Opętany zamek

[Napisałem to na podstawie wiersza E. A. Poe pt. Opętany Zamek]

 

Kiedy ten potworny kształt nawiedził mnie w sennym widzeniu zapragnąłem odnaleźć go i zobaczyć na własne oczy. Najpierw z ciemności wyłoniła się ogromna wieża wzniesiona na planie koła. Biała jak marmur. Wtem za nią wyrosły kolejne dwie. Jeszcze wyższe i jeszcze wspanialsze. Między nimi stanął prostokątny budynek o spadzistym dachu. Tam mieszkał władca. Tylko dwa okna, lecz ogromne, podobne do kościelnych witraży. Jedno czerwone jak rubin. Drugie błękitne jak akwamaryn. Zamieniały złociste promienie słońca w jak się zdawało fale ognia i wody. Między oknami, wysoko widniała złocista tarcza zegara. W południe, kiedy zamek stał bramą do słońca zegar lśnił niczym gwiazda. Gdy wymijał dwanaście razy ze stukotem setek kół zębatych na tarasie ponad zegarem wysuwał się kondukt postaci. Rozmaici rycerze w pełnych zbrojach, figury chłopów i mieszczan, arystokraci i barwny korowód karłów, garbusów, kadłubków, trędowatych w błazeńskich strojach. Figury obracały się wokół własnej osi, rycerze wznosili miecze, chłopi i mieszczanie podnosili wiadra, a zgraja osobliwości kręciła głowami i chaotycznie poruszała rękami w jak się wydawało szaleńczym tańcu.

Daj szeląga dla dziwoląga.

Słowa te zdawały się płynąć echem z trybów maszyny. Na szczycie każdej baszty powiewały haftowane złotem flagi. Czasem podczas bezsennych nocy podczas których marzyłem o stanięciu na murze zamku Schwarzstein udało mi się złowić uchem zew dawnych dziejów. Kiedy wiatr uderzał o okiennice mojego domu niemal słyszałem śpiewaków i grajków. Gdy zamykałem oczy widziałem żonglerów w kolorowych strojach i Cyganów z niedźwiedziami na łańcuchach. Kuglarze żonglowali na raz dziesięcioma piłeczkami i podrzucali je tak wysoko, że prawie uderzały w sufit. Sztukmistrze pluli ogniem i połykali miecze. Niedźwiedzie stawały na tylnych łapach i tańczyły w rytm muzyki. Z murów emanował pachnący eter. Wiatr niósł go po porośniętych mchem szańcach i okadzał sale. Czułem, że Schwarzstein mnie wzywa. Rozkazał mi złożyć ofiarę z siebie. Sędziwy, tysiącletni bóg patrzący na cztery strony świata. Powierzyłem mojemu wspólnikowi, Panu de Noailles prawo do rozporządzania moim majątkiem i 26 lutego 1910 roku w Nowym Jorku wsiadłem na parowiec SS City of Paris, którym dotarłem do Caen we Francji. 14 marca byłem już w Wiedniu, a dzień później z moim przewodnikiem i serdecznym przyjacielem Panem Webersfeldem stanąłem u potężnych bram zamku Schwarzstein. Nie był taki sam jak w moim widzeniu. Nie stał na skutej wiecznym lodem górze, lecz w pięknej, zielonej dolinie. Nie była to twierdza obronna, lecz raczej pałac do której cesarze, grafowie i baronowie zjeżdżali na bale i wycieczki. Dziś były to gruzy dawnej świetności i bogactwa. Nie było tam już okrągłej baszty, a dwie wieże podpierające mieszkanie Pana miały strącone czubki. Odcięte równo, jakby podmuchem ogromnego miecza.

Chodź i odbuduj moją dawną piękność człowieku.

Przez promienny portal w zamkowe wrota płynęła powódź widm. Kobiety i mężczyźni w fantastycznych strojach, z ozdobnymi czapami. Odgłosy balu, śmiechy, tańców. Procesja duchów wiruje wokół tronu w takt liry, a wiatr przez dziurawe ściany rozwiewa ich kontury. Władca lśni księżycową poświatą. W jego dłoniach spoczywa jabłko królewskie i berło. Każdy z upiorów w zmurszałych dłoniach ma dar dla władcy. Włochate pająki o wyłupiastych oczach, ogromne szczury, czaszki i piszczele. Kładą je u podnóżka tronu, a jaskrawy, choć rozmyty błazen przygląda się im z ciekawością. Opiera się na lasce i potrząsa głową dzwoniąc dzwoneczkami na czapce. Ma trąd. Upada mu koniec nosa. Gęba nie ludzka, lecz zwierzęca. Pozbawiona warg szczerzy zęby. Zgrzyta kłami. Rozpada się jego spleśniały błazeński strój. Pod nim gnijące ciało. To ten garbus z zegara! Co się dzieje?! Z sufitu spada żyrandol, fala ognia rozpala komnatę! Widma uciekają, lecz drzwi zamknięto! Zamek trzęsie się w posadach. Pękają deski podtrzymujące sufit.

Daj szeląga dla dziwoląga!

Strop trzeszczy, dach zapada się do wewnątrz. Orkiestra dalej gra, pary tańczą, a Cygan prowadzi niedźwiedzia po stołach. Ciemne chmury zasnuwają poranną zorzę. Z gruzów unosi się lament i żałosne zawodzenie. My zaś przez płonące krwią czerwone i błękitne okna widzimy rozszalałe formy wirujące w opętańczym tańcu jak wir rzeczny. Wykrzywione w wiecznym śmiechu wrota zdają się pożerać zamek, a z połamanej na ostre zęby kratownicy spływa strumień zielonej flegmy.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Freya 02.09.2018
    No chłopie... ale żeś pojechał tym tramwajem, może nawet, niekoniecznie linearnie lecz bardziej rollercoasterowym trendem. Bardzo ciekawy kierunek torowiska, epigramatyczny i jednocześnie przepełniony klimatem wzorca. Jestem pod wrażeniem - mówiąc obcesowo.
    Jeśli wpadnie tutaj: e make i ka pololi, to dostaniesz dodatkowe aplauzy z naczelnym słowem - byczo :) Pozdrawiam
  • jolka_ka 02.09.2018
    Ojoj, to się porobiło! Bardzo plastyczne te opisy, niektóre to takie perełki np.: *"powódź widm" albo to zdanie: " Chodź i odbuduj moją piękność człowieku". Również jestem bardzo na tak.
  • Enchanteuse 18.09.2018
    Bonsoir, Tramwajarzu.

    "Zamieniały złociste promienie słońca w jak się zdawało fale ognia i wody."
    Jak się zdawało to wtrącenie - dobrze by było oddzielić przecinkami.

    "Wiatr niósł go po porośniętych mchem szańcach i okadzał sale. Czułem, że Schwarzstein mnie wzywa. Rozkazał mi złożyć ofiarę z siebie. Sędziwy, tysiącletni bóg patrzący na cztery strony świata. "

    Ten fragment lubię.

    Końcówka też dość estetyczna.

    Ogółem, jestem dziś w średnim nastroju na tego typu klimaty, ale w tekście widać przyłożenie i pewien kunszt.
    Oczywiście wyczuwam także delikatny podmuch mistrza Poego, ale to taki tyci tyci, a wiadomo, że skoro mistrz, to warto się na nim uczyć, a już z pewnoscia nim inspirować.

    Bezdyskusyjne pięc.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania