Obcy - Stara kopalnia, rozdział 1 (część 3)

W takich loftach mieszkałam z mamą. Samotne matki miały pierwszeństwo do przyznawania takich mieszkań. W końcu ich dzieci były kolejną tanią siłą roboczą fabryk, które wyzyskiwały pracowników za przysłowiową miskę ryżu. Chociaż miska ryżu to luksus, na który mało kogo było stać. Miska pszenicy jest tutaj lepszym określeniem. Pensje i tak były głodowe. Ludzie musieli wybierać, czy opłacić dzisiaj wodę, prąd czy może kupić coś do jedzenia w lokalnym sklepie, który ściągał towary z dzielnicy bogaczy z kończącym się terminem ważności lub kilka dni po. Zazwyczaj padało na jedzenie, a sami znosili jakoś ciemności lub brak ciepłej wody w kranie. Dopóki jedno miało pracę, dało się jakoś przetrwać.

Mama pracowała w dość niebezpiecznym zawodzie, w którym nie zawsze kobieta idąca na schadzki z klientem wracała do domu żywa. Cóż, bogacze byli różnymi klientami. Trafiały się dni, gdy mama wracała z siniakami na ciele bo jeden z klientów klubu wyżył się na mamie za źle podane przez kelnerkę wino. Dzięki temu, że nie wiadomo było kto przyjdzie tym razem, dostawała dość wysoką pensję. No i szef mamy, bogacz, był bardziej ludzki od pozostałych, którzy mieli fabryki w dzielnicy biedoty. Mogłyśmy dzięki temu chociaż trochę lewitować nad dnem dna. Niczego nam nie brakowało, mogłam odwiedzać księgarnie częściej, niż moi biedniejsi znajomi, mieszkający na tym samym piętrze co ja. I znosić wizyty klientów mamy, którzy przychodzili średnio dwa razy w tygodniu, gdy mama nie pracowała w tym czasie w klubie nocnym. Cóż, za ich pieniądze przynajmniej zimą było choć trochę cieplej.

Weszłam do sklepiku szkolnego. Wyglądał jak mały sklep osiedlowy nieopodal loftu, w którym mieszkałam. Prócz słodyczy i słonych przekąsek, można było też dostać artykuły papiernicze, jak zeszyty czy długopisy. Były też książki, które dla gapiowskich uczniów były ostatnią deską ratunku przed dostaniem pały na lekcjach. A nawet wśród bogaczy zdarzały się osoby, którym szkoda było wydać trochę gorsza na książki.

- W czym mogę pomóc? - zapytała gruba sprzedawczyni, która obserwowała mnie zza lady. Wzięłam orzeszki solone i podeszłam do kasy.

- Będą orzeszki. - powiedziałam i podałam odliczone pieniądze. Kobieta popatrzyła na mnie, nabiła je na kasę i podała mi je.

- Jak tam nauka? Radzisz sobie? - zapytała po chwili. Mieszkała w blokach dla biedoty tak samo jak ja. Praca w szkole była dla niej odskocznią od trudnego życia, które wiodła na co dzień z mężem, pracownikiem fabryki mebli. Jej mąż był brygadzistą, dzięki czemu mogła mieszkać w „lepszych” loftach z ogrzewaniem i jednym, osobnym pokojem. Z mamą nie miałyśmy tyle szczęścia. Ale gdyby nie bieda, która spotkała dwadzieścia procent mieszkańców sześciomilionowego miasta, nie bylibyśmy ze sobą tak zżyci. Zwłaszcza w te dni, kiedy ataki przybierały na sile lub gdy zbliżały się święta. W świetlicy utworzonej w sali opuszczonej fabryki mieliśmy swoja świetlicę, gdzie dzieciaki po szkole mogły pograć w gry planszowe, poczytać książki, które dostarczyła grupa NEMO, albo zjeść coś ciepłego, co nie raz było ich jedynym posiłkiem.

- Jakoś sobie radzę. - westchnęłam – Nie powiem, że jestem wzorową uczennicą, ale staram się jak mogę nadgonić materiał, którego nie miałam w szkole podstawowej, a tutaj jest rozbudowany.

- Ucz się dziecko. - powiedziała kobieta – Twoja matka haruje jak wół, żebyś mogła się odbić od dna. Pamiętam jak dzisiaj, gdy zaprzepaściła swoją szansę na pójście do elitarnej szkoły, do której ty chodzisz. Gdyby nie ten typek z dobrego domu, który zrobił jej dzieciaka… Z jednej strony i dobrze, że dorwały go bestie, z drugiej może miałabyś lepsze życie, a twoja matka nie musiałaby chodzić do tak ciężkiej pracy. - westchnęłam. Gdy żyła jeszcze babcia nie raz wypominała to mamie, że zmarnowała sobie życie, że miała szansę odbić się od dna. Miała tylko siedemnaście lat, gdy się urodziłam. Z drugiej strony babcia bardzo mnie kochała i wychowywała, gdy matka chcąc nas dwie utrzymać zarabiała na nas oddając swoje ciało bogatym klientom, którzy ślinili się na jej widok.

- Nie wiem jakby było, ale radzę sobie. Do widzenia pani. - powiedziałam i wyszłam ze sklepiku szkolnego. Usłyszałam tylko za sobą ciche do widzenia, jakby kobieta żałowała tego, co powiedziała przed chwilą. Gdy weszłam z powrotem do klasy, na mojej ławce nic się nie zmieniło. Tak jak zawsze udałam, że czegoś szukam żeby sprawdzić, czy moje rzeczy dziwnym trafem nie udały się na wycieczkę lub nie zechciały popełnić wykroczenia w postaci przyklejenia się do biurka.

Usiadłam na krześle i westchnęłam. Otworzyłam orzeszki i zaczęłam rzuć jednego po drugim. Za chwilę miał być sprawdzian z fizyki. Nauczyciel, który prowadził zajęcia nie za bardzo za mną przepadał. Potrafił przy całej klasie skomentować pracę mojej matki i fakt, że skończę tak samo jak ona bo jestem tępym osłem. Nie raz twierdził, że dzieciaki z biednej dzielnicy powinny siedzieć w fabrykach i pracować dla bogaczy, by im żyło się lepiej. Nienawidziłam go za to. W końcu biedni czy bogaci, byliśmy takimi samymi ludźmi jak ci, którym powodziło się lepiej w życiu. Czasami zastanawiałam się, czym pokarało go tak życie, że aż tak bardzo brzydził się biedotą i prostotą życia ludzi mieszkających w dzielnicach biedoty.

Wyjęłam swój zeszyt do fizyki i zaczęłam powtarzać. Po chwili poczułam pukanie w ramię. Popatrzyłam zdziwiona na Zoe siedzącą za mną.

- Dzisiaj nie ma sprawdzianu. Nauczyciel się rozchorował i przełożył sprawdzian na za tydzień. - powiedziała cicho. Jej dwa rude warkocze zwisały swobodnie na ramionach. Zoe nie wykorzystywała faktu, że była wnuczką gubernatora, który rządził w mieście. Nie chwaliła się tym próbując zyskać popularność wśród reszty klasy, ale nikt jej nie dokuczał. Traktowali ją bardziej jak powietrze niż jak potencjalnego kozła ofiarnego, którym byłam ja.

- Dziękuję. - powiedziałam z ulgą. Miałam szansę douczyć się tego, czego nie zdążyłam na dzisiejszy dzień.

 

Lekcje minęły szybko i bezboleśnie. Oczywiście nie obyło się bez dokuczania, ale było mniej drastyczne niż siedzenie w ławce na końcu klasy. Gdy wychodziłam ze szkoły obok mnie przejechała czarna limuzyna, w której zauważyłam siedzącego młodego chłopaka. Coś czytał. Obejrzałam się za samochodem i poszłam przed siebie, kierując się w dół ulicy.

Doszłam do dzielnicy biedoty, w której głównymi budynkami były obskurnie wyglądające wieżowce. Wewnątrz budynków nie było klatek schodowych. Puste przestrzenie dawały drugie źródło światła, przez co okna od strony otwartej klatki schodowej mogły być przez większość dnia zasłonięte przed natrętami, zaglądającymi do wnętrza mieszkań. Żeby dostać się na górne piętra, korzystało się głównie z windy. Niestety przez większość roku winda była popsuta, przez co mieszkańcy pięter powyżej piątego, mieli utrudnione zadanie rano, idąc do pracy i wieczorem, chcąc z niej wrócić. Zewnętrzna fasada budynku to była jedna wielka klatka schodowa, która tworzyła na każdym piętrze taras widokowy i szansę popełnienia desperackiego skoku, odbierającego ludziom życie, których nie było stać na kromkę chleba. Nie raz sąsiedzi z wyższych pięter niż moje skakali na betonowy chodnik, odbierając sobie życie. Nikt nie przejmował się nieszczęśnikiem. Nie spisywano aktu zgonu. Biedota musiała radzić sobie sama. Nocą to bestie sprzątały chodniki po samobójcach. Zbierały roztrzaskane ciała i zanosiły do starej kopalni, gdzie ciało nieszczęśnika stawało się posiłkiem.

W dzielnicy, w której mieszkałam było więcej takich budynków, ale nawet i tutaj istniał podział na te lepsze i gorsze lofty. Bliżej dzielnicy bogatych było ogrzewanie. Natomiast w budynkach oddalonych dalej nie było już ogrzewania. Trzeba było korzystać z elektrycznych farelek lub grzejników, żeby się zagrzać. A to wiązało się z większymi kosztami za prąd, którego cena z roku na rok rosła, skłaniając coraz większą liczbę ludzi do odbierania sobie życia, gdy nie było ich stać na płacenie wyższych rachunków. Paradoks darmowego mieszkania polegał na tym, że pomimo darmowego dachu nad głową, zarządzający miastem odbijali sobie brak opłaty za metraż w cenach prądu i wody. Nie miałyśmy z mamą co narzekać. Dzięki jej w wysokim zarobkom jak na naszą klasę społeczną, stać nas było na podwyżki cen prądu i wody. Pozostała kwota starczała na opłacenie czesnego za moją szkołę i skromne życie.

Jakby nie było źle, lubiłam swoją dzielnicę z kilku powodów. Jednym z nich były parki i mnóstwo drzew rosnących po bokach ulic, których nie było w dzielnicy bogatych. Nieliczne, prawie mikroskopijne parki w porównaniu z naszymi hektarami traw i drzew dawało ukojenie w ciężkie lub gorące dni. Mieliśmy, tak jak w dzielnicy bogaczy, swoją ulicę handlową, gdzie kilka sklepów na krzyż sprzedawało używaną odzież i obuwie. Był bar mleczny finansowany przez grupę NEMO, który za symboliczne pieniądze sprzedawał ciepły posiłek lub herbatę z granulek. Kawałek dalej stał budynek szkoły, do której chodziły dzieciaki biedoty i bogatsze dzieciaki slumsów, które było stać na używane książki z lokalnego antykwariatu. Był też budynek opuszczonej fabryki, w której kilka lat temu jeszcze składano elementy do samochodów elektrycznych. Gdy fabrykę zamknięto, a pracowników i produkcję przeniesiono do większego budynku na obrzeżach miasta, lokalna społeczność z opuszczonego gmachu zrobiła świetlicę. Z pomocą grupy NEMO świetlica tętniła życiem wśród lokalnych dzieciaków. Nasze malutkie miasteczko w obrzeżach centrum metropolii bogaczy, lepszego świata nazywanego tak przez pracujących tam mieszkańców loftów, tętniło swoim własnym życiem. Tutaj każdy był na równi. Nie było klas społecznych. Każdy każdemu pomagał tyle ile mógł. Dzięki temu mogliśmy przetrwać wiele krytycznych sytuacji, które miały miejsce w przeszłości.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania