Opowiadanie pt. Anioł i Aleksandra, rozdział I

Rozdział I

 

W oddali bezkresnej krainy jawił się niewyraźny kształt jakiegoś bliżej nieznanego obiektu. Gęsta, biała mgła zasłaniała całą okolicę i żeby cokolwiek można było ujrzeć, należało wyostrzyć wszystkie zmysły, aby zobaczyć, co tam w dali chowa się przed wścibskimi spojrzeniami przechodniów i turystów.

Gdy już skupiło się całą uwagę na tym jednym punkcie można było dostrzec pałac. Piękny pałac zwany przez ludzi Złotym. Za nim kreślił się mroczny i tajemniczy park, który otaczał, stojący na lekkim wniesieniu budynek. Jego konstrukcja przypominała prostokątną bryłę z wieloma kamiennymi balkonami i tarasami. Wszystkie ściany pomalowane były na wyrazisty żółty kolor zmieszany z brokatem. W równych odstępach do wszystkich ścian zostały przymocowane złote i miedziane panele, które zdobiły gmach pałacu. W słonecznie dni mieniły się i błyszczały, oślepiając wszystkich tych, którzy podróżowali niedaleko niego. Cały ten masywny budynek został zwieńczony spiczastym i czerwonym dachem na środku, którego mieściła się szklana kopuła, rozświetlająca wnętrze pałacu.

Bardzo dawno temu właściciele tej posiadłości, rozciągającej się przez ogromne połacie terenu odeszli z tego świata. Nie pozostawili po sobie żadnego potomka. Nikt nawet daleka rodzina nie zainteresowała się pięknym i atrakcyjnym majątkiem. Również sąsiedzi z okolicznych wiosek i posiadłości nie chcieli mieć nic wspólnego z tym tajemniczym miejscem.

Przybyli oni z nieznanej nikomu krainy. Podobno wędrowali przez dziesiątki kilometrów w poszukiwaniu swojego raju na Ziemi. Poszukiwali bezludnej wyspy na oceanie rzeczywistego im świata. Pragnęli stworzyć własną enklawę, do której nie będą dochodzić problemy i troski codzienności. Chcieli się odizolować od przytłaczającej ich normalności. Złoty Pałac miał być magicznym domem zamkniętym dla świata zewnętrznego. W nim rządzić mieli pełni inności małżonkowie i ich nieograniczona wyobraźnia.

Przez okolicznych mieszkańców para uważana była za dziwaków i odmieńców. Pan Konrad i jego żona Matylda, małżonkowie w średnim wieku, zgodnie z przekazywanymi opowieściami przez ciekawskich sąsiadów, byli bardzo bogaci, a pan Konrad tam, skąd przybył prowadził nieźle prosperujące zakłady tkackie. Całą niespokojną okolicę nurtowało proste pytanie, dlaczego uciekli z tej krainy i przywędrowali do tego opuszczonego, nieodwiedzanego miejsca? Wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że ich decyzja nie miała większego sensu. Nie było stosownego uzasadnienia, by porzucać zdobyty majątek na rzecz nowego domu w regionie na drugim końcu świata, na rzecz nowej społeczności, która ich nie rozumiała, nie akceptowała. Uważała ich za wrogów, niszczących uporządkowany, konserwatywny świat, chociaż jeszcze nigdy ta para nikomu nie wyrządziła krzywdy. Kupili ogromną posiadłość, remontując ją, budując na nowo, tworząc istne arcydzieło architektury i jednocześnie otoczoną wysokimi murami twierdzę, którą wydawałoby się, że nie da się zdobyć.

Po okolicy wciąż krążyły fantastyczne opowieści. Bujdy, bajki dla dzieci, że niby pan Konrad i jego małżonka uprawiali czarną magię. Podobno rozmawiali z duchami, a nawet diabłem. Mówiono, że pobudzali do życia zmarłych, że ktoś pewnego zimowego dnia widział ogień buchający z okien, czerwony, jakby pochodził z samego piekła. Byli i tacy, którzy pewni siebie głosili niezwykłe legendy o tym intrygującym miejscu, podobno silne wiatry wiały tylko nad tym pałacem i kładły bardzo nisko wszystkie drzewa w ogrodzie, a o północy spacerowały po niebie mroczne, ciemne, trudne do oceny postaci. Inni mówili o straszliwych wrzaskach i krzykach, które wydobywały się z wnętrza budynku. Mówiono o niemiłosiernym szczekaniu i wyciu psów, a także nieustającym miauczeniu kotów.

Faktem było, że pan Konrad i jego żona nie utrzymywali prawie z nikim kontaktu. Jedynie czasami, gdy któryś z nich poważnie się rozchorował wzywany był lekarz, ale tylko na szybką wizytę domową. Nie przyjmowali gości. Nie urządzali balów, maskarad, wieczorków gry w karty, czy na fortepianie. Praktycznie nigdy nie opuszczali bram swojego domu, który bardzo szybko stał się ich twierdzą, ich oazą spokoju, swoistym sacrum, oddzielającym brutalne i puste profanum. Złoty Pałac był dobrze chronionym obiektem, a jego właściciele mocno dbali o bezpieczeństwo i prywatność. Żaden obcy nie miał prawa zaburzyć ich harmonii. Nie miał prawa nawet stanąć przy bramie bez wcześniejszego uprzedzenia i długiej rozmowy, dyskusji o słuszności takiej wizyty. Oczywiście, wszelkie próby zachwiania równowagi tego domu przez wścibską sąsiadkę czy dociekliwego sąsiada kończyły się fiaskiem i sromotną przegraną. Małżonkowie nadal ukrywali się przed otaczającym ich światem. Przesiadywali całymi dniami w swoim pałacu albo w ogrodowej altance, albo na jednym z balkonów. Nie jeździli do pobliskiego miasta, nie dokonywali zakupów. Za wysokim, ceglanym murem mieli własne ogrody, szklarnie. Hodowali kury, świnie i kozy i jak głosiły plotki, wszystkim tym zajmował się sam pan Konrad. Zatrudniali tylko dwoje służących. Kobietę o imieniu nieznanym dla okolicznej społeczności, która pełniła kilka funkcji: była sprzątaczką, kucharką i pokojówką, a także mężczyznę, którego zadaniem była ochrona i konserwacja domu. Po śmierci małżonków, która przyszła szybko i nieoczekiwanie, pamięć o tej parze ulotniła się bardzo szybko z głów potomnych.

Z roku na rok powstawało coraz więcej fantastycznych historii o tym miejscu, a także o tej budzącej ciekawość parze. Im małżonkowie bardziej się izolowali, im bardziej walczyli z rzeczywistością, tym jeszcze bardziej niezwykłe stawały się krążące po okolicy plotki, które urastały do rangi legend. Ale czy te wszystkie opowieści były prawdziwe? Czy te niezwykłe historie mają w sobie ziarenko prawdy, czy może zostały całkowicie zmyślone? Nie, one były swoistymi odpowiedziami na trudne i niezręczne pytania, na które szary lud nie potrafił, nie umiał, nie chciał znaleźć odpowiedzi. Może strach przed innością tak sparaliżował racjonalne myślenie, że ludzie zatracili się w tworzeniu coraz to barwniejszych i abstrakcyjnych opowieści? Może stało się to dla nich normalnością, by dodawać od siebie kilka niepotrzebnych i nieprawdziwych zdań, by upiększyć ich nudne, pełne rutyny życie? A co, jak to wszystko było prawdą; miało kiedyś mie jsce w życiu tej pary? Wydaje się to tak absurdalne i niezwykłe, że aż nadto prawdziwe.

Pewnego jesiennego dnia za oknami pałacu panowała ciemna noc, zaś wszędzie gościła złowieszcza i grobowa cisza. Z wysokich drzew opadały kolorowe liście, ścieląc trawniki ogrodu. Było chłodno. Wiał silny wiatr, który nie zachęcał do spacerów wokół domu, czy wyjścia na balkon.

Pan Konrad i pani Matylda zasiedli w salonie na drugim piętrze Złotego Pałacu. Pokój był kwadratowy. Ściany pomieszczenia zostały ozdobione jasnoniebieskimi tapetami. Przy głównej, najdłuższej ścianie znajdowała się drewniana, ręcznie zdobiona komoda. Na niej stały złote naczynia i kryształowe karafki wypełnione po brzegi czerwonym winem. Po lewej stronie mieściło się duże okno ozdobione białymi, czystymi firankami i granatowymi zasłonami spiętymi żółtymi, szerokimi wstążkami. Pod oknem stało niewielkie, mahoniowe biurko, na którym walały się sterty dokumentów. Stał kałamarz do połowy wypełniony niebieskim atramentem, turlały się nasady wiecznych piór i stalówki. Jarzyła się bladym światłem lampka, która mieściła się na blacie biurka. Pod biurkiem wsunięte było masywne krzesło wyścielone fioletowym materiałem. Tuż obok okna i biurka swoje miejsce miał duży, okrągły stół nakryty kremowym, haftowanym obrusem. Na stole znajdował się imbryk z wieczorną herbatą, a także porcelanowe filiżanki i ogromna, złota taca wyłożona dorodnymi jabłkami, śliwkami i gruszkami. Dookoła stołu stały drewniane krzesła. Było ich trzy. Wysokie, miękkie i wygodne. Jedno z nich, stojące niedaleko okna zajęte było przez pana Konrada, natomiast drugie, naprzeciwko mężczyzny przez jego małżonkę, trzecie zaś stało zawsze puste.

Mężczyzna siedział wyprostowany. Jego pociągła twarz była napięta i wygładzona przez ogromne skupienie podczas czytania książki. Trzymał grubą księgę w skórzanej okładce i czytał ją z ogromną uwagą i zainteresowaniem. Miał zarzuconą nogę na nogę, a lewa ręka i dłoń leżały na stole obok filiżanki herbaty. Pani Matylda rozłożyła przed sobą żółtą ściereczkę i małym nożykiem bardzo skrupulatnie obierała ze skórki jedno jabłko i gruszkę, podając przez stół do męża cząstki owoców. Pan Konrad ostrożnie odbierał je i machinalnie wkładał do ust. Przeżuwał kawałki owoców z niebywałą dokładnością, a obserwująca go żona, upewniając się, że już zjadł, przesyłała kolejne przekąski. I tak minęło kilka dobrych minut. Cząstki jabłka i gruszki wędrowały, co jakiś czas do mężczyzny, a on je jadł z ogromnym apetytem, aż do momentu, kiedy na nieszczęście nadgryziona część jabłka wysmyknęła mu się z dłoni i upadła bezczelnie na żółtą, pomarszczoną kartkę książki. Pan Konrad zatrzymał swoje czytanie, wlepił wzrok w leżące jabłko, które rozmoczyło stronę i pełen spokoju na twarzy rzekł do żony:

– Matyldo, czy możesz mi podawać te owoce w normalny sposób, tak bym mógł je odebrać? – wyrecytował. Kobieta podniosła znad serwetki głowę i nic nie rozumiejąc ze słów męża, uznała uwagę za mało ważną. Mężczyzna, widząc brak zainteresowania ze strony małżonki powtórzył prośbę.

– Matyldo, proszę cię, byś podawała mi normalnie cząstki jabłka i gruszki. – spojrzał na żonę, a ta nadal milczała. Pan Konrad nie znosząc arogancji i lekceważenia przeszedł do ataku.

– Do cholery jasnej, czy nie widzisz coś narobiła?! – wrzasnął na cały głos mężczyzna, że żona aż podniosła się z krzesła.

– Konradzie, nie rozumiem twojego uniesienia się? Owoc to owoc, powinien lądować do buzi. – kobieta uśmiechnęła się ironicznie, co wytrąciło z równowagi pana Konrada.

– Ty głupia babo! Tyle razy ci powtarzam, że kiedy czytam masz mi nie przeszkadzać! – oburzył się.

– To odłóż czytanie, zjedz owoce, a potem będziesz mógł je kontynuować. – broniła się pewna siebie pani Matylda.

– Przez to cudowne jabłuszko zniszczyłem książkę! – zdenerwował się.

– Nie przez niczemu winne jabłuszko, tylko przez swoje maślane ręce! – krzyknęła kobieta, nie mogąc słuchać tego bezsensownego oskarżania ze strony męża. – Ciągle swoją gapowatość zrzucasz na moje barki! Ja już mam tego serdecznie dość! – dochodziła się z mężem pani Matylda.

– To może się wyprowadzę?! Pójdę w cholerę, w świat?! – mężczyzna dolał oliwy do ognia.

– Proszę cię bardzo! Droga wolna, tylko nie zapomnij wyrzucić śmieci po drodze! Nikt cię tu nie trzyma! – wrzasnęła roztrzęsiona ze zdenerwowania kobieta. Jej blada do tej pory twarz zrobiła się czerwoną. Oczy zeszkliły od złości. Poczuła w piersiach dziwny ból, jakieś niepojęte ukłucie i zaczęła głęboko oddychać. Brała powietrze, otwierając szeroko usta. Zachowaniem przypominała rybę wyłowioną z wody. Pan Konrad spoglądał na żonę. Zaniemówił. Zdystansował się do zaistniałej sytuacji. Wybałuszył oczy i czekał. Nagle z dołu domu doszedł do małżonków dziwny dźwięk. Wyraźny, metaliczny brzdęk. Był to dzwonek. Ktoś dzwonił do drzwi tylko, jakim prawem! Po chwili słychać było rumor i hałas, stukających kobiecych pantofli. Ciężki krok był doskonale słyszalny na kamiennych schodach. W progu stanęła niska i tęga kobieta. Miała kręcone siwe włosy, sępi nos i wykrzywione w nienaturalny sposób usta. Na początku zmierzyła małżonków do stóp do głów, potem zbadała pokój i stół, a na końcu spróbowała poinformować gospodarzy o gościu.

– Prze-państwa! Prze-państwa! – rzekła, wkładając ręce do kieszeni długiej, zielonej spódnicy.

– Tak Gryzeldo?! – wycedziła przez zęby, wracając do równowagi pani Matylda.

– Prze-państwo mają gościów!

– Kogo mamy? – dopytał się pan Konrad.

– Gościów... a dokładnie jednego gościa, takiego dziwnego jakiegoś… mało mówi. – oceniła kobieta. Pan Konrad spojrzał błyskawicznie na żonę, a ta zamarła. Jej oczy zdradzały prawdziwe intencje – chęć przyjęcia tajemniczego gościa. Dała mężowi delikatnie znać, by powiedział Gryzeldzie o zaproszeniu gościa do salonu. Pan Konrad bardzo głośno przełknął ślinę, a na jego czole wystąpiły ogromne krople potu. Zaczął się kręcić niespokojnie i drżeć. Pani Matylda wlepiła w niego pełne rozkazu i złości spojrzenie. Biedny mężczyzna nie miał innego wyjścia tylko przyjąć polecenie małżonki i zwrócił się do pokojówki.

– Pani Gryzeldo, proszę wpuścić gościa do domu i niezwłocznie przyprowadzić go do nas do salonu. – powiedział pan Konrad. Tęga kobieta ponownie spojrzała tępym wzrokiem na swojego gospodarza. Sprawiała wrażenie osoby zadumanej i nieobecnej, ale najwyraźniej kodowała informacje, które przed chwilą do niej dotarły. Kiedy przetrawiła polecenie, minęło pięć minut, odwróciła się na pięcie i zeszła na dół domu. Słychać było trzask i chrupot starego zamku drzwi, a potem skrzypienie zawiasów, zaś później męski niski głos i wysoki starszej kobiety.

Pani Matylda rzuciła się do stołu, zabierając wszystkie naczynia. Podbiegła z nimi do komody, by schować je do niedużego barku. Biegła podniecona i zmieszana nieoczekiwanym gościem, natomiast mąż kobiety, jakby przywarł do podłogi i nie mógł się od niej odkleić.

– Przygotujże te białe kartki papieru, nóż i tytoń! Szybko! – ponaglała mężczyznę pani Matylda.

– Boję się! – krzyknął mężczyzna, wyraźnie dygocząc.

– Sam go zaprosiłeś! Zasmakowały ci te czary i teraz nie chcesz ich odpuścić! Jest już za późno! Sam wiesz, kto przyszedł nas odwiedzić! Przygotuj się na wszystko! – rzekła kobieta, drżącym, pełnym przejęcia głosem.

Nagle w całym domu nastała cisza. Nietypowa, dwuznaczna, taka, której nigdy tutaj nie było. Małżonkowie usiedli ponownie za stołem. Oddychali bardzo głośno, zagłuszając tykanie naściennego zegarka. Patrzyli na jego wskazówki. Odmierzali każdą minutę do jego przybycia. Ale gdy analizowali mijający czas doznali szoku. Wskazówki wcale się nie poruszały! Stanęły! Czas stanął, a oni jakby spowolnieni oczekiwali na gościa. Nastała ogromna próżnia. Próżnia, z której nie było możliwości wyjścia. Czas się zatrzymał. Świat stanął w miejscu! Zbliża się koniec ludzkiego istnienia! W pomieszczeniu, oprócz zapachu potu i damskich perfum unosił się niepokój i trwoga. Powietrze robiło się ciężkie, drażniące, dusiło gospodarzy. Czuli się przywiązani do krzeseł. Odrętwiali nie potrafili się poruszyć. Na twarzy pana Konrada rysowało się przerażenie i strach, zaś pani Matylda siedziała dumnie wyprostowana, gotowa na wszystko.

W końcu na progu stanęła tajemnicza postać. Za jej plecami stała, kręcąc się, pokojówka. Wyglądała co chwilę zza ramienia postaci, chcąc jak najwięcej dojrzeć i usłyszeć. Postać była wysoka, postawna, ubrana w czarne spodnie, czarną koszulę i tego samego koloru długi, skórzany płaszcz. Na głowie miała melonik z dużym rondem, który zasłaniał prawie całą jej twarz. Zaś na twarzy po same oczy widniała zawiązana ciemna chustka. Wyglądały zza niej tylko białe gałki oczu.

Mężczyzna zauważył nachalność gosposi i wydał szybko polecenie powrotu na parter, bo zarówno żona, jak i gość bardzo się niecierpliwili i chcieli pozostać na osobności, we własnym gronie.

– Gryzeldo, możesz już nas zostawić. Zamknij za sobą drzwi i nie wchodź dopóty, dopóki cię nie zwołamy. – gospodarz domu wyjaśnił wszystko kobiecie jasno i klarownie. Ta burknęła coś niewyraźnie pod nosem, obróciła się i powoli schodziła do kuchni, bowiem tam znajdowało się jej miejsce na co dzień.

Zatrzasnęły się drzwi. Postać weszła głębiej do pokoju. Kolejny raz nastała niezręczna cisza. Postać wyciągnęła z płaszcza rękę. Była ona duża, włochata i przypominała łapę kota. Pani Matylda zdziwiła się nie na żarty, ale próbowała z całych sił utrzymać emocje na wodzy. Łapa przesunęła się w kierunku twarzy postaci, zerwała jednym, zdecydowanym ruchem chustkę, odkrywając przed gospodarzami swoje oblicze. Jak się szybko wyjaśniło był to ogromny, przerośnięty, ciemnoszary kot, który sylwetką i zachowaniem przypominał bardziej człowieka niż domowego zwierzaka. Kobieta, patrząc na gościa struchlała. Była w szoku, widząc niezwykłego i nietypowego gościa. Pierwszy, również zmieszany, odezwał się pan Konrad.

– Pan… Panie Ko…Koci-i-e… – jąkał się mężczyzna, a kot, domyślając się doskonale reakcji ludzi uśmiechnął się dwuznacznie pod nosem i puścił oczko w kierunku kobiety. Ta aż podniosła się z krzesła oburzona tak nonszalanckim i niegrzecznym zachowaniem zwierzęcia, które zdecydowanie wskazywało na ludzką osobowość kota.

– Proszę się nie krępować. Jestem kotem na dwóch łapach! – zaśmiało się zwierzę i klasnęło w dłonie. – Mogę się do państwa przysiąść? – zapytało grzecznie i kulturalnie.

– Jaki-i-i… ten kot jest wychowany… – wymamrotała pod nosem pani Matylda, zmieniając zdanie, bowiem wyczuła na sobie nieprzychylny wzrok rozumnego kota, który na swój sposób ją oczarował.

– Do usług. – zaśmiał się zwierzak, mając tego dnia bardzo dobry humor.

– Panie Kocie… – wyrwał się do rozmowy mężczyzna, który już dojrzał do zaistniałej sytuacji.

– Wolałbym, jeżeli pan pozwoli, panie Konradzie, zwracać się do mnie po imieniu…nazywam się Pech .– kot uśmiechnął się pełen gracji i kokieterii.

– Po imieniu? Po imieniu… A-a.. a tak całkiem na poważnie, to skąd pan zna moje imię? – zapytał się oszołomiony i zaskoczony pan domu.

– Przecież pan zamówił spotkanie z samym mistrzem czarów! – zarechotał gardłowym śmiechem zwierzak. Do gościa dołączyła się również pani Matylda i szczerze zaczęła się śmiać. Chciała rozładować panujące napięcie, chciała rozluźnić swoje bardzo spięte ciało.

– To zaczynamy seans?! – zaproponował spokojnym głosem Pech.

– Ale! Ale-e-e! Wróćmy do pańskiego imienia! – zbulwersował się pan Konrad szybkim tempem toczących się spraw.

– Czy to ważne? Moje imię w tej sytuacji wydaje mi się mało ważnym drobiazgiem… – dodał zdziwiony kot.

– Tak, ważne! Dla mnie bardzo ważne! – uniósł się honorem mężczyzna.

– Konradzie, uspokój się! Kot, znaczy pan kot, znaczy…pan Pech, przepraszam za pomyłkę, ale wciąż jestem oszołomiona tym wszystkim, co tutaj ma miejsce. Konradzie, pan Pech jest miły, sympatyczny, nie musi podawać imienia! Przepraszam za męża. Bywa czasem zbyt zasadniczy… – uśmiechnęła się pani domu, oczekując na zaplanowany przez gościa pokaz.

– Matyldo! To są kpiny! Wchodzi do naszego domu jakiś koto-człowiek i nawet nie znasz jego imienia! – krzyczał poruszony mężczyzna.

– Jak nie znasz, jak padło już dzisiaj kilka razy… – oburzył się kot Pech.

– Właśnie! Uspokój się, bo sam tego chciałeś! Sam chciałeś magii! Chciałeś się połączyć nie wiadomo z kim i gdzie! A teraz się uspokój! Siadaj i czekaj na spektakl! – żywo gestykulowała rękoma pani Matylda.

– Czy państwo się już uspokoili? Jestem znudzony waszymi sprzeczkami… Chcę wam przestawić sztukę! Magię! Magię przez wielkie M! – klasnął w dłonie zwierzak, znaczy łapy, następnie zeskoczył z krzesła i stanął na środku pokoju. – Czy jesteście gotowi na niezwykłą podróż w nieznane?! – zapytał, czekając na zgodną i twierdzącą odpowiedź ze strony domowników.

– Jesteśmy! Jesteśmy! – krzyknęła kobieta, by zaraz wlepić swoje szeroko otwarte oczy w tańczącego kota. Patrzyła na niego niczym na święty obrazek, który za chwilę miał zostać zbezczeszczony przez praktyki czarnej magii. Pech skakał najpierw na lewej, potem na prawej nodze. Robił jakieś akrobacje i fikołki w powietrzu. Stawał na przednich łapach, aż w końcu stanął prosto i zaczął swój numerowy spektakl.

– Za chwilę, już za niedługo wydarzą się w tym domu, w tym pokoju niebywałe, mroczne wydarzenia! Wydarzenia, które zmienią bieg historii! – rzekło podniecone zwierzę

W pomieszczeniu zrobiło się ciemno. Ktoś zgasił wszystkie świeczki i lampki, które jeszcze niedawno żarzyły się w całym pałacu. Kot stanął rozkrokiem na dywanie i zaczął się kręcić, jakby był w jakimś dziwnym transie. Kręcił się w przeciwnym kierunku niż wskazówki zegara. Nagle się zatrzymał. Jego oczy były czerwone, a źrenice przypominały płonący ogień. Pani Matylda przeraziła się kolejny raz. Na jej ciele pojawiły się dreszcze i gęsia skórka. Robiło się jej raz ciepło, a raz zimno. Mocno się pociła, chociaż nie była chora. Pan Konrad również się pocił, ale tak obficie, jakby kilka minut temu wyszedł prosto z kąpieli. Dziwnie się czuli. Szczypała ich każda część ciała. Mieli wrażenie, że ktoś ich przypalał czymś gorącym. Byli pełni niepokoju. Włosy na głowach stanęły im dęba, zaś głosy ludzi obniżyły się, wydobywając z wnętrza ciał niesłyszalne nigdy wcześniej niskie tony. Nagle Pan Konrad poczuł na sobie czyjąś dłoń. Zaczęła go głaskać po plecach, a następnie drapać, aż w końcu poczuł, wbijające się w ciało palce. Ostre paznokcie albo pazury raniły skórę mężczyzny. Odwrócił się gwałtownie i ujrzał… ujrzał olbrzymią, puszystą kocią łapę. Łapa unosiła się w powietrzu, a reszty tułowia po prostu nie było. Krzyknął z przerażenia. Podniósł się z krzesła i stanął na równe nogi. Chciał zawołać żonę, chciał ją usłyszeć, kiedy zobaczył coś nie bywałego. Kobieta nasypała na kartkę papieru tytoń, zrolowała ją, a kot przyszedł z płonąca zapałką, by zapalić prymitywne cygaro. Pani Matylda zaciągnęła się głęboko i po chwili wypuściła gęste dymy, które przypominały okręgi. Unosiły się w powietrzu w równych odstępach, od najmniejszego do największego, a kot siedzący tuż za nią rzucał nożami w te mistyczne kręgi dymu. Jednym, drugim, trzecim, aż w końcu coś zaczęło strzelać w pomieszczeniu i śmierdzieć spalenizną. Stół stanął w płomieniach. Kot podskoczył i błyskawicznie znalazł się tuż obok potężnych płomieni ognia, które dotykały zasłon i firan.

– Zamknijcie szczelnie okno! Zamknijcie je! – wrzeszczał, machając łapami kot. Mężczyzna rzucił się pełen troski do okna i zamknął je, sprawdzając kilka razy klamkę.

– Wspaniale! Cudownie! – tańczył ze szczęścia Pech, wydając z siebie jakieś dziwne, piskliwe dźwięki.

– Ogień i woda. Ludzka nie zgoda. Serce i dusza zabłąkana, woła i krzyczy, prosi szatana! – wyrecytował słowa zaklęcia i nagle jasne płomienie zaczęły wirować i podnosić się wysoko. Falowały niezgrabnie, by w końcu buchnąć potężnym żarem. Jasne światło rozświetliło salon i spowodowało chwilowe oślepienie gospodarzy. Po chwili w powietrzu ukazała się twarz. Unosiła się podtrzymywana tajemniczymi mocami. Ogromna, pulchna, okrągła twarz o szerokim, złowrogim uśmiechu. Z jej oczu buchała biała gorączka. Płonęła z nich żądza nienawiści i złości, ale nagle… w ułamku sekundy otworzyło się okno. Silny podmuch wiatru wdarł się do pomieszczenia. Ogień zafrasowany ludźmi nie zauważył tego wypadku. Wiatr walczył z nim, próbując go zdmuchnąć i zgasić. Potężna masa powietrza wparowała do pokoju, niosąc ze sobą malutkie kropelki deszczu. Jedna z nich niespostrzeżenie wypadła ze zwartej grupy i spadła na twarz wirującego, żarliwego ognia. Ten aż zawył z bólu, bowiem kropla wżarła się w policzek niczym kwas. Wysoka temperatura ognia zagotowała kroplę wody i przyczyniła się do jej wyparowania. Para, lekka mgiełka powędrowała pod sam sufit i nagle zaczęła falować i subtelnie się poruszać. Nad głowami sparaliżowanych od czarów ludzi ukazała się postać ni to ludzka, ni to zwierzęca, przypominała przystojnego młodzieńca, który był żywiołem przyrody, był wiatrem. Ogień, który trawił cały salon również przeobraził się w istotę podobną do człowieka, myślącą, rozumną, niepowtarzalną.

Przerażona postać zwana Ogniem rozumiała, że przez swoją nieuwagę, brak kontroli i koncentracji powstała istota całkiem obca i niepodobna do niego. Wystraszył się i zdziwił, że przez jego nieroztropność stworzył postać, zagrażającą jego istnieniu. Jego pozycja, jako mistrza magii i sił nadprzyrodzonych stała się zachwianą i niepewną, co zmroziło mu krew w gorących żyłach.

Ogień zdał sobie sprawę, że ta postać jest niespójna, odmienna, inna. On potężny, władczy, mściwy i przede wszystkim wysłannik piekła, zaś zrodzona przez pomyłkę i nieuwagę istota była wiatrem; tworem nieba, głoszącym pokój, wolność i troskę o innych. Te uniwersalne i ponadczasowe wartości, które były niezgodne z jego poglądami i wizją świata wydały mu się bardzo niebezpieczne i niepokojące. Ogień nie miał czasu. Nie miał nad czym się dłużej zastanawiać. Musiał zareagować szybko i stanowczo. Musiał rozwiązać powstały kłopot. Uporać się z wiatrem, a w szczególności z otępiałymi, niekontaktującymi ludźmi, którzy zaprosili go na spotkanie z magią, a stali się świadkami aktu tworzenia istoty sprzecznej z charakterem Ognia. Ci nieświadomi dziejących się na ich oczach wydarzeń ludzie, przypadkiem zobaczyli stanowczo za wiele i ognista postać musiała to natychmiast zakończyć, by sprawa nie wyszła na jaw, a przede wszystkim, by nie zaszła stanowczo za daleko.

Uwolnił młodzieńca wiatr, by ten wrócił tam, skąd przyszedł, a on, by mógł spokojnie zająć się zastygłymi w letargu magii gospodarzami domu.

– Muszę ich zabić! Zabić!!! – wrzeszczał oszalały Ogień.

Nagle pochwycił w dłonie ciągle unoszące się w powietrzu noże. Chwycił jeden, potem drugi, trzymając każdego bardzo mocno za trzon, jednym zdecydowanym ruchem zaatakował ludzi. Najpierw cisnął nożem w kobietę, a następnie w mężczyznę. Pani Matylda upadła na podłogę. Zbladła. Zadrżała. Zacharczała ostatkiem sił. Narzędzie wbiło się w samo serce. Kałuża krwi ubrudziła jasny dywan. Obok niej padł martwy pan Konrad. Nóż przebił czaszkę i cienka, jasna stróża krwi zbrudziła ściany pokoju. Ogień unosił się w bezruchu nad ciałami ludzi i rechotał, świszczącym i syczącym głosem.

– WS-s-spalniale! Ha-ha-ha! Teraz jes-s-szcze poz-z-być s-s-się tego kieps-s-skiego tworu, delikatnego, s-s-subtelnego, zniewieś-ś-ściałego wiatru! Ale na niego przyjdzie odpowiedni moment! Zlikwiduję to niebezpieczeńs-s-stwo dla ś-ś-świata! Z-z-zmiażdżę Cię Błękitny Wietrze! Zmiaż-ż-żdżę! – i Ogień wyfrunął ze Złotego Pałacu. Skumulował w swoich rękach całą czarną, nadprzyrodzoną moc i rzucił na budynek zaklęcie, które doprowadziło dom do ruiny: „Zamek, piasek. Woda, morze już ci nic nie pomoże!” – zarechotał szaleńczo i znikł, porywając ze sobą Gryzeldę i mało zaradnego mężczyznę, sługę, współtowarzysza gosposi.

I od tej pory Złoty Pałac stał się opuszczonym, niezamieszkałym budynkiem, gdzieś na uboczu. Gdzieś, gdzie żaden człowiek nie chciał przyjść i go odwiedzić. Niszczał każdego roku. Dzikie i nieposkromione krzewy, wysokie trawy i pnące się rośliny dusiły dawny ogród zmarłych właścicieli, tworząc obraz pełen trwogi i rozpaczy, obraz rozpadającego się obiektu, niegdyś pięknego pałacu, teraz już ruiny.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania