O dziadku i chłopcu gwiazdowym sen niejaki

Mieszkam z sędziwym dziadkiem-żeglarzem. Mieszkamy wspólnie w szklanym pawilonie. Kwiatki przy wejściu, kwiatki przy wyjściu, a w świetliku – jakieś bratki, płatki jakieś. Układamy je i pielęgnujemy. Czekamy. Ja czekam na porę karmienia Maćka. Maciek: tak mam na imię. W mym świecie wszystko jest limitowane, wszystkie czynności są rytualne i godzinowo odmierzane. 

A za oknem słońca moc, no więc zdejmuję bluzę, bo chcę się opalać. Z Żabnicy zjeżdżam windą w góry-doliny podziemne, tak, podziemne (te góry są zupełnie wyjątkowe), zjeżdżam wraz z chłopcem, który również zdjął bluzkę, by się na żar podziemny z trzewi bijący wystawić. Zazdroszczę mu tej pięknej jego karnacji brązowo-skórnej. Jedziemy więc, jak już mówiłem. A w tle buczącej jak okręt windy taka oto rozmowa kiełkuje, którą ja inicjuję:

– Ahoj! Pachnie morzem, panie.

– Może morzem pachnie.

– No. Coś jakby morze i ryby w nim pływające, pławiące się… w tej kipieli, gardzieli. 

– I rybitwy sunące po nadmorskim niebie zielonkawym.

– I mewy szybujące.

– W tym morzu muszą być i ryby, dużo ryb. I wieloryb.

– No. Ryby: karpie, śledzie, makrele. Są ślimaki morskie i żółwie. Słowem: pełno ryb!

– I ślimaków pełno. 

– Glonów, wodorostów… wodotrysków, a zresztą jak zwał, tak zwał.

– I koralowce są, jeżowce, jeżozwierzowce.

– Koralowce chyba raczej nie. To jednak nie to morze, panie.

– A no tak, może być albo być nie może. Sam nie wiem, że wiem to, co zjem.

– Ach, panie, nie ma to jak Bałtyk latem, mówię panu. Wakacje. Bryza wakacji i słodki powiew lenistwa. Urlop w pełni, ukrop, pełne brzuchy urlopowiczów, bo tu dobrze karmią. No czujesz pan to, tę bryzę wschodnią, zachodnią, czujesz ją pan? Nie?

– No nie powiem, że nie. I nie ma to jak te panie nad tym morzem, te leżące, falujące jędrnymi pośladkami, piersiami, cellulitami, kilogramami radości rozedrgane, rozpląsane, ech!

– I te rybitwy, te łanie. Ach, panie, panienki kochane!

– Morze to jest morze, a nie jakieś tam góry-srury, Żabnice i inne Oka Morskie zafajdane. Morze to morze. To są, panie, fale, falochrony, które biją o brzeg, w Kołobrzeg.

– Fale biją o brzeg.

– No mówię, że biją. Pianę wzbijają, zwłaszcza jak sztorm jest, sztormowa taka ładna pogoda bardzo. Wie pan? Nie wie pan?

– Wiem.

– Aha.

– A, ha.

– Ssssss… Cicho. To morze szumi.

– Co proszę? A ja myślałem, że wąż syczy.

– Lewiatan morski... coś takiego jak wąż albo jeszcze lepiej. Lepiej nie mówić.

– Byczy taki typ żmijowy, kawał wężycha, i to razy pięć.

– Razy dziesięć, a nawet piętnaście.

– No dokładnie: pięć, dziesięć, piętnaście. Był kiedyś taki program w teleranku w peerelu.

– O lewiatanie? Z tym głosem, no tym, co zawsze gada: „czytała Krystyna Czubówna”? Ale ona była wtedy o wiele za młoda na lektorkę chyba, nie? A zresztą...

– A może być i lewiatan: tu niedaleko, zaraz obok żabki. Skoczym, zwiedzim, kupim, bo upał panie męczy i męczy też facetów. Coś wodnistego, najlepiej w płynie albo proszku, o morskim smaku, z flądrą i frytkami.

– Piwo znaczy? No ale żeby w proszku? Żeby zaabsorbowane? A jest takie w ogóle?

– Może jest?

– A morza nie ma, bo to tylko sen był, he, he!

– Hej! Morze, pikne morze. I pikne Pieniny, pikne Beskidy. Hej! 

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • maciekzolnowski 22.03.2020
    Humor raczej abstrakcyjny, morze sensu i bezsensu, dialog(i) a la "Rejs", no cóż... może się komuś spodoba, a może nie, tak czy siak zachęcam do przeczytania.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania