Opowiadanie pt. Anioł i Aleksandra, rozdział II

Rozdział II

 

Od tego pamiętnego dnia, kiedy Złoty Pałac zamienił się w ogromne zgliszcza i ruinę minęło już kilkadziesiąt długich lat. Całe otoczenie tego niezwykłego budynku pokryło się kurzem historii. Z roku na rok jego stan był coraz bardziej opłakany i beznadziejny. Praktycznie nic nie pozostało z tego pięknego nietuzinkowego miejsca. Praktycznie wszystko było uszkodzone i zepsute przez potężne siły przyrody i mijające jedna po drugiej pory roku. Deszcze, śniegi, wiatry, mrozy, słońce i burze odcisnęły w nim wyraźny ślad upływającego czasu.

Zrodzona przez pomyłkę istota Błękitnego Wiatru żyła na nieba. Postać, przypominająca mężczyznę, który widoczny był tylko przyrodzie, ubranego w niebieski frak, wędrowała przez bezkresy świata, zwiedzając różne, tajemnicze i osamotnione miejsca na Ziemi. Zaadaptowany przez chmury i niebo szybko się zaaklimatyzował i przyzwyczaił do praw i obowiązków, które rządziły podniebnym światem. Towarzyszył, podróżującym ciężkim i kłębiastym chmurom, które niosły w zależności od pory roku albo deszcz, albo śnieg. Pchał je wraz ze swoimi kolegami i koleżankami chmurami, którzy w jego mniemaniu byli jednolitą masą powietrza, która niczym specjalnym się nie wyróżniała. Wiatr uważał ich za ozdobę nieba i niczym więcej, ponieważ przez despotyczną władczynię miały odebrany głos decydowania o swoim losie.

Błękitny często czuł się odmiennym, innym, czuł się intruzem niebiańskiego domu. Z jednej strony podobny był do człowieka, bowiem posiadł rozum, pojmował świat sercem, uczuciami, zaś z drugiej strony przypominał nadprzyrodzone siły natury, gdyż był ich tworem. Siły te stawiały na bezwzględność i bezgraniczną władzę nad marnymi istotami ludzi, co mocno nie odpowiadało Błękitnemu Wiatrowi.

Rozumiał jednakże swoje dziwne i nietypowe położenie, ale pragnął być pokochanym, być częścią tej niezwykłej podniebnej rodziny, której chcąc nie chcąc był członkiem i która decydowała o życiu lub śmierci wszystkich tych, którzy zamieszkiwali Ziemię. Ta potężna grupa decydowała o losie roślin, zwierząt, a przede wszystkim ludzi. I to dla wielu mieszkańców nieba wydawało się największą radością ich egzystencji: rządzenie i uniezależnienie całego świat od przyrody. Tego nie pojmował Błękitny Wiatr. To biło się z jego dobrą, pokojową naturą. On nikogo nie chciał krzywdzić, nikomu nie chciał dokuczać, kochał wszystko i wszystkich, tak po prostu, tak bezinteresownie.

Wiedział, że jego istnienie na niebie jest cudem i wygraną, bowiem tuż po samym narodzeniu nie miał, gdzie się podziać. Błąkał się bez celu po świecie pełen strachu i obaw. A gdy już zamieszkał na niebie, nie potrafił zrozumieć bezwzględności przyrody i braku uczuć na krzywdy innych. Biły się w jego głowie różne sprzeczne myśli, które zaprzątały mu całymi dniami życie. Nie umiał wrócić do równowagi i oddać się poleceniom starych chmur, które rządziły całym niebem na zmianę ze słońcem lub księżycem. Gubił się w tym świecie, zatracał się miedzy rzeczywistością a fikcją. Nie potrafił ich rozróżnić, odpowiednio interpretować. To, co dla nieba było sprawiedliwością, dla Błękitnego Wiatru było karą i błędnym sposobem jej wymierzania.

Te nietypowe spostrzeżenia i myśli nasiliły się pewnego razu, kiedy kłębiaste, ciemne ołowiane chmury przybyły nad okolicę, którą zamieszkiwała biedna wiejska społeczność. Ciężkie masy zawisły nad rzędami drewnianych chałup pokrytych brudną, spleśniałą już strzechą. Domy były tak liche i ubogie, że chyliły się ku upadkowi, jedynie stojące przy nich drzewa, czy płoty podtrzymywały je przy życiu. Wszędzie było ponuro i brzydko, chociaż lato było już w pełni. Ten smutny widok bardzo źle wpłynął na Błękitnego. Patrzył na to wszystko przygnębiony i bardzo poruszony złym losem tych niewinnych ludzi. Stał tak przez dłuższą chwilę, wpatrując się w życie na Ziemi. Jednak po chwili zorientował się, że za nim stoi Matka Chmura. Najgrubsza, najbrzydsza i najbardziej kłócąca się chmura spośród wszystkich stała cieniem za młodzieńcem. Obserwowała go dogłębnie, bowiem od dłuższego czasu nie podobało jej się jego zachowanie. Zbliżyła się do pleców Błękitnego, by położyć na jego ramieniu wilgotną dłoń. Wiatr błyskawicznie poruszył się i mocno wystraszył. Natychmiast odwrócił się twarzą do Matki Chmury i bez dłuższego zastanowienia zniżył głowę tak nisko, jakby dawał dowód na dokonanie przestępstwa, którego nie dokonał.

– Cóż się tak patrzysz na te domy? – rzekła podniesionym głosem chmura.

– Jakoś tak wyszło… nie chciałem, matko! – bronił się zmieszany wiatr.

– Gapisz się na nie całymi dniami, jakby przynajmniej ze złota były zrobione! Obudź się w końcu! Ty jesteś panem świata! Żyjesz na niebie i ty decydujesz o tych…tych tam na dole! – warknęła chmura.

– Ale… po co od razu słać na nich te straszne żywioły? Te obfite deszcze, wiatry i gromy?! – zapytał się zdenerwowany i zarazem sfrustrowany brutalnością opiekunki wiatr.

– Oni nie szanują Matki Ziemi! Niszczą ją i podważają jej godność! Nie mają, nawet krzty honoru! To ona żywi te prostackie masy ludzi, dlatego muszą ponieść konsekwencję tego prymitywnego zachowania.

– Ale oni są biedni… po co im lać wodę z nieba! Nie rozumiem! – posmutniał Błękitny Wiatr.

– Muszą zapłacić za wszystkie krzywdy! Wyrąbali okoliczne lasy, polowali na sarny i ich dzieci, palili łąki z nadzieją, że ziemia będzie rodzić lepiej! Prostacy się mylili! Z ich rąk zginął niewinny świat roślin i zwierząt! – buchnęła niskim głosem pełnym zemsty i niebywałej nienawiści do ludzi Matka Chmura.

– To niesprawiedliwe! Niesprawiedliwe! – wrzeszczał poruszony słowami wiatr. Nagle chmura bardzo blisko podeszła do niego, chwyciła go za kark i podniosła, przysuwając go do twarzy. Jej oczy buchały gorączką zła. Wiatr czekał, kiedy ta tęga i nieprzewidywalna chmura wymierzy mu sromotną karę.

– Chcę ci przypomnieć, mój drogi, że jesteś przybłędą! Jakby nie moja łaska i dobre serce gniłbyś, gdzieś na pustkowiu bez domu nad głową! Już nie pamiętasz, jakim byłeś nędznikiem? – rzekła wzburzona chmura.

– Przepraszam… – Błękitny Wiatr pisnął cichutkim i cieniutkim głosikiem słowa przeprosin, ale oprawczyni nie słyszała tego i kontynuowała znęcanie się nad niewinnym podopiecznym.

– Siedziałeś sobie w lesie, nawet dziki omijały cię szerokim łukiem! Nawet szary wróbel nie chciał ci podać okruszyny chleba zdobytej u tych… u ludzi z podłogi! Taki byłeś malutki! Malusi! Wędrowałeś od krzaczka do krzaczka, od norki do norki i nikt nie chciał zwrócić uwagi na przybłędę! Ale w końcu zlitowała się ta marna sroka i doniosła mi o tobie: „ siedzi taki biedny, wychudzony młodzieniec wiatr. Płacze, szlocha. Smutny i zatrwożony spoglądał w dal, w daleką przyszłość, bowiem nie ma dla niego nadziei..” – tak mi wyszeptała do uszka sroczka jedna! Rozumiesz? – wycedziła czerwona od złości Matka Chmura.

– Rozumiem… – smutny przyznał rację.

– To zajmij się robotą i sprowadź na te liche chałupy deszcze, by powódź zmyła wszystkie dziurawe domy! Jazda! – rozkazała mu opiekunka.

I biedny Błękitny Wiatr ruszył z chmurami tłustymi od deszczu. Wlekły się ociężałe i grube, wyczekując tylko na sposobność pozbycia się z ciał ogromnej ilości wody. Wiatr pchał je z całych sił, a te tłocząc się na szarym niebie niczym owce na hali dobrnęły do wiosek ubogich ludzi i zaczęły zrzucać deszcz, kropla za kroplą. Padało dzień, dwa, cztery, siedem. Padało do momentu, kiedy potężne wody zaczęły spływać z pobliskich gór i wzgórz do rzek. Wzburzone i spienione potoki płynęły z ogromną prędkością przez bezkresne przestrzenie terenu. Zatapiały napotkane po drodze łąki, pola, leśne niecki, połykały praktycznie wszystko, co stało im na drodze. Śmierdzące, brudne wody znajdowały się kilkanaście metrów od lichych i zapleśniałych drewnianych chałup. Pola i łąki w większych zagłębieniach zbierały spadający z nieba deszcz, aż w końcu zaniemogły. Już nie potrafiły przyjąć tak olbrzymiej ilości wody.

W końcu nagromadzona, wzburzona deszczówka i woda rzek przerwały wysokie brzegi i zalały całą okolicę.

Tego dnia była to ciemna i głęboka noc, a ogromne masy wody sunęły przez pola i łąki. W ciągu kilkudziesięciu minut wylane rzeki dotarły do pierwszych zabudowań. Zatopiły podwórka, szopy i stodoły. Poziom wody podnosił się z sekundy na sekundę. Ludzie spostrzegli, że przyroda im nie odpuściła i przyszła zniszczyć resztki ich marnego dobytku. Pojawiły się krzyki i piski kobiet, a także dzieci. Starsi i schorowaniu godzili się ze śmiercią porywani przez rwące masy wody. Zdrowi i silni mieszkańcy okolicznych wsi wybiegali z domów, ubrani tylko w cienkie, lniane koszule nocne. Przywiązane do bud psy, nie mogąc się wydostać z uwięzi tonęły żywcem, także ptactwo domowe, kozy, świnie, krowy dusiły się wodą, która dochodziła do sklepień budynków. Powódź była potężna i nieograniczona. Wdzierała się wszędzie, nie licząc się z biednymi, zaskoczonymi ludźmi. Po chwili wszystkie wsie, które mieściły się niedaleko rzeki znalazły się pod wodą. Ci, którzy zdążyli i weszli na wyższe części terenu, przeżyli. Stali i spoglądali na zrujnowany majątek, na ogromne jezioro, które pochłonęło ich domy, ich całe życie. Słychać było dudniące niczym echo szlochy, płacze i wrzaski wystraszonych i zrozpaczonych kobiet. Zdesperowani mężczyźni w pośpiechu i szoku zdejmowali sznury, którymi byli przewiązani w pasie i bez głębszej refleksji, bez zastanowienia się nad swoimi decyzjami, wieszali się na pobliskim drzewie. Popełniali samobójstwa na oczach dzieci i żon. Cóż mieli robić ci mężczyźni, kiedy stracili wszystko za co utrzymywali swoje rodziny, co było ich harmonią, równowagą i sensem życia? Jednakże nie zdawali sobie sprawy, że te haniebne czyny były gorsze niż pozostanie przy życiu. Osierocali dzieci, okradali ze wsparcia i pomocy swoje biedne i przerażone kobiety. W jednej chwili świat rozstąpił się pod drżącymi stopami matek, żon i córek.

Błękitny Wiatr zamarł, widząc rozgrywające się dantejskie sceny. Ból przeszył jego ciało. Zakuło go serce. Zadrżał cały. Poczuł, jakby jakiś ogromny kamień spadł na jego kruche barki i niemiłosiernie go miażdży… Słabł. Bladł. Zaczęło mu się kręcić w głowie, mdlić. Był roztrzęsiony, rozkojarzony, rozchwiany emocjonalnie. Nagle upadł. Przez jego nieuwagę zadrżało Niebo. Błękitny Wiatr spadał coraz niżej i szybciej na ziemię, bowiem osłabienie było mocne i destrukcyjne. Spadał bezwiednie, jakby nie działało prawo grawitacji. Sunął niczym kamień rzucony w nicość. Otchłań nieba zjadała go całego. Leciał spokojnie, lekko i swobodnie. W końcu zatrzymał się, upadając na głowę i ryjąc twarzą w błocie. W tym momencie stracił przytomność. Matka Chmura natychmiast zauważyła to hańbiące niebiańską rodzinę zajście. Inne chmury, koleżanki Błękitnego chciały mu pomóc, chciały go ratować, ale Matka Chmura podniosła dłoń na znak sprzeciwu.

– Stop! Żadnej pomocy!

– Matko, ale on spadł z nieba! Zemdlał, na pewno wyrządził sobie jakąś krzywdę! – mówiła przejęta jedna z chmur.

– Pewnie jest ranny! Nie możemy go tak zostawić! Nie możemy! – dodała druga.

– Cisza! Uspokójcie się, do cholery, rozkapryszone dziewuchy! Ma za swoje! Nie jest uodporniony na sprawiedliwość! Jest miękki i nijaki! Nie jest częścią naszej rodziny! Nie jest członkiem naszej grupy! – Matka Chmura wypowiedziała te słowa z wielkim przekonaniem i pewnością siebie, że reszta chmur zamarła. Te słowa wydawały się ostatecznością, wydawały się wyrokiem na biednego młodzieńca wiatr.

– Obserwowałam go cały czas od momentu, gdy przybył do nas, jako przybłęda! Nie nadaje się do życia w niebie! Błękitny Wiatr zostaje wykluczony z naszej społeczności! Definitywnie! I niech tylko któraś poleci do niego i mu pomoże! Skończy tak samo jak on! – skończywszy przemowę Matka Chmura odwróciła się na pięcie i poszła do pozostałych chmur, by zarządzić dalszy plan wyprawy. Chmury posmutniały, nawet cicho i skrycie zapłakały, ale nie chcąc pójść w ślady Błękitnego ruszyły za swoją opiekunką całkowicie oddając się w jej ręce. Oddały honor, życie, autentyczność. Stały się jednolitą, pustą i głupią masą, o której wspominał Błękitny Wiatr.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania