Opowiadanie pt. Camilla

Jedna, stara, pożółkła kartka z pamiętnika.

 

Przechadzałem się przez jedną z paryskich ulic. Była ona szeroka, brukowana, jeździły po niej zaspane samochody; matki z dziećmi szły do parku na poranny spacer. Dzień zaczynał się jak zawsze – wielkim, ogromnym, okrągłym słońcem, które szybko przebijało się przez nocne chmury, które przykrywały miasto miłości. Zielone listki kołysały się dumnie wraz z ciepłym wiatrem szumiącym znad Sekwany, a ja? Ja, jak zwykle nieobecny, oddalony, nieswój.

Wyszedłem z mieszkania wcześnie rano, aby zdążyć do pobliskiej piekarni po świeże bułeczki dla mojej żony i syna. Dbałem o nich. Moja rodzina była dla mnie wszystkim, całym moim światem, zaś synek był skarbem, oczkiem w mojej głowie, był moją krwią i ciałem. Nie potrafiłbym bez niego żyć. Moje życie bez niego byłoby nijakie, szare. Przecież dzieci wnoszą do domu tyle radości, uśmiechu i beztroski. Wspominamy, wtedy – my dorośli – swoje dzieciństwo i nieraz uroniliśmy małą łezkę, że tak szybko minęło. Radosny dom powinien być priorytetem dla każdego rodzica, ale niestety, ostatnimi czasy, moje pożycie małżeńskie było jedną, wielką, niekończącą się porażką, katastrofą, by nie rzec tragedią. Życie przy boku kobiety… która całkiem mnie już nie kochała było ciężarem nie tylko dla mnie, ale przede wszystkim dla mojego synka.

Andree poznałem dobrych kilka lat temu. To była przypadkowa znajomość na prywatce u naszych wspólnych znajomych, nic nie zapowiadało, że w przyszłości połączy nas miłość. Miłość? Hm…zostawię to pytanie bez odpowiedzi.

Na początku, tak, to była miłość, natomiast z czasem zmieniała się ona w pseudo miłość, sztuczne, wyidealizowane przeze mnie uczucie. Chciałem być kochanym, jak każdy zdrowy i normalny człowiek, ale w zamian otrzymałem skrzętnie zaplanowane słodkie kłamstewka i idiotyczne wytłumaczenia.

Rudowłosa dziewczyna, w której się zakochałem nad życie, siedziała sobie dość swawolnie przy malutkim, okrągłym stoliku. W kryształowych szklanicach mieniło się czerwone wino, a obok niego leżały obrane i pokrojone owoce. Pani domu zrobiła skromne kanapki, zaś gospodarz puszczał w tle każdemu z nas znane melodie z lekko psującego się gramofonu. W niewielkim pokoiku, na drugim piętrze jednej z kamienic Paryża, w dwupokojowym mieszkaniu, gościło się naprawdę dużo osób, blisko czterdzieścioro. Jak nam się udało tylu zmieścić – do tej pory się mocno nad tym zastanawiam. Młodość ma swoje prawa. Wyłamuje się spod zasad i reguł, wolność i świeżość, kto się wtedy przejmował sąsiadami, czy zdartym parkietem. Liczyło się tu i teraz i nic poza tym.

W mieszkaniu szybko zrobiło się duszno, ale tak potwornie, że trzeba było otworzyć szeroko okno. Wleciało do środka trochę świeżego, wieczornego powietrza, ale to była garstka dla czterdziestu par płuc. Unosił się w powietrzu kurz zdmuchiwany z kredensów i komód, zmieszany z gęstym dymem palących panien.

Siedziałem na wprost jednej z nich. Była zafrasowana bardzo mocno czynnością, którą subtelnie wykonywała: brała do swych pulchnych ust biały ustnik papierosa, ściskała go mocno, odbijając różową szminkę z warg, brała głęboki wdech, by następnie się delektować wypuszczanym w świat dymem. Intrygowało mnie to. Ciekawiła mnie ta radość z tak prostej czynności, którą czyniła ta nieznajoma. Śliczna dziewczyna. Jak z pięknych baśni i bajek. Owalna twarz, jasna biała wręcz karnacja, zielone duże migdałowe oczy i rude, płonąco rude włosy. Zgrabna jej figura odziana była turkusową suknią do kolan, jej piersi duże, ponętne, kobiece co chwila podnosiły się i opadały w śmiechu i ekstazie wieczoru.

Nie wiedziała, że schowany w tłumie bacznie ją obserwowałem. Analizowałem jej każdy ruch, kąciki ust, spojrzenie. Podniecała mnie. Dogłębnie poruszała mnie jej delikatność zmieszana z temperamentem, którego jeszcze dotąd nie czułem, nie widziałem. Była tak pogodna, tak pełna wdzięku, że nie mogłem odmówić sobie poproszenia jej do tańca.

Wstałem z wygniecionego fotela. Upuściłem nogawkę spodni, która podniosła się wbrew moim oczekiwaniom, poprawiłem frak i muszkę, ruszyłem… i w tym momencie dostałem, jakby w twarz. Mocne uderzenie – nieznajoma zniknęła! Nie było już jej naprzeciwko mnie! Zacząłem niczym szaleniec spoglądać we wszystkie strony pokoju. Patrzyłem na wszystkie czerwone od alkoholu tańczące twarze, ale nie widziałem jej. Uciekła? A może dostrzegła moją nonszalancję, brak pohamowania i dyskrecji. Może poczuła, że rozpala mnie niczym zapałka świeczkę, że moje serce zaczynało wariować i bić jak szalone? Może ją przestraszyłem? Może, co najgorsze wyszła, znudziła się kiepską zabawą? To niemożliwe! Ona musi tutaj być! Musi wrócić!

Postanowiłem pójść jej poszukać. Przecież to nie pałac, żeby zgubiła się w labiryncie komnat i korytarzy. Przeciskałem się przez nieprzytomny tłum ludzi i to, co ujrzałem zmroziło mi krew w żyłach. Jacyś panowie – młodzi mężczyźni trzymali swoje twarze między piersiami śmiejących się pań; trochę dalej jakiś gruby mieszczuch penetrował kobietę całkiem od tyłu, a gdzieś pod drzwiami wulgarna dziewczyna z domów adwokatów obciągała trójce pijanych panów fiuty. Moje pokręcone na głowie włosy w momencie się wyprostowały. Ujrzałem Sodomę i Gomorę! Francuski syf i burdel w czterech ścianach, hm… jak sądziłem, szanowanego się domu, ale może ludzkość już się tak wyzwoliła, że nie ważne gdzie, z kim, grunt, by się pieprzyć. Pieprzyć i mnożyć jak króliki. Żal mi ludzi, a w szczególności tych pierwotnych, prymitywnych instynktów… chociaż te pikantne sceny nie miały nic z aktów prokreacji, rzekłbym wręcz, że z aktów przyjemności, dzikiej radości i egoistycznej chuci.

Wyczuwałem woń lejącego się strumieniami wina. Pękały szklane butelki, trzaskały się kryształowe puchary wypełnione wyskokowym napojem. Czułem perfumy – drogie, paryskie, którymi spryskały się tuż przed wyjściem panienki z dobrych domów; czułem obrzydliwy pot, kapiący z wysokich czół panów, dżentelmenów, którzy pod spódniczki nie mają w zwyczaju zaglądać, ale odstające piersi lubią wypieścić. Herezja? Obłuda! Wszędzie mamy do czynienia z sztucznością, wypaczeniem i pysznością! Przecież ja nie mogę być lepszym, czy lepszą od innych, dlatego upadam na samo dno tyko po to, aby stać się popularną, popularnym wśród znajomych.

Z chwilą głębszej obserwacji prywatki, która rozkręcała się w najlepsze, nie mogłem zrozumieć postępowania moich rówieśników. Nie potrafiłem pojąć ich lubieżności i ordynarności. Czy uważają oni, że seks w byle, jakim miejscu, z byle kim jest lepszy, pikantniejszy niż zacisze domu i łóżko w sypialni, a w nim ukochana osoba przy boku? Prawda! To ja jestem walnięty, nieprzystosowany do współczesności. Wyznaję wartości, które z biegam lat zatraciły się i już nie wrócą w swojej postaci. To przykre! Ciekawi mnie świat za 40, 50,100 lat? Czy też będzie on tak pokręcony i rozchwiany, jak teraz?

Znowu dumam, a moje myśli wyrwały się galopem w ciemne i nieznane zaułki. Za bardzo, stanowczo za bardzo rozmyślam nad życiem, światem. Muszę z tym przestać i zacząć oglądać się za pannami, bo zostanę starym kawalerem! Moja mateczka już dawno mi suszy o to głowę, może ma rację? Może lepiej budzić się każdego ranka przy boku kochającej cię osoby. Patrzeć jak otwiera oczy, jak sine od snu usta nabrzmiewają i kwitną, kiedy wtula się w ciebie cała sobą i patrzy w twoje oczy, witając cię słodkim: „ kocham Cię” – szybko szepniętym do ucha, gdy wstając zakładała na swoje kruche ramiona jedwabny szlafrok.

Gdzież się schowała ta rudowłosa dziewczyna? Dokąd poszła? Przed kim chowa swoje wdzięki, uśmiech i pełne optymizmu oczy. Gdzie jesteś Nieznajomo? Po cóż ta gra? Ta kokieteria?! Przecież wiesz, że płonę na twój widok, że serce mi bije niczym dzwon o godzinie dwunastej, że robi mi się słabo za każdym twoim ruchem. Jesteś dla mnie całkiem obcą kobietą, ale serce mi mówi, że całkiem znajomą. Czekałem na ciebie tyle dni, tygodni, miesięcy i lat, aby teraz cię stracić? Nie możesz mi tego zrobić! Nie możesz być tak obojętną damą, nie możesz być tak zimną suką, bez uczuć, bez ciepłego słówka! Wychodźże z ukrycia! Pokaż mi się, choć na minutkę, na chwileczkę. Chcę się rozkoszować zakazanym owocem.

Szedłem tak przez długi i ciemny korytarz tego przedziwnego domu. Czułem się w nim jak w wariatkowie, jak na oddziale zamkniętym. Wszystko dziwne, obce, cuchnące tytoniem, wódką i spermą. Gdzieniegdzie krople krwi nie wiadomo kogo, nie wiadomo z czego. Cała ta sytuacja nie mieściła mi się w głowie. Nie rozumiałem, jak mogłem się zgodzić na zaproszenie mojej przyjaciółki Anny. Wybaczcie, nie mogłem tego zrozumieć. Może uległem jej perswazji albo, co najgorsze wdziękowi, który kipi z każdego jej uśmiechu, albo ma tak silną, przy mojej, osobowość, że mnie zmiażdżyła, a ja się bałem odmówić. Trudno. Stało się. Jestem na prywatce u niej w mieszkaniu i szukam mojej zguby. Rudej iskry namiętności.

Mijałem kolejno te plugawe pary, które kochały się jak króliki, bez opamiętania i taktu, a co najgorszej bez wyobraźni o chorobach wenerycznych. Rżnęli się wzajemnie, pieprzył się facet z kobitką, pieprzyli się sami faceci, uprawiając rozgrzaną antyczną orgię Nerona, czy kobitka z kobitką i szyjka butelki między nogami jednej z nich. Straszne, ale podniecające. Podniecające obślizgłe od potu torsy facetów i skaczące w powietrze piersi kobiet, które ujeżdżały żwawo swoich partnerów. Nie! Tego za wiele! Muszę wyjść! Muszę uciekać!

Kroczyłem niezdarnie do drzwi zmieszany i oszołomiony doznaniami nocy. Rozglądałem się jeszcze po kuchni, w nadziei, że może tam się krząta robiąc przekąski. Niestety. Rudowłosa Nieznajoma się rozpłynęła.

Otworzyłem duże, drewniane drzwi. Ciężkie jak szlak, a na dodatek skrzypiące na zawiasach, już szykowałem sobie w myślach wymówkę dla Anny, ale na szczęście lub na nieszczęście nikt nie usłyszał mojej ewakuacji. Zrobiłem zdecydowany krok do przodu i już byłem na śmierdzącej stęchlizną i pleśnią klatce schodowej, czteropiętrowej kamienicy. I już miałem zrobić krok, zdecydowany krok na stopień w dół, gdy ujrzałem siedzącą na nim rudą Nieznajomą! Nie wiedziecie, nawet moi drodzy, jaka radość przeszyła mnie od środka, jakie motylki podniecenia zaczęły fruwać w brzuchu, a dłonie pocić jak wściekłe. Musiały właśnie teraz!

Podszedłem do niej spokojnie i ostrożnie, ale ona się poruszyła na znak, że usłyszała moje nieporadne kroki. Usiadłem obok niej, blisko, bardzo blisko i zapadła cisza. Nieznajoma odwróciła w moją stronę twarz. Była ona już inną, pomarszczoną, przerażoną, smutną. Wystraszyłem się jej stanem! Już miałem wypowiedzieć pierwsze słowo, gdy ta ubiegła mnie i zapytała:

- Ładnie to tak? – powiedziała monotonnym, ale ciepłym głosem.

- Proszę mi wybaczyć, ale nie rozumiem o czym pani mówi? – zdziwiłem się, a moje brwi podniosły się oburzone.

- Patrzył pan na mnie przez cały wieczór! Obserwował, badał, analizował. Myślał pan, że tego nie widzę?! – oburzyła się dziewczyna.

- Ale… ale… - jąkałem się pokonany.

- Pan jest jakimś psycholem, czy alfonsem, który wyrywa zagubione kobiety do haremu, zwanego ryczącym burdelem? – zaatakowała mnie pierwszorzędnie! Cudowna! Świetna istotka!

- Co się pan tak na mnie patrzy?! – warknęła, drżąc cała.

- Mogę coś pani powiedzieć… - i wtedy w mojej głowie pojawiła się jedna myśl, wielka, grzeszna myśl – całuj! I w tejże chwili nasze usta splotły się w wilgotnym pocałunku. Złączyły się nasze obce wargi w jedną całość, jej dłoń poszybowała na mój policzek, zaś druga muskała moją nogawkę spodni. Nagle mnie odepchnęła. Brutalnie i chamsko. Spojrzała na mnie rozgrzana, dziwnie pobudzona. Wstała. Ja siedziałem dalej… Nie potrafiłem się podnieść. Wykrztusić z siebie, chociaż jedno słowo usprawiedliwienia tego sromotnego czynu.

- No wstajesz?! Idziesz? - wyciągnęła do mnie swoją malutką dłoń. Chwyciłem ją ciepło i zbiegliśmy schodami do wyjścia.

Było cicho. Parno. Ciemno. Tliły się w oddali latarnie, a ja szedłem niczym rycerz obok swojej królowej. Uśmiechnięta i pełna pozytywnych emocji, mocno trzymała moją dłoń, co chwilę rzucając na mnie drapieżnym, zalotnym spojrzeniem.

Nie wiedziałem, co będzie, co będzie mnie czekać za zakrętem ulicy. Jaki ma plan na mnie, na nas? A może to lepiej. Dreszczyk emocji i podniecenie, przygoda i ryzyko w nieznane. Uśmiechała się do mnie jak oszalała, ale ten jej uśmiech nie był taki zwykły, taki tradycyjny, miał w sobie trochę z kokieterii, trochę z ironii, a momentami z dwuznaczności. Próbowałem ją rozgryźć, złamać jej plany, ale była z niej twierdza nie do zdobycia. Wysoki mur, a na samym jego szczycie jej zielone, głębokie, tajemnicze oczy, które mówiły czule: „kochaj mnie!”, a może mi się zdawało?

Skręciliśmy w jakąś ciemną, boczną uliczkę. Brzydka ulica z dwiema wysokimi kamienicami. Miało się wrażenie, jakby się one stykały czubami, a stały po przeciwnych stronach ulicy. Chwyciła mnie mocno, aż poczułem, jak moje kosteczki u palców chrupią, taką miała niebywałą w sobie siłę. Udałem, że nie odczułem tego faktu, że nie wyczułem jej dominacji już na samym wstępie i to chyba był błąd! Sprzedałem się jak tania kurwa! Sprzedałem swoją godność i wartość, by niebawem stać się pantoflarzem, który boi się swojego cienia! O zmoro! O bogowie! Po cóż nam te miłości, dla których tracimy zmysły i siebie?!

- Uważaj, mój drogi! Zaraz wejdziemy do mojego królestwa! – rzekła to ciepłym, przyjemnym głosem, że aż się przestraszyłem! Ona ma jakiś plan na mnie! Ona już wie, co chce ze mną uczynić! A ja mknę przez mgłę jak dziecko! Nie wiem, nie rozumiem tej kobiety, kobiety, która mnie podnieca i rozpala od środka.

Otworzyła delikatnie metalowe drzwi. Z wnętrza kamienicy wypłynął słodki zapach, jakaś subtelna, ale całkiem mi obca nuta. Lekkie i rześkie powietrze unosiło się wszędzie, otulając nas zgrabnie niczym szal kobiecą szyję.

Weszliśmy prawie równocześnie na pierwszy stopień długich i stromych drewnianych schodów. Brnęliśmy przez gęstą ciemność, aby już po chwili znaleźć się na ostatnim – trzecim piętrze przy wąskich, orzechowych drzwiach. Machnęła rękoma przy kieszeni swojego żakietu i wyjęła zgrabny pęczek kluczy, następnie próbowała trafić do dziurki, by je otworzyć. Otworzyły się, a mnie zadrżało ciało, ugięły się kolana, zrobiło słabo.

- Zapraszam. – zrobiła wymowny gest, wpuszczając mnie pierwszego do szarego pomieszczenia. Po chwili zaświeciła światło, które majestatycznie oblało nas swoją władzą, a ona… A ona warknęła niczym lwica, przykuła mnie do ściany, wciskając swoje zgrabne kolano między moje nogi, docisnęła moje przyrodzenie, a usta wbiła w ucho.

- Podobasz mi się, uwielbiam takie niewinne owieczki… - i zachichotała niczym mała szara myszka. Nagle zaczęła dobierać się do moich spodni, a ja nie wiedziałem, co mam robić. Rozbierać się, czy całować jej wyperfumowaną szyję?! Oszalała! Nagle strzelił guzik moich spodni! Matko jedyna! Moje najdroższe spodnie! Następnie jednym ruchem zsunęła je do kostek. Uklękła. Jej ciepła dłoń dotykała mojego penisa, który nabrzmiewał i nabrzmiewał w majtkach, aż robiło się ciasno. Nagle wsadziła swoją dłoń do środka, chwyciła go w garść i zaczęła pracować góra – dół, doznania były nieziemskie. I zamarłem. Zamarłem, bo wzięła go do ust. Kochani! Uginałem się od ciepła podniecenia. Wszystkie mięśnie zesztywniały, zwłaszcza ten w buzi, ta zaś wstała i gwałtownie zaczęła się rozbierać, aby następnie się wypiąć. Jej zmysłowa pupa stała tuż obok mnie, a ja trzęsącymi się dłońmi próbowałem wejść w jej pochwę. Udało się! … i to był największy błąd w moim życiu. Błąd!

Potem wszystko potoczyło się szybko i tradycyjnie. Wpadka, chociaż mojego syna bardzo kocham i jakby nie on – moje małżeństwo dawno poszłoby w nie pamięć; potem zaręczyny, płacz matek, a później przysięga w kościele, a na końcu bolesny poród. I tyle! Tyle z miłości, z pięknego uczucia! Koniec radości z życia, zaczęła się regularna wojna!

Wyzwiska, obelgi, wyliczanie, przeliczanie, zakaz wychodzenia do kolegów na piwo, zakaz spoglądania na inne kobiety, sprzątanie, gotowanie i wychowanie dziecka – a ona? Ona kwitła na sofie, kąpiąc się w wodzie z perfumami i kremując swoje ciało najdroższym balsamem. Tyle z kobiety, tyle z żony. Tyle ze wsparcia, partnerstwa, przyjaźni.

Miałem tego piekła zwyczajnie dojść! Ile można znieść rzucanych oskarżeń i obelg, wyzwisk i kłamstw?! Dlaczego mnie to spotkało?! Dlaczego nie mogłem spotkać normalnej, kochającej kobiety, która będzie moją częścią, częścią mnie?

Raz wydarzyła się taka sytuacja, którą mam w pamięci do tej pory.

Niedziela, obiad jak tradycyjnie dla całej rodziny. Teściowie i moi rodzicie; jak zwykle stałem cały dzień, aby gotować zupę jarzynową (według oczekiwań rodziny mojej żony) pieczeń i trzy różne surówki do drugiego dania. Jak zwykle nakryłem stół pachnącym, biały obrusem, ustawiłem naczynia i sztućce, postawiłem wazon róż oraz malutki świecznik. I już się zaczęło!

- Co to jest? – stanęła hetera na wprost mnie.

- Stół. – odrzekłem asekuracyjnie.

- Do cholery! Nie kpij ze mnie! Mówiłam Ci tyle razy, że zastawa od mojej mamusi ma być nieruszana! Twojej matki nadaje się idealnie na rodzinne obiady! Zawsze, jak się potłucze, czy rozbije nie będzie żal, przecież była kupiona na bazarze, nieprawdaż?!

- Andree! Zaczynasz kolejny raz wojnę i tuż przed rodzinnym spotkaniem! – i nagle do salonu wszedł Antoni. Stanął biedny z szeroko otwartymi oczami. Był wystraszony. Wystraszony krzykiem matki.

- Antoni! Wyjdź! – warknęła Andree.

- Nie wyjdę! – broniło się dziecko. Widziałem jak twarz Andree stała się czerwona od złości, musiałem zareagować, bo inaczej Antoni mógłby dostać uszczerbku na zdrowiu.

- Synku, posłuchaj mamy. – prosiłem go o posłuszeństwo wobec królowej.

- Ona na ciebie krzyczy, tatusiu… - i przybiegł do mnie, aby wtulić się we mnie całym sobą. Pogłaskałem go po bujnej czuprynie, kucnąłem i powiedziałem, powtórzyłem mu jeszcze raz patrząc w oczy.

- Synku, idź do swojego pokoiku. Przyjdą dziadkowie to przyjdziesz do nas na obiad.

- Wynoś się już smarkaczu! – i pełna wściekłości Andree dobiegła do dziecka, chwyciła cieniutką rączkę synka i wyrzuciła go za drzwi, a ten płakał i krzyczał: „Zostaw mnie! Tatusiu! Tato, ratunku!” – łzy same spływały mi po policzku, nie potrafiłem wstać i pobiec na ratunek mojemu dziecku, strach przed despotyczną żoną był większy niż miłość do dziecka.

Żona odwróciła się na pięcie, zatrzasnęła na skobel drzwi i podeszła do mnie.

- Napuszczasz przeciwko mnie nasze dziecko!? – rzuciła jadem.

- Chyba się pomyliłaś, moja droga! Antoni wszystko rozumie i widzi, jak matka kocha jego ojca! – postawiłem się.

- Jesteś śmieciem! Bydlakiem. – warczała jak suka.

- Co, prawda kole w oczy? – broniłem się.

- Milcz! Milcz, bo źle skończysz!

- Co mi możesz zrobić! Kurwa! Jesteś miejską kurwą! – krzyknąłem jej w twarz, doskonale wiedząc o jej romansie z sąsiadem z parteru. Laluś jeden! Lowelas!

- Przegiąłeś! – para złości buchała z jej ust i nosa, podeszła do mnie i uderzyła w twarz, tak mocno, że przecięła mi wargę. Okrągła, czerwona kropla krwi kapnęła na jasną, drewnianą podłogę. Szybko pozbierałem się w sobie, wstałem. Nie mogłem jej spojrzeć w oczy. Nie mogłem dać jej poznać mojego upokorzenia. Otworzyłem drzwi na korytarz. W dziecięcym pokoiku słyszałem płacz synka. Poszedłem do niego. Leżał na łóżku, ściskając pluszowego misia.

- Antosiu, przepraszam. – powiedziałem, gdy jeszcze dobrze nie usiadłem przy nim.

- Nic się nie stało, tatusiu. – i pocałowałem go w spocone czółko. Wstałem i odszedłem w ciszy. W ciszy przegranego.

Trzasnęły za mną drzwi. Na klatce schodowej ujadał szalony pies sąsiadki z na wprost. Zbiegłem po schodach, jakby w amoku, wybiegłem na jasną ulicę, na ulicę środka dnia.

Szedłem czując, że stracił swój malutki, własny świat. Straciłem sens życia. Straciłem poczucie istnienia. Moje małżeństwo stało się pękającą ruiną, a serce, które powoli stawało się lodem, w końcu przybrało definitywną postać twardego i zimnego kamienia... Kamienia bezradności i obojętności. Zima. Wiosna już dawno przekwitła. Ból. Rozpacz. Gorycz. Brak zrozumienia, brak wytłumaczenia na zachowanie żony. Nie ma usprawiedliwienia na egoizm.

Chodziłem po Paryżu. Chodziłem kilka dobrych godzin niczym zjawa, a nie mężczyzna. Miałem ochotę zerwać z siebie kajdany niewoli. Chciałem pozbyć się wstydu niespełnienia. Chciałem się poczuć mężczyzną. I nagle zauważyłem szyld. Tabliczkę z jaskrawym napisem: Nektar słodyczy – był to klub nocny. Był to burdel.

Poprawiłem swoją zarzuconą w pośpiechu marynarkę, wygładziłem sterczące kosmyki włosów. Spojrzałem ukradkiem na zegarek u ręki – 22.00. Czas się bawić!

Wszedłem do jasnoróżowego pomieszczenia. Pachniało różą, lawendą, wódką, pudrem, szminką i limonką. Scena. Prostokątna scena, na samym środku sali, z tyłu wisiała gruba czerwona kotara. Scena posiadała długą, srebrną, metalową rurę, a wokół niej wiła się Ona! Moja blondyneczka!

Podszedłem bliżej stanowiska jej pracy. Okrągłe stoliki były luźne. Siedziało przy nich kilku starszych, grubych panów. W tle grała drapieżna, ale muzyka, a ona tańczyła.

W sumie nic specjalnego w niej nie było. Blond, lekko kręcone włosy, bujna pierś, okrągłe biodra i jędrna, soczysta pupa. Jej nogi mięsiste, pełne wigoru i młodości. Wiła się niczym wąż, niczym kocica, emanując swoją kobiecością i pełnią ciała. Miała niebieskie oczy, lśniące oczy, pełne odwagi i pewności siebie.

Usiadłem na skraju jednego z wysokich foteli, tuż naprzeciwko Niej. Zamówiłem drinka z sokiem. Przyniosła mi go młoda, wydekoltowana smarkula, która myślała, że jak da mi possać jej sutka to pójdę z nią do Różowego Pokoju. Do Różowego Pokoju, raju rozkoszy, mogę pójść tylko z Moją Blondyneczką! A ona jakby mnie całkiem olała. Byłem dla niej obojętny, tylko nie wiedziała, że mój penis już dawno wystartował i zrobił się gotowy do działania. Hipnotyzowała mnie sobą. Nie mogłem oderwać od niej spojrzenia. Śledziłem jej każdy ruch, zwłaszcza ten, kiedy chwytała się jedną nogą i rękoma rury i wyginała się do przodu, a duże, słodkie piersi wylewały się ze skromnego staniczka. Następnie odwracała się przodem do publiczności, prostowała wysoko ręce na rurze i zsuwała się po niej niżej i niżej, że siadała kucając z rozwartymi ordynarnie nogami, a ciasnawe majteczki wbijały się w jej najintymniejszą część ciała. Potem, gdy ścierpły jej ręce, odwracała się do rurki przodem, by szybko dotknąć ją swoimi piersiami, a następnie wypiąć swoją dupę. Mnie, aż skręcało! Wiłem się jak opętany! Jak pijak potrzebujący kropli wódki, jak róża na pustyni, chcąca kropli deszczu. Umierałem. Umierałem bez jej dotyku. Wyciągnąłem z portfela kilka odłożonych banknotów, miały to być pieniądze na prezent dla Antoniego, ale moja namiętność do tej kobiety była większa niż potrzeba kupienia prezentu synowi. Rzuciłem ostentacyjnie na okurzoną scenę pieniądze, ona skrzętnie je zabrała, chowając za gumkę cieniutkich majteczek. Następnie, stawiając krok za krokiem niczym modelka na wybiegu, podeszła do mnie i rzekła czule.

- Słucham cię, mój amorze!

- Mówił ci ktoś, że jesteś normalna. – rzekłem cicho, a ją jakby zamurowało. Muzyka grała, a ona stanęła zszokowana na środku podium.

- A pieniądze? Normalna? – mówiła lekko zdezorientowana.

- Tak, jesteś normalna, że przyciągnęłaś nienormalnego do siebie. – i nagle na jej ostrych ustach pojawił się subtelny, niewinny uśmieszek. Zeszła ze sceny, gdyż w zwyczaju jest, że idzie się do klienta, który zapłacił pierwszy. Dosiadła się do mojego stolika.

- Drink czy wódka? – zapytałem, aby złożyć zamówienie smarkuli.

- Wódka. – rzekła. – Nie lubię drinków. – uśmiechnęła się chytrze.

- Dlaczego nie lubisz drinków? One są strasznie w modzie! Nawet na bankietach podają zamiast szampana pospolity drink! – zarechotałem.

- Miałam kilka przykrości po wypiciu tego trunku, dlatego wolę czystą!

- Rosyjską czy polską?

- Nie rozumiem? – skrzywiła się na pytanie.

- Wódka – polska czy rosyjska? – uśmiechnąłem się serdecznie.

- Hahaha… oczywiście, że rosyjska! – dodała słodkim głosikiem.

- A pan tak zawsze zachęca panienki banknotami, potem opija i wykorzystuje? – mówiła, kręcąc koniuszkami palców blond kosmyki.

- Nie, tylko panią. – dodałem,chwytając ją za dłoń. Zimną dłoń.

- Ale ma pani zimne dłonie!

- Zawsze mam zimne dłonie! – uśmiechnęła się radośnie. Miała białe, równe ząbki, nie zniszczone paleniem, bo jak się potem okazało, jako jedyna w tym barze nie paliła.

- Jak masz na imię? – dodałem. – Ja jestem Leonardo.

- Mnie zwą Camilla… - spuściła wzrok.

- Camilla…? Hm… intrygujące, słodkie imię! – klasnąłem w dłonie.

A godziny mijały. Czas płynął, a ja rozmawiałem z Moją Blondyneczką. Była to niezwykła dziewczyna. Mądra, subtelna, pełna wdzięku. Każdy jej ruch był magią, był rozkoszą dla moich oczu. Wgłębi duszy pragnąłem ją przytulić, pocałować, a potem się kochać, jak szalony dwudziestolatek; ale bałem się ją skrzywdzić. Nie na pierwszym spotkaniu. Wstałem. Była już 3 nad ranem, a za godzinę zamykano lokal. Ona chwiejąc się również wstała. Odprowadziła mnie do wyjścia. Oparła się o futrynę drzwi klubu i rzekła.

- Dziękuję za miłe spotkanie i rozmowę, dawno z nikim nie rozmawiałam, tak normalnie; bez seksu – o życiu. – byłem w szoku.

- Dziękuję za cudowną randkę. – rzekłem cicho i nagle musnąłem jej policzek moimi ciepłymi wargami. Wzdrygnęła się, ale nie uciekła. Wyszedłem.

Jutro też tu przyjdę!

Tego ranka obudziłem się całkiem mokry i brudny, gdzieś pod mostem. Leżałem na rozmokłym od burzy pudełku, a dookoła mnie niczym sępy siedzieli inni bezdomni. Gdy pierwsze promyki słońca musnęły moją twarz, szybko wstałem na równe nogi, żegnając się przyzwoicie ze współtowarzyszami niedoli i poszedłem w stronę mojego domu. Musiałem się umyć, odświeżyć przed kolejnym spotkaniem z Moją Blondyneczką.

Nad Paryżem wstawało leniwie słońce. Jeszcze rześkie powietrze unosiło się wszędzie, dotykając nas, przechodniów kropelkami wilgoci. Szedłem jak zwykle mocno zamyślony, wyalienowany, obcy dla otaczającego mnie świata. Obcy? Nie, to świat jest obcy dla mnie, a nie ja dla niego. Mieszały się w mnie różne uczucia od szczęścia i radości po strach i lęki. Wgłębi duszy wiedziałem, że dzisiaj musiałem zakończyć szopkę w moim domu. Musiałem zakończyć tę dziwną grę, którą rozgrywa moja żona. Dzisiaj po prostu – musiałem się od niej uwolnić, raz a porządnie!

Wybiła dwunasta w południe. Kościelne dzwonnice rozbrzmiały po całym mieście, a ja szedłem dalej, całkiem obojętny na mijające minuty, na czas, na powrót do domu nieszczęść i mojej wewnętrznej, ukrytej tragedii.

Wszedłem do klatki mojej kamienicy. Wczołgałem się po schodach do mnie do drzwi. Przystanąłem przy nich na minutkę, za nim zrobiłem krok do piekła. Wziąłem głęboki wdech i przeżegnałem się jak to przystoi prawdziwemu katolikowi. Wygrzebałem z kieszeni marynarki klucz i zacząłem szamotać się przy zamku. Drzwi otwarte. Idę na wojnę!

Stanąłem w jasnym już korytarzu, oparłem głowę o szafę na kurtki i znieruchomiałem, gdyż na horyzoncie wyczuwałem zdenerwowany marsz mojej kochanej żony.

- Gdzieżeś był tyle czasu?! – zaatakowała żmija.

- Nigdzie. – odrzekłem bardzo spokojny.

- Jak to nigdzie? Całą noc gdzieś balowałeś! Szlajałeś się po mieście! Zostawiłeś mnie z tym wszystkim samą, z tym cyrkiem! Łachudra! Gnojek z ciebie! – słyszałem jak potok słów wylewał się z jej ust.

- Ty mnie z nim zawsze zostawiasz i jakoś nie lamentuję z tego powodu… - ratowałem się.

- Zamilcz! Jesteś skurwysynem! Śmieciem, bydlakiem, pasożytem na moich żyłach! – wrzeszczała w ataku złości.

- Zamknij się w końcu! W końcu się ogarnij! To koniec! – wyrwało mi się całkiem przemyślanie.

- O czym ty do mnie mówisz? Czy ty się słyszysz? – atakowała.

- Doskonale rozumiesz, co chciałem ci powiedzieć. Koniec! Wnoszę o rozwód! Koniec tego piekła! Zdechniesz w samotności ze swoim egoizmem! – rzuciłem jej piachem w oczy.

- Odrzeknij to coś powiedział! Udam, że tego nie słyszałam. – i ustawiła się w pozie do całowania dłoni na przeprosiny.

- Zakochałem się. – oznajmiłem jej spokojnym głosem.

- Co?! To chyba jakiś kiepski żart?

- To nie jest żart! To prawda! Czysta, czyściutka prawda!

- Bydlaku! Draniu…! – i rzuciła się na mnie z rękoma. Zaczęła bić na oślep, by po chwili wtulić się we mnie, wczepić i na pokaz uronić łzę. Odepchnąłem ją. Nie mogłem na nią patrzeć, nie mogłem jej przytulić. Skończyło się. Miłość wygasła niczym ogień nad ranem.

- Idę się umyć, przebrać, a ty masz zniknąć! Zniknąć z mojego mieszkania, z mojego życia! Zrobisz o krok za dużo, a stracisz głowę! – dodałem uśmiechając się ironicznie.

- Ty chyba się czegoś naćpałeś?! Jak śmiesz! Jak śmiesz mnie wyrzucać! – krzyczała rozhisteryzowana.

- Skończyłaś? – rzekłem. – Do widzenia! – i zniknąłem za drzwiami łazienki.

Wanna, woda, mydło i to najwspanialszy wynalazek naszych czasów. Człowiek w krótkim czasie zmywa z siebie cały brud minionego dnia, zrzuca to, co go gryzło i bolało. Odradzasz się. Rodzisz na nowo, aby wstać i iść dalej. Walczyć o siebie! Żyć!

Wybiegłem z pomieszczenia, w którym delikatna para przykrywała wszystko. Wypłynęła ona wraz ze mną. Na środku salonu, na okrągłym dywanie leżała Andree’a, targała zdjęcia z moją osobą i listy miłosne, które jej słałem jak szalony. Gdy zauważyła, że idę w stronę sypialni bezczelnie zaczęła szlochać i rzewnie płakać. Rzucała wszędzie strzępy kartek i fotografii, uderzała pięściami o podłogę. Amok. Szał. Próba szantażu.

Obszedłem ją z boku. Upokorzyłem ją, jak ona przez cały okres naszego małżeństwa. Niech płacze! Niech wie, że traci miłość!

Ubrałem się bardzo elegancko: granatowa marynarka, tego samego koloru spodnie, jasnoniebieska koszula, srebrny krawat i ciemne, skórzane półbuty. Przejrzałem się w lusterku. Cudownie! Idealnie! Mogę iść do Mojej Blondyneczki, chcę ujrzeć jej oczy, jej dołeczki w policzkach, jej radość z życia.

Nawet nie wiedziałem, kiedy wybiła godzina zero. Musiałem wyjść, musiałem zobaczyć Camillę. Zniknąłem kolejny raz w ciemnościach klatki w tle słyszałem lamentację mojej, hm… byłej już żony.

Szedłem ostrożnie po stromych schodach, ale moje podniecenie rosło jak szalone. Nie umiałem pozbierać myśli, ciągle myślałem o tej dziewczynie, dziewczynie z burdelu.

Scenariusz ten sam. Jedynie gwiazdy oprószyły niebo, a księżyc nachmurzony wisiał, jakby miał zaraz spaść na ziemię. Dumne i smukłe kasztany kwitły w przepięknej, długiej alei. Kwitły różnokolorowe kwiaty, których nazw po prostu nie znam, ale pachniały tak cudownie, tak zmysłowo, że aż zakręciło mi się w głowie. Wyraźny, mocny zapach tulił mnie w drodze do mojego Raju, do mojej Miłości, do burdelu: Nektar słodyczy.

Zastanawiałem się, jaki to będzie wieczór? Co mi powie? Jak mnie przywita? Czy jak zwykle uśmiechną się jej tajemniczo niebieskie oczy? Czy uśmiechnie się niczym wstydliwa, niewinna dziewczyna… z tymi swoimi dołeczkami? Pragnę Cię. Namiętnie pragnę twojego dotyku i czułości. Jesteś dla mnie jak zakazany owoc. Słodki, soczysty, a ciągle obcy. Chciałbym rozkroić cię doszczętnie i zjeść, zjeść całką nagą. Spróbujemy? Spróbujemy siebie nawzajem? Dzisiaj, przy blasku świec i kolących różach? Nie chcę wiele, chcę tylko Ciebie! Kochaj mnie!

Drzwi. Te drzwi, za którymi po prostu żyję, istnieję, jestem sobą. Otwieram je. Czuję ogromne napięcie na swoim ciele, przeszywające moje wnętrzności nerwy i niepokój przyszłości. Delikatnie, całkiem sprawnie przebiłem się przez tłum pijanych mężczyzn, mężczyzn gotowych na gorącą i plugawą do szpiku kości rozpustę ciał.

Wszystko w tym pomieszczeniu było świeże i ociekało młodością. Wszędzie, złoto, brokat, perfumy, róże, czerwień i kobiety. Piękne, cudowne, rozkoszne kobiety. A gdzie Moja Blondyneczka? Gdzież ona jest? Dokąd poszła? Opuściła mnie? Nie! Znowu się powtarza ta sama historia?! Błagam – nie!

I szukam! Szukam i patrzę, rozglądam się jak szalony, niczym w amoku! Wariat! Samobójca – szaleniec! Camillo! Słyszysz ty mnie czy nie?! Jesteś koło mnie czy nie?! Tęsknię! A ty – milczysz! Na scenie jakaś nieznana mi kobieta, próbuje wyrwać rurkę ze sceny, nie pieści jej tak jak ty! Tak jak ty swoim ciałem, wdziękiem! Kochana?! Wracaj! Ja tu jestem! Ja tu czekam.

I nagle poczułem na swoim barku dłoń. Znajomą, ciepłą, słodką dłoń, która ostatniej nocy trzymała moją – mocno, szczerze, tak prawdziwie. Spokojnie się odwróciłem, z nadzieją, że za mną stoi Moja Blondyneczka! To nie ona! To nie Camilla!!! Skarbie! Ukląkłem z przerażenia. Na moje barki spadły z nieba kamienie. Poczułem w sobie, jak mój niedawno rozpalony ogień, żar zalewa potok łez i smutku. Bałem się. Bałem się, że ją stracę. Jeszcze nigdy nie miałem takich lęków i obaw w sobie. Pomocy! Amorze – uratuj mnie, nas!

Nie znajoma brunetka pokazała dłonią, bym szedł za nią. Chciałem zalać ją rzeką pytań, ale stchórzyłem. Tchórz ze mnie! Szedłem za nią niczym potulny piesek, jak piesek za swoją panią, której nigdy w życiu nie widziałem. Szliśmy przez ciemny, wąski korytarz, gdzieś z boku głównej sali Nektaru słodyczy. Po obu jego stronach, w regularnych odstępach mieściły się czerwone drzwi ze złotymi numerkami. Z każdego z nich dochodziły jęki, krzyki, szepty, śmiechy, płacz, mlaskanie i sapania. To były „Różowe pokoje”! Przecież ja nie zamawiałem żadnej panny!

Nagle zatrzymałem dziewczynę. Chwyciłem ją za nadgarstek i gwałtownie odwróciłem twarzą do mnie. Spojrzałem stanowczo w jej oczy i rzekłem, nie ukrywając złości, wściekłości i zażenowania.

- Co tu się wyrabia?! Dokąd mnie prowadzisz? – dziewczyna milczała. – Słyszysz?! Dokąd?!

- Nie martw się! Do Raju… - i szarpnęła mnie, pociągnęła i poszliśmy dalej – na koniec korytarza. Zgłupiałem. Zbiła mnie z tropu. Trochę się uspokoiłem, wyrównałem oddech. Byłem gotowy na to, co mnie czeka w tym budynku, w tym miejscu.

Po chwili dotarliśmy do fioletowych wąskich drzwi. Były to inne drzwi, niepasujące do reszty i miały wiele mówiący numer „69”. Zaczerwieniłem się, ale nie mogłem popuścić wodze fantazji. Z malutkiej szparki na dole drzwi wychodziła wyraźna, pełna namiętności nuta wanilii, cynamonu i pomarańczy. Ciepły zapach unosił się wszędzie. Dziewczyna przekręciła klamkę i pokazała mi gestem, abym wszedł do środka, sam… przełknąłem ślinę.

To, co i kogo ujrzałem zmroziło mnie całego. Ciemne pomieszczenie, ze szczelnymi, grubymi zasłonami. Na środku ogromne, prostokątne łoże. Wygodne, miękki, szerokie. Wszędzie paliły się zapachowe świeczki, płonęły subtelnym ogniem intymnego wieczoru. Wieczoru tylko dla mężczyzny i kobiety, tylko dla kochanków.

Szedłem ostrożnie, gdyż nie widziałem w tej ciemni wyraźnie. Wszystko lekko rozmazane, słyszałem tylko trzaśnięcie drzwi i kroki… pełne gracji, kobiecości i napięcia kroki. Nagle ktoś zawiązał moje oczy ciemną szarfą. Teraz to już nic, nic nie widziałem. Poczułem muśnięcie mojej dłoni. Ktoś ją chwycił. Chwycił tak, jak całkiem niedawno – bezpiecznie i z miłością. Już wiem, gdzie jestem – jestem w domu. Postać, która prowadziła mnie na wprost, na łoże była mi bardzo bliska. To na pewno Camilla! Na pewno! Nie mogła mnie opuścić!

Machnięcie. Zdecydowany ruch i obróciłem się dookoła swojej osi. Poczułem dziwną niepewność, ale i rozdrażnienie, napływające podniecenie.

Wilgoć. Para. Świeżość oddechu. Nutka perfum bliżej mi nieznanych. Paluszek, delikatny, kobiecy przejechał po mojej spękanej, dolnej wardze… i po chwili poczułem jej usta. Gorące, grzeszne. Zastygliśmy w pocałunku ciał. Ni stąd, ni zowąd jej dłoń powędrowała do mojej klatki. Dziewczyna zdjęła jednym sprawnym ruchem moją marynarkę, a teraz zabierała się za koszulę. Trzaskały guziki, ona jej nie rozpinała – ona ją rozerwała. I po kilku minutach napięcia stanąłem przed nią z nagim torsem. Poczułem wstydliwe uczucie, jak członek w moich majtkach mimowolnie podnosi się. Dotykała moje delikatnie pokręcone włosy na klatce, by następnie ssać moje sutki. Małe, sterczące sutki. Aż mnie skręcało na samą myśl, że jej język zbliża się coraz niżej. Lizała i całowała mój lekko zaokrąglony brzuch. Nie byłem atletą, nigdy specjalnie sportu nie lubiłem. Jej dłoń spoczęła na moim pasku. Chciałem zerwać szarfę z oczu, ale nagle poczułem, jak ktoś mnie związuje, wykręca dłonie. Tak! Tak, to lubię! Popchnęła mnie na łóżko. Upadłem niczym piórko, zatapiając się w aksamicie pościeli. Wyczułem, że zbliża się do mojej twarzy. Zaczęła jeszcze raz całować moje usta, potem podbródek z trzydniowym zarostem, szyję, łaskotała mnie za uszami, aby drapieżnie, łapczywie, zachłannie dobrać się do moich majtek. Brzdęk! Guzik urwany, pasek ściągnięty. Zaczyna się! Zaczyna się wolność ciał!

Rozerwała moje granatowe majtki. Zaczęła ciepłymi dłońmi niczym kotka ugniatać moje jądra, a potem niewinnie muskać penisa. Wzięła go zdecydowanie w dłoń i zaczęła się bawić. Dotykała nabrzmiałą i lekko zaróżowioną główkę mojego członka. Robiło się całkiem przyjemnie i w tym momencie… poczułem język, wirujący i penetrujący mój narząd. Ssała, wciskała go głęboko do gardła, aż wyczuwałem w niej brak oddechu. Bałem się, że zrobi sobie krzywdę, napierała na mnie i napierała, a ja tonąłem w francuskiej rozpuście. Nagle gestami kazała mi podnieść ugięte nogi do góry. Byłem w szoku. Byłem zawstydzony, gdyż moja żona kochała się, tylko po bożemu – żadnej perwersji, fantazji, zgniłej sztuki kochania. Poczułem w swojej dupie jej sztywny język. Lizała mój odbyt. Kobieta! Chciałem się masturbować, ale związane ręce, przytwierdzone do oparcia łóżka nie pozwalały mi na to. Płonąłem. Głęboko. Ogień, żar buchał ze mnie, z mojego ciała. Gdy skończyła ten wstydliwy dla mnie incydent podeszła do mnie. Poczułem na swojej twarzy jej cipkę. Wilgotną, ogoloną, pełną, smaczną. Jeździła po moich ustach i brodzie niczym rozpalona amazonka na koniu. Chciałem, pragnąłem dotknąć jej piersi. Dorodnych, kształtnych, ale się nie dało! Nie mogłem! Niewola kochanków. Zacząłem lizać jej szparkę, by następnie brutalnie wsadzić swój język do jej środka. Syczała, pojękiwała, drżała cała. Potem najechałem na jej zgrabny guziczek, malutką łechtaczkę, którą pieściłem niczym stary, zapleśniały erotoman. Ona wiła się, a ja pomału traciłem oddech i powietrze. Jeździła pośladkami po mojej twarzy, niczym w transie, wiła się jak kobra, a ja odlatywałem do Krainy Fantazji.

W końcu zeszła z mojej buzi, pozostawiając po sobie soki podniecenia i zapach kobiecości. Ponownie chwyciła dziarsko mojego penisa, pobudziła go pocałunkami, odcharknęła i splunęła na niego gęstą śliną. O nie! To już! Będą z nią ciałem! Ciałem i duszą!

Wszedłem. Nabiła się na mnie. A ja nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Myślałem, że zwariuję, gdyż tłumiłem emocje, gesty, dotyk przez związane ręce. Płyniemy. Wchodzę i wchodzę, penetruję jej cipę, ile wlezie, ile sił nam starczy. Czuję wilgoć jej pochwy. Subtelne ścianki wnętrza jej skrywanego ciała. Piekło! Egzotyka uczuć. Jedzie! Jedzie! Jedź! Pcham! Piszcz! Wyj, wrzeszcz, płacz! Jęcz, szepcz sprośne słówka, całuj moje sutki i szyję! Kąsaj mnie kobiecością! Pieprz mnie! Przeleć całego! Niech żyje ordynarna, wulgarna miłość! Gwałć mnie niczym gwałciciel recydywista! Niech twoja jędrna pupa, pośladki zmiażdżą mnie całego! Niech twoje ciało pochłonie moją męskość! Intymni, a tak otwarci na siebie. Bliscy. Tylko my! Tylko nasze ciała. Ekstaza! Rżnij mnie, słyszysz?! Kochaj, tylko mnie! Tylko mnie! Wibrujemy cali jak pod czas febry. Pot spływa po jej piersiach, a mnie po skroniach. Sięgam raju! Sięgam nieba! Fuch! Spuściłem się! Sperma zwilżyła jej pochwę. Lepka i ciepła substancja wypływała z jej ciała. Ubrudziłem jej uda, splamiłem ją całą.

W końcu po wszystkim odwiązała moje zdrętwiałe ręce. Zerwała szarfę z moich oczu. Leżała przy mnie całkiem naga, ciepła, pełna wdzięku. Chciałem ją jeszcze raz dotknąć, przytulić, poczuć w swoich ramionach, nie zdążyłem – usnęliśmy w pocałunku.

Piąta rano. Przebudziłem się. Obok mnie leżała blond włosa głowa. Spała naga Camilla. Wlepiłem w nią swoje syte spojrzenie – byłem głodny jej miłości i ciała. Spała równomiernie oddychając, jej piersi podnosiły się i opadały. Zbliżyłem się do niej na oddech. Zacząłem swoją zimną dłonią muskać jej delikatnego ciała. Zacząłem od szyi, by następnie przejść do brzucha, przez łona, aż do ud. Obudziła się. Duże niebieskie oczy śmiały się do mnie! Czy to nie piękne?! Nastała cisza. Cisza. Milczenie. Po co mówić, jak rozumiemy się bez słów, kochamy bez dotyku. Spojrzała na mnie i rzekła.

- Ucieknijmy! Razem! W świat! – wyrecytowała pełna podniecenia.

- Uciekać? – zdziwiłem się, ale wgłębi duszy odpowiadał mi ten plan.

- Tak. Ubierzmy się i biegnijmy na dworzec! Zostawmy naszą przytłaczającą rzeczywistość! Kupimy malutki domek, spłodzimy piękne dzieci i zestarzejemy się całkiem sami, całkiem razem.

- Camillo, mogę ci coś powiedzieć… ?- wyczułem napięcie i niepokój na jej twarzy.

- Słucham? – powiedziała ostrożnie.

- Kocham Cię! – i pocałowałem jej piękne usta. Zmrużyła swoje powieki.

- Uciekniemy? – dodała, chwytając mnie za dłoń, za dłoń tak jak zawsze.

- Uciekniemy! – pocałowałem ją w czółko. Kolejny raz zamilkliśmy, zgodnie zamilkliśmy. Tylko ja i ona!

Uwierzcie mi lub nie, ale tak zrobiliśmy. Spakowaliśmy malutką walizeczkę. Szybko ubraliśmy wymięte ubrania i trzymając się na wieki za dłonie ruszyliśmy na dworzec.

Świeciło słońce. Niebo było czyste i przejrzyste. Wiał ciepły wiaterek. Miasto tętniło życiem, a my pożegnaliśmy się z historią. Kupiliśmy dwa bilety, bezpowrotne. Wsiedliśmy do pociągu, jak się okazało do Rosji, i jak się okazało przejeżdżaliśmy przez Polskę, kraj naszych przodków, w naszych żyłach płynęła polska krew.

Zostawiliśmy stary świat. Zostawiliśmy Paryż.

Czy jestem złym mężem, ojcem?

Sadzę, że nie – wybrałem tylko szczęście i wielką, niepowtarzalną miłość. To tyle, ocenę pozostawiam Wam, Moi Mili!

Do widzenia!

 

Moskwa, 1955r.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • inkarnacja 18.11.2018
    Tekst napisany jest totalnie bezładnie i w sposób dla mnie bardzo męczący, wręcz nudny, bo nie dość, że relacyjny, to jeszcze niemiłosiernie przegadany – choć warsztatowo niemal doskonały – i pozbawiony jakiejkolwiek akcji i dynamiki; bez żadnej wyraziście wykreowanej postaci, a za to z postaciami, które zostały wykreowane bez żadnego wyraźnego powodu, i które nie mają żadnego znaczenia – jeśli nie dla tekstu, to dla historii z pewnością.

    Dobra, wiem, że o dobrej kreacji świata świadczą takie właśnie drobiazgi; elementy, które pozwalają czytelnikowi się odnaleźć, poczuć swojsko i sprawiają, że uniwersum, mimo iż wyraźnie obce, daje się jednak oswoić i polubić. Tyle tylko, że tutaj – mam wrażenie – to właśnie Twoje uniwersum, a nie dziejąca się w nim historia, wysuwa się na pierwszy plan.
  • kilkaslow96 18.11.2018
    Nie zgodzę się z twoją opinią. Przede wszystkim trzeba zauważyć, że ograniczyłem tekst do małej liczby stron. Postaci są zarysowane na tyle, na ile mają za zadanie wykrystalizować uczucia głównego bohatera. Kobiety, czyli Camilla i Andree są zderzeń dwóch światów: pierwszy wyuzdania i rozpusty, który daje wolność głównemu bohaterowi, natomiast drugi, czyli zacisze domowe, które go zniewala i zamyka przed światem zewnętrznym. Akcja jest uporządkowana, został zarysowany problem, który motywował bohatera do wyjścia poza ramy nieszczęścia i pójścia do burdelu, w którym poczuł się sobą i znalazł miłość życia. Chciałbym nadmienić, że krótkie formy prozatorskie rządzą się swoimi specyficznymi prawami i nie da się z nich stworzyć trylogii z rozbudowaną akcję. Jak to mówią ilu ludzi, tyle charakterów i gustów. Taki mam styl i będzie go trudno zmienić, jednakże dziękuję za komentarz i zapraszam do czytania innych tekstów :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania