OBLICZE CZASU - Nocleg w karczmie „Starościanka”

Jest dżdżysty poranek. Siąpi deszcz. Z koron drzew leje się struga wody. Drogi wypełniły się kałużami po brzegi. Powóz jedzie powoli, można rzec mozolnie. Ogrom wody, który znajduje się gdzie tylko okiem sięgnąć, sprawia wrażenie, iż powóz zaraz pogrąży się po sam dach.

 

Wewnątrz powozu siedzi trzech mężczyzn. W nieoczekiwanym momencie przez okno powozu wdarł się przeciąg, niczym duch chwycił z półki kapelusz jednego z jegomościów i uderzył nim o podłogę, tuż pod ich nogami.

 

— Chwila nieuwagi , a by mi wywiało kapelusz przez okno, który już nosze od wielu lat, a szkoda by mi było stracić, przywiązałem się do niego. - rzekł Puskular

 

Usłyszał te słowa mężczyzna siedzący po sąsiedzku obok Puskulara. Poprawiwszy surdut, spojrzał głęboko mu w oczy , i rzekł :

 

— Mówiłeś coś waść o kapeluszu, mniejsza o kapelusz, miałeś waść i tak ogromne szczęście. Gorzej dla waszmości i dla całej naszej kompaniji by było gdyby to waszmościa wywiało. Zakończył podkręcając wąsa Cichocki.

 

— Co waszmości pleciesz, przecie to nie może być, spojrzyj łaskawie na okno, sądzisz iż zmieścił by się, zawżdy zdaje mi się nie. - rzekł Stanlerowicz

 

Na poprawę pogody się nie zanosiło, wciąż siąpił deszcz. Rozmoknięte połacie ziemi zamieniały się w mgnieniu oka w mokradła. Po dość długiej suszy, ziemia chłonęła wodę z wielkim trudem. Niedostatek wody odczuli nie tylko ludzie, lecz także zwierzęta i rośliny, które schły zmieniając na bladożółty kolor. Po spękanej powierzchni ziemi woda po prostu spływała.

 

Tu i ówdzie wieśniacy na polach, ubrani w przemoknięte okrycia. Zatrzymali się. Woźnica przywołał jednego z nich, stojącego najbliżej powozu. Chłop zobaczywszy powóz drgnął, poprawił okrycie, i ruszył niemrawym ciężkim krokiem w ich kierunku. Gdy zbliżył się do powozu, woźnica spojrzał na niego swoim surowym wzrokiem. Chłopina trochę speszył się, i spuścił głowę.

 

Trójka mężczyzn przyglądała sie z zaciekawieniem tak jakby widzieli chłopa pierwszy raz w życiu. Ludzie znajdujący się nie opodal, zaprzestali swojej zajęcia, i wpatrywali się z dużym zainteresowaniem, jakby widzieli orszak Jego Królewskiej Mości ,lecz tak nie było. Wewnątrz siedziała trójka zziębniętych i wygłodniałych waszmościów.

 

Chłop zbliżył się do powozu, po czym zdjąwszy okrycie głowy, ukłonił się z rozmachem.

 

— Pochwalony jaśnie panie.

 

Woźnica wychylił się poza obręb powozu

 

— Chcemy napoić konie, i posilić się ciepłą strawą. Wskaż gdzie to możemy uczynić, bośmy strudzeni długą i uciążliwą jazdą powozem po wyboistych drogach. - rzekł woźnica głaszcząc się po swych siwych wąsiskach.

 

Chłop podszedł jeszcze bliżej. Twarz jego poprzecinana wstęgami przez wiatr czasu, wyglądała jak kora podstarzałej wierzby.Zmarszczki jego wyłoniły się jak z pod kurtyny, odsłaniając oblicze jego ciężkiego żywota.

 

Na jego twarzy gościł uśmiech, mimo trudu, aury pogody i strug spływającego deszczu nie znikał, lecz trwał nieustannie. Skóra na dłoni nie przypominała ludzkiej, żółta zaorana niczym łan pola, mogąca utrzymać w garści rozżarzony węgiel, lub polano tlącego się w żarze drewna.

 

— Jaśnie panowie będą musieli pojechać przez gaj. Droga tam jest , można rzec nie do przebycia, mokradła, powalone drzewa, mogą zmusić do zatrzymania, a wilce to i tam grasują, więc bąćta waszmościowie ostrożni. Gdy będziecie już widzieć krańce gaju, oczom waszym ukaże się karczma, Starościanka się zowie. Tam jaśnie panowie znajdą jadło i schronienie. - rzekł chłop kłaniając się nisko.

 

— Dziękujemy wam za wskazanie drogi, niech dobry Bóg ma was w swojej opiece. - powiedział woźnica.

 

Jechali dalej, w oknie powozu ukazały się im łany falujących na wietrze niby grzywy na tafli wody jeziora łany zbóż. Olśniewający widok, różnokolorowe pasy pól, utworzyły pejzaż, który każdego potrafił zachwycić , pana czy zwykłego chłopa właśnie. Powóz jechał dalej. Co jakiś czas przeleciała nad nimi wstęga żarzącej się błyskawicy. na tle boru ukazały się im oczom zarysy budynku karczmy. Próchniejące drewno karczmy nasiąknięte wodą pęczniało pękając w miejscach naprężeń. Dach karczmy pokryty drewnianym gontem nasiąknięty wodą błyszczał się cały. Karczma na tle ogromnego boru była jedyną rzeczą wykonaną ludzką ręką. Nie było tu zabudowań ani osad. Miejsce to było dosłownie zielonym pustkowiem. Las, który otaczał karczmę, wchłaniał w siebie wszystko. Okoliczne drzewa, krzewy lśniły ogromną masą kropel deszczu. Cała ta okolica była w kałużach i błocie. Małe kałuże łącząc się z innymi tworzyły wielkie, te zaś rozpływały się cieniutkimi strumykami, zamieniając się z kolei w źródła, te zaś po jakimś czasie w rwące potoki. Deszcz padał od wielu dni. Przyroda wreszcie odżyła po tak długiej suszy. Karczma otoczona ogrodzeniem z żerdzi drzew, ukazała się wreszcie im oczom. W obejściu krzątał się młodzieniec , ubrany w szare sukniane portki, i biała koszulę. Był to pomocnik karczmarza. Dojeżdżali do obejścia. Młodzieniec podbiegł w ich kierunku.

 

— Witam jaśniepanów. Serce me raduje się tak zacnych gości, zali z daleka ? - rzekł młodzieniec.

 

Woźnica nie zastanawiając się zeskoczył z powozu, i począł ciągnąć konie za uzdę.

 

— Pytasz się chłopcze czy z daleka ? Ano z daleka. Jedziemy z włości Opatowskich. Jedziemy do Staszowa. Daleka droga przed nami.

 

—Trzymaj no tu konie. Zaprowadź do stajni. Napój je nakarm i ino im strawy nie żałuj. Daj im owsa i siana a dostaniesz dukata. — rzekł woźnica.

 

Chłopak ożywił się na słowa te i żwawo począł robić to co mu polecono. Woźnica poklepał konie i wyszedł ze stajni. Młodzieniec był sierotą. Zastał sam na świecie. Rodziców pochłonął ogień palącej się chaty, gdy tamci spali jeszcze twardo. Gdy wracał późno ze służby u kogoś, z dala od zagrody ujrzał zorzę delikatnie bijącą w oczy. Nie pojmował, że to jego domostwo, dopiero gdy się zbliżył, poznał znajome zarysy obejścia, chałupy pochłonięte ogniem.

 

Karczmarz usłyszał rozmowę, i rzekł do żony.

 

— Idź szybko po wino, i zagrzej. Mamy gości, więc nie ma siedzenia. Do roboty. - rzekł karczmarz.

 

— już idę. - rzekła karczmarzowa

 

karczmarz poprawił odzienie i ruszył ku przyjezdnym.

 

— Proszę do środka jaśniepanów. Gorące wino i strawę już podaję

 

Mocno się schylając przechodząc przez bardzo niskie wejście mężczyźni, a było ich czterech weszli do środka karczmy . Płaszcze mokre od deszczu zdjęli z siebie i powiesili na wieszaku nieopodal palącego się ognia. Na środku karczmy cztery starocie, stoły zbite z surowych desek. Ciemno tu szaro i ponuro. Dwa małe okna przez które wpada wymieszane z mrokiem światło. Na jednym ze stołów pali się świeca, kopcąc ciemną wstęgą dymu wije się wokół lampy naftowej zwisającej pod sufitem.

 

Na suficie nieopodal lampy pokryta kurzem sieć pajęcza, przy byle podmuchu kurz spadając iskrzył się blaskiem jej światła. W środku pajęczyny czarny aksamitnie błyszczący pająk czekający na swoją ofiarę. W momencie gdy karczmarz przyniósł im strawę, w sieć wpadła mucha. Pająk mozolnie jakby zaspany ruszył w jej kierunku. Mucha na jego widok zaczęła się mocniej szarpać,. Tak jakby wiedziała już co ją czeka. Dopadł jej i w owej chwili znieruchomiała.

 

Nie jest to miejsce zbytnio przyjemne, ale najważniejsze, że jest tu sucho i można coś gorącego zjeść.

 

Zziębnięci , zgłodniali. Oczy im się świeciły na widok jadła. Karczmarzowa podała im pełną michę mięsiwa i polewkę. Zajadali nie bacząc na nic. Karczmarz podszedł do stołu taszcząc duży dzban gorącego wina.

 

— O ... chyba śnię, przecie to wino. Do tego grzane. - rzekł woźnica.

 

Na widok wina wszyscy zapomnieli o pogodzie, o trudzie i o zmęczeniu.

 

— Nie patrz się waszmości, nalewaj. - rzekł Cichocki do Puskulara.

 

Minęło dosłownie chwilę. Wino z dzbana znikło. Cichocki z lekka uderzył w stół, i nie chybionym wzrokiem dał do zrozumienia karczmarzowi, a ten migiem zjawił się przy stole.

 

— Karczmarzu zali masz mocniejsze wino ? Teraz to jeno podałeś nam siki zamiast dobrego burgunda - rzekł Cichocki.

 

Karczmarz ukłonił się i rzekł :

 

— Służę uniżenie waszmościom

 

— Ale szybko waść ruszaj się, a na rozpęd łap dukata. - rzekł Puskular podrzuciwszy w jego stronę błyszczącą żółtą monetę.

 

Widząc to karczmarz zamarł w miejscu. Dukat wylądował wprost w jego dłoniach. Cała czwórka zajęta była rozmową. Cichocki zaciekle opowiadał o swoich posiadłościach, o polowaniach, balach, o pięknych a zarazem tajemniczych kobietach. Twarz jego nabrała barw.

 

— Opowiem wam coś waszmościowie. Jednego pięknego ranka, gdy słońce wschodziło na horyzoncie, zaciągnąłem służbę na polowanie. - rzekł

 

— I co waszmości upolowałeś coś ? zali tylko nałapałeś się powietrza - rzekł Puskular

 

Cichocki zbulwersował się i patrzył na niego zimnym wzrokiem. Po czym wstał, oparł się rękoma o stół i rzekł.

 

— Waść śmie jeszcze żartować ? Ja bym w owej chwili nie stracił ...

 

— Życia czy fuzji ? -Zapytał Puskular

 

— Duszy waszmościowie, duszy - dodał

 

Nieoczekiwanie zjawił się karczmarz, trzymając w rękach dzban z winem.

 

— Wino, grzane wino. Na życzenie jaśniepanów. - rzekł i wyszedł

 

Puskular chwycił w dłonie dzban i przechylił. Polał się szkarłatny płyn, z którego buchała para.

 

— Mów waść, słuchamy. Jak to było dalej. - rzekł Stanlerowicz.

 

Cichocki poprawiwszy odzienie usiadł na stołku. Cichym jak młoda niewiasta głosem począł mówić,

 

— Służba oddaliła się w głąb lasu, a ja poszedłem gdzie mnie oczy poniosły. Idę ja idę i patrzę, przede mną zwierz, rogi pod same niebo. -rzekł

 

— To może waść diabła zobaczyłeś ? - rzekł Puskular

 

— E ... co waszmości plecie.- powiedział Cichocki

 

Zamilknął, zamknął oczy i wyobraźnią wrócił w te miejsce.

 

— Łeb duży jak ja cały, ślepie jak me pięści i patrzy sie na mnie, jakby chciałby mnie staranować o drzewo. - rzekł

 

— I co , i co - wyrwał Puskular

 

— To ja mu hyc za drzewo, a on w bok i na mnie. - powiedział.

 

Imć Kowalski , woźnica, raz co raz nalewa sobie wina z dzbana. Na czole i całym jego łysym łbie spływały krople potu. Wino gorące więc i grzało nawet mocno. Siedział tak na stołku i wsłuchiwał się w słowa jegomościów. Oczy zaczęły mu się błyszczeć. Oparł się łokciem o blat stołu. Ciężkie powieki zaczęły mu się przymykać.

 

— Mów wasza miłość, to dość ciekawe. - rzekł

 

Cichocki rad, że ma takich słuchaczy począł dalej mówić.

 

— Patrze ja ,że to nie żarty, myślę co tu dalej robić. Oczom moim ukazał się na wyciągnięcie ręki konar drzewa. To ja go łap za niego i już siedzę na drzewie. - powiedział.

 

Stanlerowicz pogłaskał się po swojej siwej brodzie i rzecze.

 

— Siedziałeś tak waszmości do zachodu słońca ?

 

— Nie , ale tak siedziałem z dwie godziny. Dłużyło mi się niemiłosiernie. - rzekł Cichocki.

 

— A zwierz co się z nim stało ? Flinty waść nie miałeś ? - rzekł Stanlerowicz

 

— Miałem ja że flinte, ale służbie dałem na przetrzymanie, a żem zabłądził to i przygodę tą przeżyłem.

 

Cichocki nalał wina wszystkim. Chwycił w ręce garnuch i wypił jednym chłystem, po czym wytarł usta rękawem surduta.

 

— A stał tak i patrzył na mnie, a ja na niego. Po pewnym czasie, gdy siedzenie to znużyło mnie nagle zniknął , ot tak. Czart czy co ? - powiedział Cichocki.

 

Puskular wstał, przeszedł się po izbie i rzecze :

 

— Mówiłem, że waść diabła spotkałeś ... mówiłem. To był na pewno on, nie wątpię w to wcale.

 

Uchyliły się drzwi, skrzypiąc. Stanął w nich pomocnik karczmarza i karczmarczyni. przemoknięty i zmarznięty. Był to dla niego ciężki okres, chodził sam od chaty do chaty i prosił o strawę. Nie zawsze ją otrzymał bo ludzie są różni. Jeden patrzył na niego jak na złodzieja, a drugiemu serce ściskało na jego widok. wychudzone, wynędzniałe , w łachmanach. Bez dachu nad głową. Przez pewien czas mieszkał wraz z rodzeństwem pod dachem dobrodusznych ludzi. W chwili pożaru rodzeństwo przebywało u kuzynostwa w sąsiedniej wiosce.

 

Źle mu było pod opieką owych ludzi. Postanowił coś zmienić w swoim dotychczasowym życiu, lecz brakowało mu wiary w siebie i siły, aby stawić czoło przeciwnościom. Karczmarz znał się z ojcem młodzieńca. Często gdy mieli czas pomagali sobie wzajemnie w obowiązkach. Karczmarz zlitował się nad nim i jego rodzeństwem. Dał im kąt do spania, strawę i pewne wychowanie. Ma córkę. Chyba 16 wiosen jej minęło, dorodną pannę, o czarno kruczych włosach i brązowych oczach. Na imię miała Katarzyna. Wstydliwa to była dziecina i skromna. Nie brakowało w niej dziewczęcego uroku, wręcz dziecinnego podejścia do życia....

 

.... CDN

 

Andrzej Wilkowicz Graf

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania