Poprzednie częściOkrążenie, cz.1

Okrążenie, cz.3./3

cd.

Kiedy tylko weszli do obozowiska i triumfalnie podnieśli trofea do góry, zbiegli się wszyscy odpoczywający partyzanci z dowódcą na czele. Biorący udział w wyprawie błyskawicznie ustawili się w króciutki dwuszereg i zamarli w bezruchu. Sierżant sprężyście wybił trzy kroki w stronę oficera, wyprężył pierś jak na defiladzie, zasalutował i służbiście zameldował:

– Panie poruczniku, melduję wykonanie bojowego zadania! Straty przeciwnika dwudziestu pięciu. Jeńców nie braliśmy. Straty własne zero. Zużycie amunicji zero.

– Przyjąłem. Dziękuję – odpowiedział dowódca, próbując również zachować pozory powagi. – Dajcie spocznij.

– Spocznij! – powtórzył gajowy w stronę dwuszeregu podwładnych.

– Kucharz! – Dowódca nie musiał nawet go wołać, gdyż ten już stał przed nim. Przygotowany był do wykonania fachowego zadania – na wojskowy mundur założył biały, chociaż przybrudzony fartuch, na głowie podobnego koloru czapka kucharska, w ręku dzierżył krótki nóż. Jedynie wpadnięty brzuch odróżniał go od podobnych jemu w regularnej armii.

– Na rozkaz! – Szef jednoosobowej obsady kuchni przyjął postawę najbardziej służbistą ze służbistych. Nawet rękę z nożem zgiął po wojskowemu w łokciu, kierując jego ostry czubek w górę jak nałożony na karabin bagnet.

Porucznik zlustrował go spojrzeniem. Już chciał zrugać za niepierwszej świeżości fartuch, ale wstrzymał się. Warunki frontowe to nie koszary, nie sprzyjają przestrzeganiu regulaminów i czystości oporządzenia w każdym calu. Ważne, że osobista broń w ręku kucharza lśniła wypolerowana do połysku. Wydał tylko rozkaz:

– Wasze zadanie. Zdobycz oczyścić, oporządzić, upiec. Nie jest to niedźwiedź, ale nie będziemy narzekać. Jedno ognisko, drewno tylko suche, bezdymne, czas zakończenia przed zmierzchem słońca. Szef oddziału dopilnuje równego podziału prowiantu. Pytania?

– Panie poruczniku, sam nie zdążę wszystkich ptaków. Potrzebuję kilku chłopaków do pomocy, co by oskubali i pomogli patroszyć.

– Szef przydzieli wam tylu, ilu potrzebujecie. Czuję, że sami będą się pchać na ochotnika. Coś jeszcze?

– Pan porucznik wybiera udka czy piersi?

– Powiedziałem, po równo, bez wyjątków. Jak przypadnie. Wykonać.

– Taa jee…!

Dowódca wiedział, co mówi; szef oddziału nie musiał wyznaczać pomocników kucharza, ochotników do oporządzania gęsi nie zabrakło, na czele z Ospowatym i Jankiem. Prawie wszyscy z partyzanckiej braci pochodzili ze wsi i małych, okolicznych miasteczek, znali się na przygotowaniu ptactwa do pieczenia. Ich entuzjazm wynikał bardziej z prozaicznej chęci zajęcia pierwszych miejsc w kolejce do tak dawno wyczekiwanego, porządnego posiłku, ale to zrozumiałe. Na wojnie jedzenie dla żołnierza jest równie ważne jak amunicja.

Kucharz i tak uwijał się jak w ukropie poganiany przez wygłodniałych akowców. Pomocnicy nadziewali wypatroszone gęsi na metalowe szpikulce i bagnety, opiekali nad jednym ogniskiem. Podział „pieczystego” odbywał się pod czujnym okiem szefa oddziału. Gdyby nie on, Ospowaty mógłby na chwilę zapomnieć o rozkazie dowódcy. Dla kowala „równy podział żarcia” nie zawsze oznaczał „wszystkim po równo”.

Nikt nie narzekał na brak przypraw; ptaki smakowały wszystkim wybornie, jakby były najwykwintniej przyrządzonymi bażantami z wielkopańskiego stołu. Zapach rozchodzący się znad ogniska tak oszałamiał niektórych partyzantów, że nie czekali na dopieczenie gęsiny i łapczywie wgryzali zęby w jeszcze półsurowe mięso. Głód potrafił przesunąć wskaźnik na skali smaczne – niesmaczne w jedną, skrajną pozycję – wszystko smaczne, co nadaje się do zjedzenia. Do tego „chłopcy z lasu” zaspokajali ssanie w żołądkach nie zwykłymi burakami czy ziemniakami, a delikatnym mięsem; było ono jak wisienka na świątecznym torcie.

Dowódca oblizał palce, z zadowoleniem przymknął oczy, beknął głośno. Nie zwracał uwagi, ze naokoło siedzą podwładni; raz pozwolił sobie na rozluźnienie konwenansów, wymaganych od oficera. Kiwnął palcem na gajowego, aby podszedł.

– Powiedzcie, sierżancie. Gęsi faszerowaliście grochem przed, czy po patroszeniu? Odbija mi się po nim.

– Same się nafaszerowały, panie poruczniku. – Podoficer głośno się roześmiał.

– Nie stój tak, siadaj. – Dowódca wskazał mu miejsce obok siebie. – A ten aromat, którym przesiąkły… podlały też się same, czy im pomogłeś?

– Jakby to skazać… jedno i drugie.

Porucznik na takie dictum też się roześmiał. Pokiwał z zadowoleniem głową i dokończył:

– Tak myślałem. Świetnie się sprawiłeś. Może zrobię cię kwatermistrzem? – Spojrzał z ukosa na gajowego. Mówił niby poważnie, ale w kąciku ust tlił się uśmieszek. – Wyjdziemy z okrążenia, przeżyjemy, będziesz załatwiał prowiant, kałdun przy okazji napchasz. Ten nasz – wskazał głową w kierunku ziemianki – nawet brzucha nie ma. Co z niego za kwatermistrz? Jeszcze wczoraj rabanu narobił, że chcesz ostatki zabrać. Musiałem porządnie go zrugać i rozkazać. Głośno było?

– Co? – W pierwszej chwili gajowy nie zrozumiał, o co dowódca pyta. Szybko jednak zmiarkował.

– E tam, kilka słów po cichu wymieniliśmy. Po przyjacielsku, niech będzie dalej kwatermistrzem.

– Po cichu?! Rozkaz złamaliście, tak wrzeszczeliście, że do mnie dochodziło. No dobrze, nie chcesz, to nie zostaniesz. Dalej będziesz biegał po lasach, zamiast, jak panisko, wozem po wsiach za prowiantem jeździć. A za ucztę jeszcze raz dziękuję. Jesteście wolni.

Podał mu rękę, wyciągnął ciało na trawie i przykrył twarz czapką. Gajowy po kilku minutach poszedł w ślady dowódcy, podobnie i inni. Tylko wartownicy, na posterunkach daleko od obozowiska wysuniętych, nie mogli przymknąć oczu. Jednak nie burczało już im w brzuchach; dzięki temu nie łamali, nawet mimowolnie, rozkazu dowódcy o zachowywaniu ciszy.

* * *

Ten prawdziwy posiłek, pierwszy po długim okresie postu, pozwolił im przetrwać najgorszy okres. Po kilku dniach rozpoznawania terenu zwiadowcy znaleźli wreszcie lukę w okrążeniu. Cały oddział, pod nosem Niemców, przemknął przez nią w nocy i przeniósł się w inny kompleks lasów. „Gęsią ucztę” każdy z partyzantów jeszcze długo wspominał. W pełni zasłużyła na taką nazwę i pamięć.

Gajowy długo chodził w glorii najlepszego zaopatrzeniowca. Przydało się jego wieloletnie obcowanie z naturą. Groch, namoczony w bimbrze, nie tylko okazał się skuteczną przynętą. Pieczysta gęsina, nafaszerowana ziarnem, „podlana” od wewnątrz alkoholem – w warunkach okrążenia była jak podarowana gwiazdka z nieba.

W czasie wojny i okupacji mogło wszystkiego zabraknąć, oprócz jednego – samogonu. Był podstawowym produktem, na wsiach łatwym do produkcji i powszechnie dostępnym. Używano go nie tylko do „umilania życia i rozpędzania trosk”, ale również jako zastępczą walutę wymienną. W partyzanckiej potrzebie znaleziono dla niego nowe zastosowanie, a dodatkowo mięso nabrało... charakterystycznego aromatu.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Pasja 14.04.2017
    Zawsze jak słuchałam opowieści mojego dziadka, ojca to jakoś nie wyobrażałam sobie życia w czasie wojny. Jak ludzie mogli normalnie egzystować. Kochali się, żenili, rodzili dzieci, bawili i żartowali. Twoja opowieść to dowód, że rozkaz to rozkaz, ale były też chwile kiedy można było zapomnieć o wojnie. Pozdrawiam serdecznie i piątka.
  • Zdzisław B. 14.04.2017
    Wojna składa się przede wszystkim z oczekiwania na wiadomości, lęku i oczekiwania na powrót. Bitwy to malutki przerywnik,do tego dotyczy tylko żołnierzy. Im mniejsza wioska, tym dalej od wojny.Tylko w podręcznikach historii okres wojny opisywany jest jako same bitwy i nic więcej ;)
    Pzdr.
  • Vice Versa 22.04.2017
    Pięć gwiazdek wystawiam na zakończenie serii. Reasumując, klimat czuć bardzo, moja wyobraźnia jeszcze działa. Liczę, że kiedyś pojawi się coś w Twoim wykonaniu, Zdzisławie, o brudnym życiu w brudnym okresie.
  • Zdzisław B. 22.04.2017
    Wiele opisuję w opowiadaniach. Nie wszystko, gdyż muszę trzymać się pewnych reguł ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania