Ojcze nasz

1.

Pusta scena, pogrążona w ciemnościach. Wszystko rozpoczyna się piosenką Dżemu „LIST DO M.”. Przy słowach „Nie ma Boga, nie ma Boga, nie!” na scenę wchodzi na scenę mężczyzna z krzesłem. Po chwili niezdecydowania mężczyzna stawia krzesło, siada na nim i spogląda na widownię. Potem muzyka cichnie.

GŁOS Z CIEMNOŚCI - Ojcze nasz, który jesteś w niebie, święć się imię Twoje…

Mężczyzna podnosi rękę, pokazuje, że chce coś powiedzieć.

MĘŻCZYZNA - Nie, to nie ma sensu. Przecież i tak mi nie odpowiesz. Nigdy mi nie odpowiedziałeś. Byłeś obojętnym ojcem. Tak nieczułym, tak zimnym, niewidocznym. Nie przyszedłeś do mnie, pomimo oceanów modlitw, pomimo spoconych dłoni i bólu kolan, które nocami pieściły kamień. Nie słyszałeś ani moich krzyków, ani szeptów, połykanych wraz ze łzami. Nie dostrzegałeś demonów, które wypełzały z ciemności, nie powstrzymałeś ich, nie powstrzymałeś jej. Gdzie wtedy byłeś, ojcze?

Ty znasz moje imię ojcze. To, które od niej otrzymałem pierwszego dnia. Zaraz po znalezieniu na schodach koszyka z wikliny, ostatnich słów matki, butelki mleka i pieluch z szarej tetry. Zaraz po chrzcie i znaku krzyża na zsiniałym czole. Znasz moje imię, ojcze. Nadane z księgi wszystkich ksiąg, imię jednego z twych profetów, czwórki wieszczów, którzy dziesiątkami biegali po klasztorze. Marek, Łukasz, Mateusz i …

GŁOS Z CIEMNOŚCI – I wystąpił człowiek, posłany przez Boga, który nazywał się Jan. Ten przyszedł na świadectwo, aby zaświadczyć o światłości, aby wszyscy uwierzyli.

(Mężczyzna kiwa głową)

MĘŻCZYZNA - Lecz tam nie było żadnej ze światłości, ojcze. Tylko ciemność, najczarniejszy z mroków Twojego świata. Ciemność złych dni i jeszcze gorszych nocy. Bo noce były najgorsze. Wtedy modliłem się z całych sił, ale i tak zaciągali mnie do piwnicy. I tam chyba nie było ciebie, ojcze. Nie znałeś tego miejsca, zupełnie, jakby pominęło je Twoje stworzenie, Twoja łaska, Twoje wszechwidzące oko. Tam były jedynie demony. Demony, pełznące szeptami ze zmarszczek i ściśniętych ust. Demony, które ona nazywała aniołami.

Ich skrzydła płonęły, podobnie jak palce, którymi zrywały mi ubranie, kazały klękać, otwierać usta i przyjmować zbawienie, jedno po drugim, bez końca, bez wytchnienia, bez litości. I ja przyjmowałem to zbawienie, ojcze, to święte nasienie, które Twoi aniołowie zostawiali mi w gardle, ten ból, kiedy kazali się schylać i przyciskali do swego łona, tą krew, spływającą potem po udach. Przyjmowałem to ojcze bez słowa skargi, bo aniołowie nie chcieli słyszeć nic oprócz własnych oddechów, które parzyły mi plecy, które pozostawiły tam twój stygmat, ojcze, znak twojej łaski, odpowiedź na modlitwy i szepty łez. Przyjmowałem cię ojcze całym sobą, jak wielu innych z mojego klasztoru, jak wszyscy, którzy nie dostąpili miłosierdzia Twojej wiernej służebnicy, kobiety-dziewicy w pancerzu z habitu i włosach, posiwiałych od lat tak ciężkich obowiązków.

Ja sam dostałem tylko trzy lata, ojcze. Każdy z nas dostawał tyle i ani jednego dnia dłużej. Trzy lata łaski zapomnienia, która minęła jak niedośniony do końca sen, rozpierzchła się i znikła, a chwilę później była już tylko piekłem.

Bo ona mnie do siebie wezwała, ojcze. Miałem tylko trzy lata i już musiałem stanąć przed Twoją sędziną, twoja wyrocznią, twoją Pytią.

Masz szczęście, że do nas trafiłeś, powiedziała bez uśmiechu, który witał gości klasztoru. Masz ogromne szczęście, że twój ojciec, twój prawdziwy ojciec o tobie nie zapomniał. Jesteś teraz w jego domu i musisz należycie się zachowywać. Nie wolno sikać do łóżka, płakać, wołać mnie bez potrzeby, skarżyć się, krzyczeć, biegać, śmiać się i bawić bez pozwolenia. Tutaj On patrzy na nas, cały czas spogląda z góry i wie wszystko o każdej z twoich myśli.

Nie wiem, co odpowiedziałem i czy powiedziałem cokolwiek. Dwie otchłanie bezbarwności, jakie na mnie spoglądały, już do końca życia będą przy mnie. Dwie zimne, niemal białe perły, wwiercały się w trzyletnią twarz i wymagały zrozumienia. Ślepego posłuszeństwa, wiary i codziennej modlitwy. Oddania, lojalności i milczenia, które w twoim domu miało być najwyższą z cnót. Tak zapamiętałem pierwsze dni.

(przerywa na chwilę. Sięga po papierosa, lecz na razie nie zapala)

GŁOS Z CIEMNOŚCI - …bądź wola twoja…

MĘŻCZYZNA - Podobno masz dla każdego z nas plan, ojcze. Dla każdego swojego dziecka przewidziałeś coś niepowtarzalnego. Każdemu narysowałeś szkic, już w chwili narodzin, pierwszego krzyku, urwanego oddechu, płaczu. Każdemu dajesz szansę, potem kolejne, pchasz do góry, ratujesz, wyciągasz dłoń, pokazujesz właściwą ścieżkę.

(Zapala papierosa, zaciąga się)

Czy dla mnie też miałeś plan, ojcze? Czy byli w nim ludzie, którzy przyszli po mnie i pragnęli nadać inne imię? Andrzej. Powtarzali je przez całą drogę do domu, uśmiechali się i próbowali przytulać. Potem dostałem własny pokój, łóżko, pachnące lasem i trzy samoloty, które kręciły się nad głową. W zamian pragnęli jedynie miłości, ale ja się ich po prostu bałem. Nie chciałem mieć innego ojca; płakałem i gryzłem, gdy brano mnie na ręce. Noce były pełne tego płaczu, syte od krzyków, moczenia materacy i drgawek, którymi nadziewałem grzeszne ciało.

I tak wróciłem do twojego domu, ojcze. Znowu zostałem Janem, jednym z wielu, wobec których miałeś swój plan. Tym razem jednak nie znalazłem się w osobnej sali. Miałem już pięć lat i byłem zbyt duży, aby nadal obowiązywało mnie Twe miłosierdzie. Zwinięte ręczniki, szepty cieknące nienawiścią i zazdrością sierot, które nie potrafiły zrozumieć, że ktoś chciał wrócić tam z własnej woli.

A potem, następnego dnia, gdy stanąłem przed nią, przed jedyną sędziną, dowiedziałem się, że nie tylko sieroty tego nie rozumieją. Rozprawa była krótka, a wyrok surowy. Piwnica. Pokażcie mu, czym jest gniew ojca, powiedziała do aniołów.

Nie broniłem się długo. Nie przed aniołami, które obnażyły mnie przed tobą, ojcze. Ich pocałunki kąsały mnie aż do świtu, ich dotyk napełniał bólem i pokutą. Zrozumiałem, że nie powinienem sprawiać ci więcej zawodu, ojcze.

(Rzuca papierosa na podłogę)

GŁOS Z CIEMNOŚCI - …przyjdź królestwo twoje, jako w niebie, tak i na ziemi…

(Mężczyzna sięga po nowego papierosa. Tym razem zapala go od razu)

MĘŻCZYZNA - Twoje królestwo miało barwę krwi. Czerwonej cegły, z której postawiono mury klasztoru; cegły, w którą wsiąkała dziewicza krew twoich dzieci, ich łzy i nigdy nie wysłuchane przez ciebie modlitwy. Twoje królestwo przychodziło do nas każdej nocy, wraz z syknięciami węży, z dłońmi zaciskanymi na przerażonych ustach, z pięściami, które tłumiły resztki oporu, z pasami ze skóry i resztkami lubieżności, skapującej na plecy wraz z chrapliwymi oddechami. Twoje królestwo nie lubiło światła; półmrok dnia zastępowała w nim ślepota nocy, zdającej się trwać w nieskończoność. To były bardzo długie noce, ojcze.

A potem znów chciałeś pokazać mi swój plan, ojcze. Przyszli nowi ludzie ze starymi uśmiechami i uczuciem, jakie nazywali miłością. Wierna służebnica kazała mnie ładnie ubrać, przyczesać włosy i nie mówić o nocach w piwnicy.

Tak, to bardzo biedne dziecko, mówiła. Wiele już przeszedł i potrzebuje miłości, przyciągnęła mnie do pomarszczonych ramion i zacisnęła je wokół szyi, a ludzie, którzy mieli dać mi dom, otworzyli swoje oczy na łzy. Słone krople toczyły się po ich policzkach, a ja nienawidziłem tej nieświadomości, tego miłosierdzia, które wyrzeźbiło z ich twarzy maski oddania.

(Nie palony papieros dogasa, a mężczyzna rzuca go na scenę)

I tak dostałem nowy dom. Trzecie z królestw, ustanowionych twoją cudowną ręką, ojcze. Trzecie z miejsc, wypełnionych twoją miłością, łaską, czujnym i nie przestającym nigdy czuwać okiem. Dom z moim własnym pokojem, lecz bez samolotów nad łóżkiem. Miałem już pięć lat i byłem dużym chłopcem, jak szeptała kobieta, która pragnęła być moją matką. Tutaj masz swój tapczan, tutaj samochodziki i klocki, tutaj książki. Wiem, że jesteś mądrym chłopcem i rozumiesz, jak wiele ci dajemy, jej paznokcie zamieniły się w szpony, które wbiła mi w skórę. Nigdy nas nie zawiedź, ostrzegła na samym końcu.

Nie chciałem nikogo zawodzić, zwłaszcza ciebie ojcze. Nie chciałem wracać do innego z królestwa z czerwonej cegły i piwnicy z aniołami. Nie chciałem, abyś był ze mnie niezadowolony, ojcze, dlatego nie płakałem, kiedy mężczyzna przyszedł w nocy i położył się obok mnie. Nie pisnąłem ani słowa, kiedy przytulił się i zaczął dawać mi swą miłość. Chcę być twoim ojcem, szeptały jego suche usta. Chcę być blisko, powtarzał z każdym drgnięciem, z każdym spazmem, z każdą łzą, która wsiąkała w poduszki z gęsiego puchu, w materace i kołdrę z Kaczorem Donaldem.

(uśmiecha się, jakby wspomnienie sprawiało mu radość. Dopiero po chwili widać, że w tym uśmiechu jest jedynie ból)

GŁOS Z CIEMNOŚCI - … chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…

(Mężczyzna sięga po kolejnego papierosa)

MĘŻCZYZNA - Jadłem twój chleb, ojcze. Cienkie kromki z masłem i plastrami żółtego sera, z różowymi plamami szynki i pomidorem, z rybami, których martwe oczy oskarżały mnie o grzech. Jadłem twój chleb, ojcze, lecz każda z kolejnych nocy nadawała mu coraz bardziej gorzki smak. Wiedziałem, że grzeszę wobec ciebie, ojcze, że zdradzam twoją miłość, że sprzedaję ją po nastaniu zmierzchu, kiedy palce innego ojca rozrywały mi ciało, że zdradzam ją po nadejściu świtu, kiedy witały mnie uśmiechy, ciepłe słowa i słodycz sekretu, który zlepiał moje uda.

(Mężczyzna opuszcza głowę, milknie)

GŁOS Z CIEMNOŚCI - Jeśli mówimy, że grzechu nie mamy, sami siebie zwodzimy i prawdy w nas nie ma. Jeśli wyznajemy grzechy swoje, wierny jest Bóg i sprawiedliwy i odpuści nam grzechy i oczyści nas od wszelkiej nieprawości. Jeśli mówimy, że nie zgrzeszyliśmy, kłamcę z niego robimy i nie ma w nas Słowa Jego.

(mężczyzna podnosi głowę)

MĘŻCZYZNA - Sześć lat spędzonych w ciemności, ubóstwie duszy i grzechu. Sześć długich lat snu, który trwał w innym świecie, w czasie, który nigdy naprawdę nie istniał. Sześć lat samotności i kłamstwa, które usiłowałem nazywać domem. Sześć lat grzechu, który przypełzał wraz z zapewnieniami o miłości, wraz ze łzami przybranego ojca, z jego ciepłym oddechem na moich plecach.

A później? Czy to wszystko też było częścią Twojego wielkiego planu, ojcze? Twojego zamysłu, cud-projektu, konceptu na życie każdego z Twych dzieci?

Oddali mnie z powrotem. Po sześciu latach, bez słowa wyjaśnienia, bez łez, których rzeka wsiąkała nocami w mą poduszkę, bez ostatnich spojrzeń i pożegnania, zastąpionego cichym krokiem w tył.

(mężczyzna zaczyna się kiwać w krześle)

GŁOS Z CIEMNOŚCI - Do tyłu, w tył kolejny krok zrobię, bo nie po to kroczyłem w milczeniu, aby na brzegu drugim umrzeć bez słowa.

(mężczyzna nieruchomieje)

MĘŻCZYZNA - Miałem jedenaście lat, kiedy do niej wróciłem. Do piwnicy, aniołów-demonów, Twojego domu z czerwonych cegieł i nocy, gdzie przyjmowałem zbawienie. Czekała tam również twoja służebnica, siostra w kruczym habicie i sercu z granitu. Siostra z oczami o barwie łez, oczami ryby, oczami, które wydawały wyroki nocnych potępień, wyroki pokuty, wyroki błagań, jakie miałam zanosić przed Twój majestat , ojcze.

A teraz pokażcie mu, czym jest gniew ojca, rzekła do aniołów. Pokażcie mu, że zawiódł naszego ojca, że napełnił jego serce smutkiem, że rozczarował go, że okazał się niegodny łaski, jaką dla każdego z nas ma ojciec.

I twoi aniołowie pokazali mi to wszystko. Nie wiem, ile razy mnie wtedy zgwałcili. Pięć, dziesięć, dwadzieścia? Nie wiem. Po dwóch pierwszych przestałem krzyczeć, po kolejnym szeptać, a po chwili już niczego nie czułem. Aniołów było zbyt wiele, a ja nie chciałem budzić jeszcze większego gniewu. Robiłem wszystko, co mi nakazali, wszystko, co syczały pomarszczone usta, wszystko, co miało być moją karą.

(znowu zaczyna się kiwać na boki)

GŁOS Z CIEMNOŚCI - Przepłynąłem morze ciszy, wśród raf szaleństwa i głębin obłędu płynąłem, lecz na brzegu drugim nikt mnie nie wita, nie daje słów pocieszenia i nie koi obietnicą piersi. Przepłynąłem morze ciszy, lecz słów nie znam, słów znaczenia zgubiłem w odmętach, w tych czeluściach głębokich.

(mężczyzna nieruchomieje)

MĘŻCZYZNA - Dzisiaj już wiem, ojcze, że wyrwałeś mnie z tamtego domu. Że twój plan dał szansę innemu z twych synów. Inny pięciolatek dostał kołdrę z Kaczorem Donaldem i chleb twój powszedni z plamami szynki i martwymi oczami ryby. Inny z twoich synów dostał sześć lat miłości, sześć lat nocy, wypełnionych przytuleniami i łzami, sześć lat bólu pośladków i spermy zasychającej rankiem na udach. Sześć lat rodzinnego ciepła, zanim jego ciało nie rozrosło się grzesznie, zanim przestało budzić miłość przybranego ojca, zanim powrócił do klasztoru, do wyroczni w habicie i piwnicy z krwawych cegieł.

(sięga po kolejnego papierosa. Odpala go i zaciąga się chciwie. Milczy)

GŁOS Z CIEMNOŚCI - I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom…

(mężczyzna pali chciwie, jakby nigdy już miał nie palić)

MĘŻCZYZNA - Ja odpuściłem swoim winowajcom. Nie szukałem pomsty, nie żądałem zapłaty, ani nagrody. Chciałem jedynie zapomnieć, wymazać noce piwnicznych zbawień, zostawić je na śmietnisku, gdzieś na uboczu, gdzie nie słyszałbym już więcej szeptów i chrapliwych oddechów; gdzieś, gdzie nie czułbym ukąszeń anielskich zębów; gdzieś, gdzie ich skrzydła nie drapałaby mi twarzy.

Jestem naiwnym dzieckiem, ojcze. Nie mogłem tego zapomnieć. Nie mogłem powstrzymać anioła, który został ze mną. Mojego niewidocznego stróża i przewodnika, mojego nocnego mentora.

GŁOS Z CIEMNOŚCI - Aniołów zaś, którzy nie zachowali zakreślonego dla nich domu, lecz opuścili własne mieszkanie, trzyma się w wiecznych pętach w ciemnicy na wielki dzień sądu.

(mężczyzna odwraca się i rzuca w ciemność)

MĘŻCZYZNA - I nadszedł dla mnie dzień twego sądu, ojcze. Dzisiaj nikt nie nazywa mnie twym aniołem. Nikt nie dostrzega w ciemności twej dłoni, twego dotyku, twej łaski i planu, jaki masz wobec każdego z twych dzieci. Nazywają mnie bestią, widzą we mnie demona,, chrzczą mianem diabła. Dlaczego, ojcze? Dlaczego tak bardzo krzywdzą mnie za wypełnianie twego cud-projektu, ojcze? Przecież ja również niosłem zbawienie, ja również wypełniałem twą wolę, zbawiałem te wszystkie nierządnice, te grzesznice, te Marie Magdaleny, twoje służebnice, już nie w habitach, ale wciąż z rozpustnymi otchłaniami sromów, z obnażonymi piersiami, z udami pokuszenia. Niosłem im wybawienie, chociaż krzyczały i wzywały twoje imię, wyzwalałem je z pęt i więzów, zrywałem kajdany cielesności, ale ty tego nie dostrzegasz, ojcze. Nie widzisz, jak bardzo się starałem, nie odpowiadasz na moje modlitwy, no moje szepty w ciemności, na moje prośby.

Nigdy nie odpowiedziałeś.

(odwraca się z powrotem w stronę widowni)

Zbudowałem własną piwnicę. Mój eden z cegłami o barwie krwi i łóżkiem ze skórzanymi pasami. Mój rajski ogród, gdzie każdej Ewie nakazywałem zrywać owoc dobra i zła. I one go zrywały, ojcze. bez żadnego wyjątku, zrywały go jedna po drugiej, wszystkie czterdzieści i cztery, zanim przestałeś chronić mnie swą łaską.

(mężczyzna wyciąga zza paska pistolet. Przeładowuje go, po czym wsadza lufę do ust)

GŁOS Z CIEMNOŚCI - (niewyraźnie) …i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw od złego…

(mężczyzna wyjmuje pistolet, ale nie chowa go z powrotem)

MĘŻCZYZNA - Jeszcze nie teraz, jeszcze zbyt wcześnie. Pokusa jest wielka, ale zdołam się jej oprzeć. Jeszcze mi nie odpowiedziałeś, ojcze. Nie pogrzebałeś wątpliwości i pytań, nie spojrzałeś na swego syna.

(Dłonie mężczyzny drżą)

Moje imię to legion. Demon. Bestia. Zwyrodnialec. Setki, tysiące cudzych lęków, które pełzną pomiędzy szczelinami zębów. Znam je wszystkie, ojcze. Twoi profeci pozostawiali je w czasie i pamięci, ryli na ścianach grobowców, zapisywali w księgach i sercach, wyrzynali na korze drzew i kamieniach. Imię ciemności, w której rodzą się wszystkie twoje dzieci, w której narodziłem się na nowo. Imię mroku, który nosiłem w sobie przez wszystkie klasztorne lata, przez noce spędzone czyśćcu piwnicy.

GŁOS Z CIEMNOŚCI - Oni to są zakałą na waszych ucztach miłości, w których bez obawy biorą udział i tuczą siebie samych; chmurami bez wody unoszonymi przez wiatry, drzewami jesiennymi, które nie rodzą owoców, dwakroć obumarłymi, wykorzenionymi, wściekłymi bałwanami morskimi, wyrzucającymi hańbę swoją, błąkającymi gwiazdami, dla których zachowane są na wieki najgęstsze ciemności.

(mężczyzna patrzy na pistolet. Jego ręce drżą coraz słabiej)

MĘŻCZYZNA - Ciemność. Wiem, że zatrzymałeś ją dla mnie, ojcze. Nie widzę już nic oprócz niej. Moja władczyni, moja domina, moja ucieczka przed prawdą. Moja kochanka, nałożnica, metresa. Ciemność. Czy twoje anioły wciąż tam na mnie czekają, ojcze? Czy zabiorą mnie do ciebie? Czy teraz w końcu wysłuchasz mych modlitw?

(ponownie wkłada lufę do ust. Gaśnie światło, słychać strzał, po którym ciało spada z krzesła)

GŁOS Z CIEMNOŚCI - Amen.

 

2.

 

Na scenie krzesło i stolik. Po chwili do krzesła podchodzi mężczyzna. Ma około czterdziestu lat, rzednące włosy, nieco bladą twarz z kilkudniowym zarostem, ubrany jest jednak w garnitur i białą koszulę (nie pierwszej świeżości). Mężczyzna siada na krześle i sięga do kieszeni marynarki. Wyjmuje plastikowe opakowanie jakiegoś leku, wypycha z niego trzy pigułki, które toczą się po stole, dopóki ich nie złapie i nie ustawi przed sobą.

 

MĘŻCZYZNA (patrzy się na pigułki, ustawia je obok siebie z dziwną starannością) Raz, dwa, trzy. (Wkłada pierwszą pigułkę do ust i połyka) Najtrudniejszy jest pierwszy krok. Czyż nie tego uczysz, Ojcze? Pierwszy krok, czyli początek, inicjacja, zaranie, narodziny, start, przygrywka, wstęp, prolog, jakkolwiek by go nie nazwał, zawsze chodzi o to samo. O zrobienie pierwszego kroku i przełamanie barier. (Połyka drugą pigułkę) Drugi jest łatwiejszy, zupełnie uwolniony od lęków pierwszego, jakby już nie musiał się niczego wstydzić, jakby był naturalny niczym oddech. Nie przedziera się przez barykady mojego lęku i twego gniewu, nie martwi się złamaniem przykazań, nie lęka się ciemności, bo już kroczy ścieżką, wytyczoną przez krok pierwszy. (Połyka trzecią pigułkę) Kolejne nie mają już żadnego znaczenia. Liczy się tylko pierwszy.

 

Milknie na chwilę.

 

Jestem, Ojcze. Odnalazłem Twą ścieżkę i będę nią kroczył. Nie zboczę z niej, nie zabłądzę, nie zagubię się w cieniach, bo i cieni się już nie lękam. Nie odczuwam strachu, bólu, smutku, wstydu. Jest dobrze, właściwie coraz lepiej, bo w końcu cię odnalazłem. (Na stole pojawiają się dwie kolejne tabletki) Znam już twoje imię, Ojcze. Znam je, chociaż nie wymawiam, gdyż teraz jesteś tylko ze mną. Znam twoje imię, mimo, że skrywałeś ja przede mną. Ale ja szukałem, Ojcze. Nie przestawałem poszukiwać. Wypatrywałem Cię. Ojcze. W słowach innych ludzi, w ich napomnieniach i ostrzeżeniach, w ich trosce i obietnicach pomocy, w ich współczujących uśmiechach i łzach.

 

Połyka czwartą tabletkę, odrzucając głowę do tyłu.

 

GŁOS Z CIEMNOŚCI - Jeszcze próbujesz, ale już się boisz,

własnej wiary w niestworzone rzeczy

opowieści z domu wariatów, gdzie

ludzie-karły ostrzą bagnety słów

i ciało szarpią bagnetami spojrzeń

 

Mężczyzna przechyla głowę do przodu.

 

MĘŻCZYZNA – Nie boję się. Kiedyś było inaczej, ale dzisiaj już się nie boję. Kiedyś cię przy mnie nie było i czułem się samotny. Nie było nic oprócz lęku i nie czułem się zbyt dobrze. Nie czułem się zbyt dobrze i nie miałem pragnienia oddechu. Nie miałem pragnienia oddechu, bo nie miałem wiary. Wiarę przywrócił mi dopiero pierwszy z Twych posłańców. Apostoł Paweł, chociaż jego prawdziwe powołanie skryto za inną tabliczką. Doktor Paweł, tak cierpliwy i tak współczujący, że nie potrzebowałem otwierać przed nim całego serca. Dostrzegł mój lęk i wyciągnął dłoń. Wyciągnął dłoń i pokazał mi pismo. Pokazał mi pismo, które niesie prawdę. Które niesie zbawienie i szczęście. Moja własna przepustka do raju, gdzie nie muszę już niczym się przejmować. Nie muszę się już niczym przejmować, a słońce znowu świeci tak mocno.

 

Połyka piątą tabletkę.

 

Pada deszcz, a czuję się dobrze. Świeci słońce, a ja czuję się dobrze. Złamałem rękę i czułem się dobrze. Umarła mi matka, a ja czułem się dobrze. Wyrzucono mnie z pracy, a ja czułem się dobrze. Odeszła ode mnie żona, a ja czułem się dobrze. Wstydzą się mnie dzieci, a ja czuję się dobrze. Ślepcy odwracają ode mnie spojrzenia, a ja czuję się dobrze. Kradłem, oszukiwałem, raniłem, krzywdziłem i czułem się dobrze. Czułem się dobrze, bo cały czas byłeś przy mnie. Wiem, że nigdy już mnie nie opuścisz, że zawsze, przy mnie będziesz. Czuję się dobrze.

 

Na stole pojawia się kolejna tabletka.

Niezbyt długo.

 

Napisałem Dekalog. Na nowo i tylko dla siebie. Nowy Dekalog: branie, ulga, brak, zdobywanie, branie, ulga, brak, zdobywanie, branie, ulga, brak, zdobywanie, (jednym tchem) branieulgabrakzdobywanie. (chwila oddechu) Dziękuję, Ojcze. Cztery przykazania o wiele łatwiej zapamiętać, a przecież i one poprowadzą mnie do zbawienia. Tak twierdzili kolejni apostołowie, ich dłonie pokazywały mi pismo i mogłem kroczyć twą ścieżką.

 

Kolejna tabletka.

 

GŁOS Z CIEMNOŚCI – Jeszcze próbujesz, ale już przegrałeś

wojnę pokonanych bez zwycięzców

i ciągłe szturmy na wzgórza piasków,

gdzie stopy zamyka uścisk przeszłości,

a gałązki drżą nad grobami obietnic.

 

MĘŻCZYZNA – Czuję się dobrze, właściwie coraz lepiej, chociaż nie pamiętam, bym czuł się gorzej, od kiedy jesteś przy mnie. Masz teraz trudniejsze imię, ale nie imię jest ważne. Ich było już tak wiele, a ty jesteś jeden. Kto tego nie widzi, kroczy w ciemnościach i gwiazd nie widzi.

 

Potrząsa głową.

 

Czuję się dobrze, bo spełniłeś wszystkie obietnice. Nigdy mnie nie zwiodłeś, nie mamiłeś i nie oszukiwałeś. Chciałem spokoju, to dałeś mi spokój. Chciałem uśmiechu, to dałeś mi uśmiech. Chciałem odnaleźć Mesjasza, pozwoliłeś mi się z nim spotkać. Nie w Galilei i nie w Samarii. Nie musiałem szukać go w Jerozolimie i Nazarecie. Był bliżej. Całkiem blisko i miał dla mnie pismo zbawienia. Moją własną przepustkę do raju.

 

Wyłuskuje trzy kolejne tabletki, które połyka naraz.

 

Raj utraconej świadomości. Tak wielu chciałoby do niego przystąpić, a tak nieliczni mają odwagę się do tego przyznać. A przecież żeby coś zyskać, trzeba coś stracić. Nic w tym świecie nie ma za darmo. Tak twierdzi pismo i ja mu wierzę. Nie można dostąpić raju bez wyrzeczenia, bez porzucenia starego życia, tego wszystkiego, co sprowadzało lęk.

 

Chwila przerywanego oddechu.

 

Kiedyś było inaczej. Nie potrafiłem niczego odrzucić, wszystko było ważne. Inne życie, inny Dekalog. Praca, rodzina, kasa, dom, praca, rodzina, kasa, dom. W dowolnej kolejności, bo przecież ona nie jest najważniejsza. Założyłem rodzinę, spłodziłem syna, wybudowałem dom, zasadziłem drzewo. I co? Nic. Wielka pustka, zupełnie nic, połączone z wielkim, codziennym wkurwieniem. Wszystko mnie wkurwiało; narzekająca żona, upierdliwy szef, koledzy, których życiowym mottem było upodlenia życia innym. Pieprzony wyścig szczurów. Pokonywałem etap za etapem jak pierdolony robot, jak maszyna, w która powoli się zamieniałem. Praca równa się kasa, kasa równa się spokój w domu, spokój w domu równa się zero stresu, zero stresu (uśmiecha się) O to było najtrudniej. Praca to był stres, ciągłe oglądanie się za siebie, ciągłe oceniania szczurzych uśmiechów, delikatna analiza klepnięć w plecy, mruknięć, podniesionych brwi szefa, jego, kurwa, skrzywionych ust. Facet potrafił zrobić chyba ze sto tysięcy min i wymagał, aby od razu domyślić się ich znaczenia. Mały, karłowaty gościu, który brak centymetrów nadrabiał gnębieniem drugiego człowieka. Nie to, żebym się teraz przed tobą usprawiedliwiał, ojcze, ale on naprawdę potrafił wkurwić. Na przykład ten projekt dla Chińczyków. On mały i oni mali, nawet skórę mają podobnie żółtą, więc wydawało się, że wszystko będzie grało. Dał mi tydzień, powiedział, że nie muszę się spieszyć, a przyszedł po trzech dniach i wyciągnął rękę jak po swoje. I jak tu, kurwa unikać stresu? Trzy dni to nie siedem, więc wiadomo, że nie zrobiłem nawet połowy, a on drze ryja jak na zwykłego robola. Dlaczego to jeszcze nie jest gotowe, ryczy, aż puchną żółte policzki. Mówiłem, że to ważne dla firmy, wrzeszczy tak, że słyszą go pewnie i w samym Pekinie i chociaż to nie mandaryński, pewnie rozumieją, że projekt nie dotrze do nich na czas. Dwadzieścia tabletek wystarczyło, żeby przestać się przejmować i projektem i Chińczykami, ale przede wszystkim małym, żółtym karłem. Jedna ewangelia, po której milkną głosy w mojej głowie, milkną pragnienia ciśnięcia nim przez okno i nie odczuwam już strachu przed zwolnieniem. Nic mnie nie paraliżuje; ani świadomość narzekań żony, ani pytania syna o nowy rower. Wiem, że coś mu obiecywałem, ale to teraz nieważne. Czuję się dobrze, przeczytałem ewangelię, świeci słońce.

 

Trzęsącymi rękoma wyłuskuje kolejne tabletki. Trudno policzyć ile ich jest. Wszystkie znikają w ustach.

 

Wracam do domu i wszystko zaczyna się od nowa. Na progu wita mnie uśmiech, od którego zwarzyłoby się świeże mleko i seria pytań. Kobieta-snajper wystrzeliwuje je bez wahania, zupełnie jakby wcześniej trenowała, bo nie męczy się i wraz ze mną przepływa do kolejnego pokoju. Terminator w spódnicy nie zna współczucia, krzyczy hende hoh i ruki wierh, jakby wciąż trwała wojna i już wiem, że nie da mi spokoju. Uciekam przed nią do łazienki, bo zamek w drzwiach powstrzyma ją na chwilę. Połykam kolejne tabletki, nie mam czasu, bo potwór za drzwiami zamienia krzyk na łzy. Muszę zatkać uszy przed jego prośbami i lamentami, wręcz zapomnieć o przeszłości i przysięgach, składanych przed twoim obliczem z marmuru. Jeszcze przez chwilę boję się tego potwora, po czym otwieram drzwi i stawiam mu czoła. Moją twarz rozświetla uśmiech, nic nie może mnie zranić, ani łzy, ani pięć palców, które pozostawiają na policzku piekący stygmat. Nie odpowiadam jak wcześniej. Nie czuję się już niewolnikiem szklanego więzienia, bo ty pokazałeś mi alternatywę, ojcze.

 

GŁOS Z CIEMNOŚCI – Jeszcze zaczynasz, ale już skończyłeś

do ziemi przybity wykwitem ostrzy

lasem, który wyrasta w ciele, jakby

potworna zabawka już nie cieszyła karłów

i każdy z nich w swoją odchodzi stronę

 

MĘŻCZYZNA – Niektórzy twierdzą, że nie mam niczego. Mylą się. Mam wszystko. Wszystko, czego potrzebuję. Mam własne pismo, a ono wskazuje mi drogę. Nie słucham fałszywych proroków, nie dążę do fałszywego zbawienia. Kroczę ścieżką Ojca, a on wie, co jest dla mnie najlepsze.

 

Mężczyzna wyciąga z kieszeni puste opakowanie i przez moment widać, że się boi. Potem na jego twarzy pojawia się uśmiech. Z innej kieszeni wyjmuje nowe opakowanie leku i już bez wyrzucania na stół wyciska z niego kilka tabletek prosto do ust.

 

Nie, ja nie umarłem. Nie umarłem, bo nie jestem jeszcze zbawiony. Nie jestem jeszcze zbawiony, bo Ojciec nakazał mu tutaj przyjść. Muszę dać świadectwo wiary, obnażyć kłamstwa innych proroków, wyprowadzić ze świątyń kłamstwa wszystkich, którzy tak jak ja chcą dążyć własną drogą. To przecież proste. Wystarczy odnaleźć apostoła, a ich liczba to legion i nie żądają wiele. Sto złotych, góra dwieście, aby wręczyli przepustkę do bram raju. Sto złotych, góra dwieście i całkowite odpuszczenie grzechów, w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego. W imię xanaxu, relanium, clonozepamu i tramalu. W imię świecącego słońca i świętego spokoju. Sto złotych, góra dwieście.

 

Przerywany oddech, kilka tabletek.

 

Jeden dzień – jedna ewangelia. Chęć zbawienia, która potrafi sprawiać ból. Pragnienie ulgi w imieniu Ojca, które z wolna traci znaczenie. Liczą się tylko apostołowie i ich sprawne palce. Kolejna recepta, kolejna apteka, nie widzę już podejrzliwych spojrzeń. Oczy grzeszników nie mają do mnie dostępu, czuję się dobrze. Im lepiej się czuję, tym bliżej jestem zbawienia. Zbawienia to kolejna dawka mojego leku i może jeszcze kilka bananowych koktajli. Potem nic nie ma znaczenia. Coś się dzieje, na świecie jest głód, wybuchają wojny, martwe dzieci leżą na ulicach, a ja popijam bananowe koktajle. Jedynym zmartwieniem jest zgniatany plastik, bo oznacza konieczność poszukiwań kolejnego apostoła w kitlu.

 

Kilka tabletek.

 

Zdobywanie/branie/ulga/brak/zdobywanie/branie/ulga/brak/zdobywanie/brak/klęska/strach/ rozpacz/po co ja to robię?/po co ja w ogóle żyję?

 

Kilka tabletek.

 

Już lepiej. Bałem się, że przestanę słyszeć twój głos, Ojcze. Czasami mówisz zbyt cicho i wtedy jeszcze się boję. Wiem, że to głupie, ale muszę brać więcej, aby cię usłyszeć, Ojcze. Twój głos jest szeptem, ale ja nie zgubię drogi. Widzę ją przed sobą; światło w ciemności i żądnych złych głosów. Widzę ją już teraz; odyseja samotności i czasu, która zakończy się w twym ogrodzie.

 

Wyłuskuje ostatnie tabletki, wkłada je do ust i gniecie opakowanie. Uśmiech.

 

Przyszedłem tutaj, aby dać świadectwo, Ojcze. Inni apostołowie nie chcieli mnie puścić, wmawiali grzech i straszyli, ale ja pokonałem lęk. Wiem, że jesteś przy mnie i nigdy mnie nie opuścisz. Dlatego przeczytałem więcej Ewangelii. Chcę się w końcu z tobą spotkać. Wypełniłem zadanie i oczekuję nagrody. Pragnę zbawienia i nie chcę popijać już bananowych koktajli. Pragnę zbawienia i czuję się dobrze.

 

Jego głos cichnie.

 

Czuję się dobrze.

 

Mężczyzna kładzie głowę na stole. Z otwartych ust sączy się ślina.

 

GŁOS Z CIEMNOŚCI – Jeszcze oddychasz, ale już umarłeś

w więzieniu struktur i deformacji

zawieszony w niebycie własnym

tak naprawdę nigdy nie istniałeś,

myśląc, że nadal jesteś człowiekiem

3.

 

Krzesło na środku sceny. Po chwili podchodzi do niego ksiądz. Wiek około pięćdziesięciu lat, widoczne zmarszczki na twarzy. Duchowny siada na krześle i złącza dłonie, jakby chciał się pomodlić.

 

GŁOS Z CIEMNOŚCI - Nie żyje się na próbę,

jedno życie i koniec

żadnych reklamacji i errat,

trudno nawet o korektę

i nie ma gwarancji na marność

to wiedział już Kohelet

Vanitas vanitatum

w języku martwych poetów

 

Ksiądz rozkłada dłonie i starannie wygładza sutannę. Potem kładzie dłonie na kolanach.

 

KSIĄDZ – Vanitas vanitatum i jeszcze ot omni vanitas. Wszystko to marność, tak napisano w twej księdze proroków. Ścieżka profetów, którą wyznaczyłeś dla każdego z nas. Każdy bowiem jest prorokiem i zarazem każdy się myli. Nie ma jednej odpowiedzi, a ja idę od tak wielu lat. Nie ma jednej odpowiedzi i nadal nie widzę końca, Co więcej, dzisiaj nie widzę już potrzeby dalszego marszu. Nie widzę odpowiedzi, bo nie oświecasz mojej ścieżki. Od lat nie dobiega do mnie żadne światło, jedynie ciemność, której nie rozbija nawet cień. Nie ma w niej wątpliwości, bo te skończyły się już dawno. Nie ma w niej strachu, bo bałem się jeszcze zanim na nią wkroczyłem. Boję się już tak długo, że zdołałem zapomnieć, czym jest strach. Boję się samotności, a jednocześnie czuję, jakby stała się ona częścią mnie. Jedynie ta samotność jest prawdziwa, nie należąca do nikogo innego, niepodległa żadnej podległości, wolna od zależności, moja.

 

Ksiądz znowu składa dłonie.

 

KSIĄDZ – Samotność nie ustrzegła mnie jednak przed upadkiem. Upadłem, ojcze. Upadłem i nie chcę się podnosić. Upadłem w swym upadku i w tym upadku zawiodłem. Nie, nie ciebie. Siebie zawiodłem. Tak wielkie złożyłem przysięgi, tak wielkie obietnice i ślubowania, że zapomniałem o ich dotrzymaniu. Pod nogi nie patrzyłem i w twarze ludzi. Pragnąłem tylko kroczyć twą ścieżką, tylko w niej pokładałem ufność, a przecież sam uczyłeś, aby wiary w jednym naczyniu nie trzymać. Moje naczynie okazało się nieszczelne i nie umiem napełnić go na nowo. Jest we mnie tylko pustka, a ona nie zadaje pytań. Ludzie zadają pytania, pustka niczego nie zadaje, Kiedyś wydawało mi się, że potrafi ranić, ale myliłem się, gdyż nie rani pustka i nie przynosi cierpień. Pustka jest pustką, niczym więcej. Nie jest pustka zagrożeniem dla człowieka, choć wielu sądzi inaczej. Pustka jednak nie wymaga żadnych wyrzeczeń, nie oczekuje ofiar i nie pożąda. Pustka nie przejmuje się przeznaczeniem, przypadkiem, zrządzeniem.

Tak wielka jest moja pustka, że nie ma w niej miejsca na nic innego.

 

GŁOS Z CIEMNOŚCI - Nie żyje się na próbę

trzeba coś pozostawić,

kilka wierszy, być może

ktoś przeczyta życiorys

nieco trwalszy niż pomniki ze spiżu

te zawsze można obalić

w proch, który podobno był

już na początku

 

KSIĄDZ – Nie pamiętam już tego, co było na początku. Może jakieś wyróżnienie, a może szarość , bylejakość, mysiość? Nie różniłem się od dziesiątek mi podobnych, a mimo to przemówiłeś do mnie. Powiedziałeś, aby wziął krzyż, chociaż jego ciężar gniótł nawet twoje plecy. Wezwałeś mnie, chociaż przy drodze stało tak wielu. Wystarczyło jedno spojrzenie, abym porzucił wszystko i podążył za Tobą, mimo, że nie składałeś żadnych obietnic.

A dzisiaj nie wiem, dlaczego poszedłem. Co takiego chciałem pozostawić swoim wyborem, tak śmiałym i tak jednak nieprzemyślanym. Wyborem wyrzeczeń i nieprawd, skrywanych chuci i żądzy dotrzymania kroku w tym marszu, jakbym sam sobie nadawał miano. Jakbym sam sobie imię przypisywał, którego nie posiada żaden z nas.

Poszedłem, lecz nie pamiętam pierwszego kroku. Tylko następne, w takt szeptów i łez, w rytm spazmów i jęków, w otchłań. Kroczyłem tak śmiało, karmiony jednym tylko pragnieniem - istnienia w pamięci, wyrycia tam swego śladu, swego stygmatu, nie gojącej się blizny, która już zawsze będzie przypominać innym o mojej ofierze.

To pycha. Źródło wszelkiego grzechu, jego krynica, z której czerpałem tak obficie przez te wszystkie lata. Pławiłem się w tym źródle, ja, twój przybrany syn. Topiłem się w nim każdego ranka i nie było to oczyszczenie, ani nawet chrzest.

 

GŁOS Z CIEMNOŚCI - Nie żyje się na próbę,

chociaż niektóre oddechy

przypominają teatr

kukiełek i masek zbyt sztucznych

na oczyszczenie

a po ostatnim z aktów,

ręce niekiedy drżą

od ironii oklasków

 

KSIĄDZ (znowu kładzie dłonie na kolanach) – Grałem i ja. W twoim przedstawieniu i w swoim życiu. Grałem, chociaż nie było dla mnie roli, a to, co grałem było puste. Grałem z wiarą i pełnym przekonaniem, bo do gry potrzebne jest przekonanie i słuszność jest potrzebna. Nauczyłem się swej nieroli i udawałem, że jest ona czymś więcej. Wysłuchiwałem słów innych i sam wygłaszałem słowa. Udzielałem rozgrzeszeń, chociaż sam pełen byłem grzechu i zadawałem pokutę, jakiej sam nie odmawiałem. Nakazywałem wierzyć, chociaż sam wierzyłem mniej i z każdym dniem coraz gorzej czułem się w gorsecie niby wiary. Nie zrzucałem go jednak i obnosiłem z uśmiechem, który sprawiał, że czułem się jeszcze gorzej.

Zostawiam te słowa, bo nie chcę dłużej czuć ciężaru. Nie chcę dłużej nosić gorsetu niby wiary i słów, które tak naprawdę nie należą do mnie. Słowa nie należą do nikogo, a zarazem tak wielu przypisuje sobie rolę ich właściciela. W słowach zawiera się prawdy i szuka się prawdy, podczas gdy prawda jest jedna i nie ma jej w żadnych słowach.

Nigdy nie skończyłem swojej gry. Nawet teraz noszę maskę, jaką inni nazywają twarzą. Mówią, że prawdziwa twarz jest tylko jedna, ale ja wiem już, że jest ich więcej. Człowiek może w życiu nosić wiele twarzy, tak jak i wiele razy może się odrodzić. Mogę nałożyć maskę strachu i maskę odwagi, maskę cierpienia i maskę szczęścia, maskę, która nie będzie maską i maskę, która zamaskuje inne maski. Posiadam ich niezliczenie wiele, wręcz gubię się w magazynie masek, wszystkich sztucznych twarzy, które noszę codziennie na użytek swój, lub Twój.

Zostawiam te słowa i myśli też zostawiam. Aby być prawdziwie wolnym nie należy poszukiwać. Należy pozostawić myśli i pragnienie zrozumienia, należy przestać się bać, chociaż nie jest to łatwe. Człowiek zawsze się czegoś boi, zawsze ucieka przed demonem, którego sam zrodził. Dlatego pozostawienie myśli jest tak ważne – nie rodzą się wtedy demony. Człowiek, który uwalnia się od myśli, zarazem uwalnia się od demonów. Może uwalnia się nawet od lęku i od cierpienia, bo wszelkie myślenie człowieka sprowadza się do ochrony przed lękiem. Przed koniecznością wyboru, który może sprowadzić kolejny lęk.

W moich słowach inni poszukują obrony przed lękiem, wypatrują pomocy, której nieść nie umiem dłużej, której nigdy nie umiałem udzielić. Ty, ojcze, uczyłeś jak można pomóc drugiemu człowiekowi, ale ja nie jestem tobą. Nie jestem Tobą i nie stąpam po falach, ani nawet nie rozmnażam chleba. Chleb jem jak inni, jak inni choruję i nie sprowadzam uzdrowień, nie powstaję z martwych i zamienię się na końcu w proch. Człowiekiem jestem zwyczajnym i to sprawia, że drugiemu człowiekowi naprawdę pomóc nie mogę. Nie chcę mu pomóc, bo i on nie może mi pomóc, a pomoc bezinteresowna jest tylko maską pomocy, chociaż w słowie nazywa się inaczej. Taka niby pomoc i tak na końcu przynosi jedynie ratunek własnej duszy, własnemu pragnieniu spełnienia, własnym potrzebom, które w jednym ułamku czasu wspinają się na szczyt, aby w chwili następnej spaść na samo dno.

I to rodzi kolejne z mych pytań, ojcze? Czy powinniśmy pomagać, widząc zarazem, jaki ta pomoc skrywa cel? Cel uspokojenia własnego sumienia, uciszenia głosów, które szepczą gdzieś we wnętrzu o potrzebie niesienia pomocy. Tak wielu ludzi potrafi przecież zagłuszyć ten głos. Kneblowanie siebie nie byłoby żadną torturą. Tak wielu ludzi zachowuje obojętność, że drżenie w pragnieniu niesienia pomocy zdaje się być czymś dziwnym, wręcz prowadzi do oceny motywów, do ich rozszczepiania i oceniania z osobna. Człowiek, który przez lata pomaga innym, gdzieś na końcu jest pędzony przez rozkrzyczane tłumy wprost na Wzgórze Czaszki, a jego ramiona zrastają się tam wraz z drewnem.

 

GŁOS Z CIEMNOŚCI - Nie żyje się na próbę,

chociaż niektórzy oszukują

i nowe wciąż kartki

wpinają do kalendarzy,

lecz jesień przychodzi zawsze

i żółkną liście i wiatr

wtula się w zmarszczki,

a po nadejściu zmroku

zamykamy oczy

 

Ksiądz zamyka oczy.

 

KSIĄDZ (z zamkniętymi oczami) – Potem jest już tylko ciemność. Człowiek zamieniony w drzewo i drzewo, które czuje się człowiekiem. Śmierć za wszystkie grzechy i zarazem bezsens tej śmierci, bo ludzie nie przestają grzeszyć. Grzech jest działaniem człowieka, jego największą życiową motywacją.

Nikt nie jest od grzechu wolny, i zarazem nikt nie grzeszy więcej, bo już jeden grzech wystarczy, aby stać się grzesznikiem.

 

Otwiera oczy.

 

Jestem zmęczony, ojcze. Zmęczony swoim zmęczeniem, czy też oczekiwaniem na odpowiedź modlitw, których nie słuchasz. Kiedyś wydawało mi się, że kupię dzięki nim więcej czasu, że będę więcej miał siły, czy też wiary, ale to nie była prawda. Sprowadziłeś na mnie cierpienia niewysłuchania, cierpienia trwania w oczekiwaniu, cierpienia wątpliwości, które nie odchodzą z czasem. One z czasem przychodzą i stają się pełnią tego czasu. I tak nie widać już nic oprócz zwątpienia i nic oprócz oczekiwania na koniec zwątpienia, a wszystko jest cierpieniem. I życie nim jest i śmierć nim jest i wybór pomiędzy nimi nie jest wolny od cierpienia.

Uwolnić się od cierpienia to uwolnić się od życia, lecz tutaj pojawia się strach przed nieoczywistością braku cierpienia po zakończeniu życia. Nikt, nawet ty, nie może dać gwarancji na brak cierpienia po ustaniu oddechu, czy też zapadnięciu zmroku. Zapytam więc – a co jeśli tam również będzie cierpienie? Co wtedy? Cierpienie po życiu, to życie po życiu, pozorna reinkarnacja, odrodzenie w tym samym, nie pozbawionym cierpienia świecie.

Dlatego niedługo odejdę, ojcze. Nie zajmę ci już dużo czasu. I tak było mnie zbyt wiele w twoim wielkim planie. Zbyt wiele człowieka i jego ułomności, jego wszystkich wad i skaz, jego niedoskonałości i zaprzeczeń twej istoty. Niedługo przestanę być, bo tak trzeba i nie będzie nic więcej.

 

GŁOS Z CIEMNOŚCI - Nie żyje się na próbę,

płomień świecy drga

w szeptach modlitw o jeszcze jedno

jutro, lecz już dzisiaj

trzeba budzić martwe myśli

i nie bać się cieni wspomnień,

czy też nienapisanych listów

 

KSIĄDZ – (splata dłonie) To ostatnia z mych modlitw, ojcze. Zwątpiłem i otacza mnie pustka. Żadnych głosów chmur, czy też płonących krzewów. Nikt nie poddawał tej wiary próbie, a może prób tych było zbyt wiele. Nie pamiętam. Nie pamiętam też, dlaczego zwątpiłem i nie czuję, aby było to ważne. Ważna jest pustka, chociaż ona nie przejmuje się istotą ważności i w ogóle niczym się nie przejmuje. W tej pustce pozostaje człowiek, więc chyba traci ona miano pustki, ale zarazem je zyskuje, gdyż ten człowiek jest pusty. Jak wydrążony pień, jak opróżniona butelka, jak książka z niezapisanymi stronami. Nie ma we mnie niczego, bo wielka jest moja pustka i wokół mnie nie ma niczego, bo jestem w pustce. Nie zmieni tego ostatnia z modlitw i ostatnia ze spowiedzi, gdyż nie prowadzą one do wyjścia. Nie stanę się Tobą, ojcze. Nie stanę się bogiem, lecz z przerażającą łatwością przestałem być człowiekiem.

Kim jestem?

 

GŁOS Z CIEMNOŚCI - Nie żyje się na próbę,

jedno życie i koniec

na szarym marmurze złote litery,

być może kilka słów pożegnania,

kilka łez, gdy była miłość,

klisze przeszłości zaklęte w album

i to wszystko

 

 

KSIĄDZ (wstaje i zdejmuje sutannę. Pod spodem ma zwykłe ubranie. Duchowny siada jeszcze na krześle i kładzie sutannę na kolanach. Jego dłonie błądzą po czarnym materiale, ale już widać, że podjął decyzję)- Dałeś mi wiele, ojcze. Dałeś mi moc gwałtu i zabijania, moc palenia dzieci i zakazanych ksiąg, moc wbijania na pal i krzyż, moc rozpoczynania wojen i rzezi, moc sprowadzania łez i głodu, moc burzenia świątyń i obalania innych bogów, moc zsyłania zarazy i moc fałszywego uzdrawiania, moc nad słowem innych i nad ich myślami, moc zamieniania ziemi w piasek i moc tworzenia słonych mórz. Dałeś mi wiele mocy i wszystkich wymienić nie sposób, lecz ja dzisiaj chcę oddać ci te moce. Chcę oddać ci te moce i wziąć w zamian człowieczeństwo. Nie chcę mieć mocy wolnego wyboru i nie pragnę mieć mocy dokonywania zmian, bo nie-człowiek i nie-bóg, który posiada moc zmiany, chce zmieniać zbyt wiele, aby cokolwiek dało się zmienić. Nie chcę mocy nad życiem i nad śmiercią, bo nie-człowiek, który je posiada zbyt mocno pragnie odebrać je innemu nie-człowiekowi. Nie pragnę również mocy sprowadzania nadziei, gdyż zbyt często kończy się ona niczym więcej niż nadzieją. Zabierz moce tworzenia i niszczenia, gdyż nie stworzę wtedy nic, co pragnąłbym zniszczyć. Oddam ci wszystko za możliwość pozostania w pustce.

Nie żyłem na próbę, lecz życie było próbą i moc tej próby też już możesz wziąć, ojcze.

 

Ksiądz wstaje i kładzie sutannę na krześle. Na scenie zapada ciemność. Słychać odgłosy kroków.

 

GŁOS Z CIEMNOŚCI – Żadnej erraty.

 

KONIEC

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Aisak 25.04.2018
    Proszę zastosować Entery, albowiem scenariusz wymaga przestrzeni i złapania oddechu.
  • Ozar 25.04.2018
    Podziel na kawałki, tak jest niestrawne całkiem.
  • KarolaKorman 25.04.2018
    Tak, podziel na części. Tu zostaw pierwszą, a kolejne dodaj później, żeby można było ogarnąć :)
    Pozdrawiam :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania