Obcy - Stara kopalnia, rozdział 1 (część 2)

Trzynaście lat później...

 

Nazywam się Mara Paterson i mam osiemnaście lat. Razem z mamą mieszkamy w dzielnicy biedoty, nieopodal centrum miasta, w którym chodzę do szkoły. Życie nigdy nie rozpieszczało mnie i mamy, ale byłyśmy szczęśliwe mając siebie. Gdyby nie praca mamy, może i bym była lubiana w szkole. A tak… No cóż.

Chodziłam do jednej z najlepszych szkół w okolicy. Sama nie raz zastanawiałam się co tam robiłam. Moja mama kiedyś chodziła do tej samej szkoły, co ja. Nie miała dobrych wspomnień, a mimo to kazała mi walczyć o lepsze życie.

To właśnie w jednej z szatni zostałam poczęta. Tak. W murach szkoły. Gdyby nie zbieg różnych przypadków, może moi rodzice byliby ze sobą? A tak… No cóż. Podzieliła ich klasa społeczna. A teraz mogłam odwiedzać ojca tylko na cmentarzu. Zginął w paszczy bestii dwa miesiące przed moimi narodzinami. Moja matka była załamana, ale nie zrozpaczona. W końcu gdy najbardziej go potrzebowała, odwrócił się od niej, zostawiając młodą, siedemnastoletnią dziewczynę uznawaną za geniusza, w ciąży z własnym dzieckiem. On także nie miał łatwego życia. Dyrekcja szkoły chciała, żeby moja matka została w szkole i uczyła się, że przyznają jej wysokie stypendium by tylko genialny umysł nie opuścił szkoły. Niestety moja matka wybrała całkowicie inne życie. Powód? Za dużo bolesnych wspomnień. I malutka córka z schorowaną matką w dzielnicy biedoty.

- Mara Paterson! - krzyknęła nauczycielka. Popatrzyłam znad zeszytu w jej kierunku i podniosłam rękę informując, że jestem obecna. Poprawiłam swój mundurek i dalej zabrałam się za robienie notatek. Tuż za mną siedziała grupka chłopców, którzy dokuczali mi ze względu na pracę mojej matki. Nienawidziłam ich za to.

- Ej Paterson! - szturchnął mnie jeden z nich – Kogo dzisiaj przyjmuje twoja matka? Macie osobne pokoje, czy obydwie dzielicie się facetami, którzy do was przychodzą? - zachichotał. Zawtórowała mu grupa pozostałych chłopców. Wolałam nie wdawać się z nimi w dyskusję. Po co psuć sobie dobry humor na resztę dnia. I tak nie będą mnie słuchać.

- Tom! - krzyknęła nauczycielka, która w bezwzględnej ciszy była wstanie wyłapać najdrobniejszy szept – Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie dręczył dziewczyny! - rozejrzała się dookoła – Mara, zamień się miejscami z Matyldą i Doradą.

- Teraz? - zapytałam.

- Tak teraz. - odparła stanowczo nauczycielka – chyba, że i przez ten rok szkolny chcesz być dręczona przez resztę klasy. - westchnęłam. Matylda i Dorada nie bardzo za mną przepadały, ale jako jedyne z całej trzydziestoosobowej klasy nie dokuczały mi. Bez słowa spakowały plecaki i podeszły do mojej samotnej ławki. Nikt nie chciał ze mną siedzieć. Byłam jedyną biedną dziewczyną, która chodziła do prestiżowej szkoły dla bogaczy. Do tego nie radziłam sobie z nauką, co dodatkowo wpływało na zachowanie dzieciaków. Zebrałam swoje rzeczy i podeszłam do ławki dziewczyn. Była tuż przy drzwiach wyjściowych z sali. Dobrze wiedziałam, co to oznacza. Gumy, papierki po cukierkach jak i szpilki nawbijane w siedzenie mojego krzesła. Za mną siedziała tylko okularnica Zoe, z którą sporadycznie zamieniałam zdanie.

Zoe była wnuczką gubernatora, który rządził naszym miastem. Jedna z najlepszych uczennic, które dostały się do szkoły bez dodatkowych testów. Bez pomocy wpływowego dziadka. Do tej szkoły nie można było dostać się z czyjąś pomocą. Każdy musiał sam zapracować na swój sukces. Dlatego szkoła miała takie obłożenie. Każdy chciał dostać się akurat do tej szkoły, do której ja chodziłam. Trzy pozostałe, które były porozsiewane po całym mieście nie miały tylu chętnych. Przypadek? Możliwe.

Wyjęłam swoje rzeczy i zabrałam się za kończenie notatek, których nie zdążyłam zrobić w domu. Może nie prowadziłam regularnie zeszytu, ale prace domowe starałam się odrabiać na bieżąco. Chociaż tyle mogłam zrobić pomiędzy jednym zadaniem domowym a drugim. Mama wieczorami wychodziła do pracy. W weekendy, kiedy miała wolne od klubów dla dorosłych, pracowała w lokalnym sklepie jako kasjerka. Ciężko jej było zdobyć tą pracę. Czasy, które pamiętała moja babcia drastycznie się zmieniły, gdy w starej kopalni znaleziono pozaziemskie życie, które kwitło od dłuższego czasu. Istoty na początku były przyjaźnie nastawione do ludzi, lecz gdy obcy im gatunek zaczął łowić ich do celów naukowych, ich nastawienie zmieniło się diametralnie. Stały się wrogimi bestiami, które nocami wychodziły na polowania do pobliskich slumsów, które znajdowały się obok wejścia do starej kopalni. Nikt nie pomagał tym ludziom z wyjątkiem grupy NEMO, która przywoziła im najpotrzebniejsze produkty. Tak samo jak nikt nie wiedział, że przerzedzanie się gatunków łownych w lasach było spowodowane właśnie przez te istoty. A teraz prócz leśnej zwierzyny to ludzie stali się ich głównym źródłem białka. Od kiedy pamiętam babcia nie raz powtarzała mi, że tak musiało się stać. W końcu gatunek zamieszkujący Ziemię, niepokonany, który był na końcu łańcucha pokarmowego, sam stał się pokarmem.

Moje sześciomilionowe miasto leżało pomiędzy górami a morzem, przez co latem było bazą wypadową młodych ludzi, którzy nie mieli w planach wyjeżdżać za granicę na prawie miesiąc wakacji. Ja spędzałam ten czas albo w górach, zbierając z mamą grzyby, albo nad morzem, korzystając z letniego słońca. Mimo iż bałyśmy się wychodzić do lasu, musiałyśmy jakoś przeżyć. A ususzone grzyby były jednym z kilku rodzai warzyw, jak mogę tak je nazwać, które miałyśmy w domu.

Zadzwonił dzwonek szkolny obwieszczając koniec pierwszych zajęć. Odetchnęłam z ulgą. Literatura nie była moim ulubionym przedmiotem pomimo iż kochałam książki. Próba odgadnięcia co autor chciał przekazać przez swoją twórczość była ponad moje siły.

Złapałam swój plecak i wyjęłam kilka drobniaków i wyszłam z klasy. Szłam długim korytarzem kierując się do szkolnego sklepiku. Przed obiadem chciałam kupić sobie coś do zjedzenia.

Moja szkoła nie wyglądała jak typowy gmach szkolny. Był to olbrzymi nowoczesny budynek, który prócz klas lekcyjnych, miał także swoje boisko, stadion oraz basen. Miał też swój teatr, na którym co piątek lokalne kółko teatralne wystawiało przedstawienia dla mieszkańców i rodziców. Drużyna koszykówki odnosiła sukcesy w lidze szkolnej, a klub pływacki zdobywał co rok medale na mistrzostwach międzyszkolnych. Do mojej szkoły chodziło prawie dziesięć tysięcy uczniów. Była naprawdę duża, a budynków było kilka. Ja uczęszczałam do drugiego budynku, gdzie znajdowały się klasy tylko dla uczniów drugiego roku. To w tych latach uczniowie wybierali, czy chcą iść kursem przygotowawczym na uniwersytet, który dawał im szansę większego zarobku w przyszłości, czy skończyć swoją naukę na elitarnej szkole.

Każda klasa liczyła po prawie czterdzieści osób, tylko moja klasa była najmniej liczna. Uwzględniając fakt, że klas z mojego rocznika było sześćdziesiąt dwie, dawało prawie dwa i pół tysiąca osób.

Jak nauczyciele radzili sobie z tak licznymi klasami? Cóż. Mieli na to swoje sposoby. W klasach stały mównice, uzbrojone w mikrofony. Tablice były multimedialne, także jeśli nauczyciel napisał coś na ekraniku wyświetlanym przez hologram ustawiony na mównicy, wyświetlało się na hologramowej tablicy. Każda ławka uzbrojona była też w malutką kamerkę, która monitorowała pracę ucznia. W przypadku braku zainteresowania zajęciami, wysyłany był sygnał do mównicy nauczyciela, przez co przy tak licznej klasie nauczyciel był w stanie skontrolować wszystkich.

A jak to się miało z podręcznikami? Nadal były w wersji papierowej. Wersje elektroniczne nie sprawdziły się. Przynajmniej nie z przedmiotów, które nie wymagały ich naprawdę dużo. Elektronika wchodziła dopiero na zajęcia językowe i z literatury. Na ogólnodostępnych tabletach mogliśmy czytać książki, które zadano nam na literaturze lub z języków obcych, a nauczyciel mógł sprawdzić, czy faktycznie książka była przeczytana przez ucznia. Teraz powiedzenie, że czytało się książkę nabierało całkowicie innego znaczenia.

Szkół takich jak moja było jeszcze trzy. Były rozstawione w każdych sektorach miasta. Do tego po dwie podstawówki i dwa olbrzymie uniwersytety. Mniejsze państwowe szkoły średnie upadły bo nie miały chętnych, którzy chcieliby się kształcić akurat u nich. Każdy chciał chodzić do elitarnych szkół, które kształciły nowe głowy państwa, biznesmenów, lekarzy czy naukowców. Brak nowoczesnej technologii przegrał z nowym nurtem, który narodził się na początku dwudziestego drugiego wieku. Oczywiście takie szkoły, w których rządziła technologia, nie były za darmo. Czesne za rok nauki było na tyle wysokie, że tylko bogacze i nieliczna część biedoty mogła sobie na to pozwolić. Tylko podstawówki nie kategoryzowały dzieciaków. To były jedyne szkoły, w których technologia kończyła się na multimedialnej tablicy. Chociaż i tak wysokie stopnie świadczyły o tym, czy dziecko ma szanse odbić się od dna i pójść do elitarnej szkoły. O ile stać na nią było rodziców. Inaczej kończyło w jednej z szkół przyfabrycznych, które kształciły nowe pokolenia robotników. Każda z fabryk miała swoją szkołę, kształcącą pod ich specjalizację w danej dziedzinie przemysłu. Moi rówieśnicy z osiedla kończyli właśnie w szkołach przyfabrycznych, które trwały rok, czasami dwa lata. Gdy ja zastanawiałam się, czy iść dalej tym samym tokiem nauki co teraz, czy może jednak przygotowywać się specjalnym tokiem do egzaminów na uniwersytet, moi rówieśnicy zakładali rodziny i kończyli szkoły przyfabryczne.

Pomimo sześciomilionowego miasta, to biedota i skrajne ubóstwo stanowiły jego największy procent. Niestety należałam do tej mniej lubianej przez bogaczy grupy społecznej. Ale to dzięki nam miasto żyło i rozwijało się. Gdyby nie ataki obcych, którzy tępili powoli ludność mieszkającą w slumsach. W końcu nadeszły czasy, gdy ludzie bali się chodzić do pracy bojąc się o swoje życie. Ataki bestii stawały się z roku na rok coraz bardziej odważniejsze. A jeśli głowa rodziny zginęła z rąk bestii, to pozostała część rodziny kończyła na ulicy. Nawet w slumsach, które uważano za ostatni stopień dna, można było upaść jeszcze niżej.

Gubernator miasta postanowił utworzyć miejską policję, która miała chronić mieszkańców biedniejszych dzielnic przed atakami stworów. W pewnym sensie pomogło to ograniczyć ataki, które i tak nadal trwały. Dla rodzin, które straciły jedynego żywiciela otwierano specjalne lofty w dzielnicach biedoty. Mogli tam mieszkać za darmo, płacąc tylko za zużyte media, jeśli było ich stać. Jeśli nie, mieli tylko zapewniony dach nad głową. To wszystko.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania