne :)
"Mocnymi jak instynkt samozachowawczy jak skowyt o kolejną sekundę życia." - przecinek po samozachowawczy, albo coś (?) ;)
Ten wstęp ma kilka długich, dziwnie łamanych zdań, które spokojnie można by było porozdzielać kropkami. Dużym plusem byłoby unikniecie powtórzeń typu: np. który, której.... "Wewnątrz igloo był mały, zasuszony człowieczek. Grzał dłonie nad lampką oliwną, której pełgający ognik oświetlał tajemnicze wnętrze." - i już jednego "który" mniej...
W Bji numer jeden zdania brzmią już klarownie i zgrabnie.
W Baji drugiej odrobinkę gorzej...
np. "Obsiadły mnie nieszczęsnego chmarą i zabrały za wysysanie ze mnie żywota." - 2 x mnie, z tego drugiego można by było chyba zrezygnować, a sens zostanie zachowany. Wiadomo przecież, ze skoro obsiadły "mnie" to "ze mnie" będą coś wysysały ;)
"Na szczęście miałem ze sobą dymion zacnego trunku, któren mi został z innej eskapady, też mrożącej krew w żyłach." - fajne "zacnego trunku..., któren..." ;) świetne :)
"Komary padały pijane jak muchy, których notabene tez było zatrzęsienie na uroczysku." - literówka "też"
Podsumowując, pomysł na bajanie fajny. Nawet bardzo :)
Zaczyna się "mocno", aby potem przeistoczyć się w lżejszy kaliber :)
Gód dżops ;))
Pazdrawljaju
Część 2
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania