Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Opowiadanie pt. Nie martw się! Wszystko będzie dobrze!

Nie spodziewałem się, że moje dotychczasowe pałacowe życie odmieni się w jednej chwili nie do poznania. Wystarczyła jedna sekunda, minuta, jeden trzepot skrzydeł motyla, by to wszystko, co mnie otaczało przyjęło kolorowych, optymistycznych barw. Barw chęci do życia i patrzenia z uśmiechem w przyszłość.

Wydaje Wam się pewnie, że przesadzam, że zbyt mocno egzaltuje swoje uczucia! To bzdury! Bujdy i kłamstwa! Nic podobnego! Nigdy nie miałem w zamiarze obwieszczać Wam o moich uczuciach, emocjach; o tym, co myślę; co widzę, z kim rozmawiałem! Nigdy – rozumiecie? To wyście się do tego przyczynili, że siedzę teraz przy kartce papieru, zamaczam niezgrabnie gęsie pióro w niebieskim atramencie, który skrapla się na dnie kałamarzu i czekam… czekam na spowiedź duszy. Na wyrzucenie z siebie tych drzazg, tych stumilowych kamieni, które ułożyły się bezczelnie na dnie mojego serca.

Siedziałem i patrzyłem się w chropowatą kartkę. Patrzyłem się i siedziałem. Cóż – zrobiłem pierwszy krok, gdy ujrzałem, na końcu pióra, na stalówce, tłoczącą się ogromną kroplę. Kroplę gotową zrobić brzydkiego kleksa i zepsuć moją mistykę i chęć wyjścia spod zasłony tajemnicy. Nie mogłem na to pozwolić! Nie mogłem tej kropli pozwolić, by ona zniszczyła moje plany! Po prostu nie! Nie w tym momencie!

Teraz już wiecie? Wiecie, że chcę Wam opowiedzieć moją historię. Krótką historię. To Wasza sprawka złe duchy! Tylko nie kłamcie po kątach, że znowu się żalę i użalam nad sobą! Powtarzam jeszcze raz! To wyłącznie Wasza wina! Po cholerę przychodzicie do mnie co noc! Po cholerę?! Po co mnie budzicie czułymi szeptami, gorącymi westchnieniami?! Dlaczego wiecznie pokazujecie przed moimi oczami jej twarz? Jej twarz! J ej bezbronną, piękną twarz! Zaklinam Was! Zaklinam Was potwory! Proszę! Dajcie mi spokój! Spokój! Nie…- wy wracacie! Tak mocno mnie lubicie? Czy może ten czort Wam dał takie zadanie – uprzykrzać mi życie? Nieznośne diablice! Głosy piekła!

Moja ręka, drgając cała, przesuwała się po tej żółtej kartce. Kartce mojego zwycięstwa lub klęski. Albo dadzą mi spokój, albo sam ze sobą zrobię porządek! Ile można znosić ten ich jazgot! Te ich szepty, przypominające ją! To cierpienie! Cierpienie na Ziemi! Męka bez końca, bez rozwiązania. Och Niebiosa! Niebiosa ratujcie swojego sługę! Sługę waszego!

Kreśliłem dalej te koślawe litery, które miały tworzyć całą, piękną opowieść. Opowieść to za dużo powiedziane – opowiastka o tym, jak to było i jak się skończyło to, co dało mi wiarę w ludzi! Wiarę w świat i jutro!

Chciałem postawić sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu! Miałem uratować swoje zmysły! Czy to mi się uda? Nie wiem… może po prostu nie chcę tego wiedzieć.

Był to jeden z tych pięknych, ciepłych wiosennych dni. Ogromne Słońce stało wysoko na błękicie nieba, a jego promienie bezczelnie wkradały się wszędzie; wszędzie tam, gdzie nie powinny przyświecać. Powiewał ciepły wiaterek, który kołysał już rozwinięte zielone liście drzew i krzewów. W moim ogródku kwitły już kwiaty, kwiaty ogromnymi kielichami witały mnie codziennie rano, gdy odsuwałem zasłony mojego pokoju.

Dzisiaj też, tak uczyniłem. Wstałem o ósmej. Zszedłem z mojego wygodnego i przyjemnego łóżka. Poszedłem do sztywnych zasłon. Rozchyliłem każdą z osobna i nagle przytłoczyła mnie nadmierna ilość jasności. Biel świeżego dnia zalała mnie niczym jakaś armia. Bez pytania, bez ostrzeżenia, wparowały promienie słońca, błyskając mi prosto w oko. Cholery jedne! I już mi się ciśnienie podniosło! Już się zdenerwowałem i zaczerwieniłem, kiedy usłyszałem pukanie do moich drzwi. Zamkniętych szczelnie drzwi! Brrr! Któż się tam znowu dobija! Na pewno Anna z zapytaniem, co bym dobrego zjadł na śniadanie! A co ją to obchodzi do jasnej ciasnej! Tak, jest moją gospodynią, ale bez przesady, bez sadyzmu! Kota też można na śmierć zagłaskać!

– Proszę! – wrzasnąłem na cały głos, bowiem Anna nie była już pierwszej młodości i mogła nie dosłyszeć mojego polecenia. Zaskrzypiał zamek, zakwiliły drzwi i w progu ukazała się znajoma mi twarz.

– Panie Edwardzie, ja z pytaniem… – urwała, widząc, że nie jestem w najlepszym humorze. – To może nie będę przeszkadzała… – posmutniała wyraźnie, chcąc się wycofać ze strefy burzy. Mądra kobieta!

– Przecież już tak pani przeszkodziła! Słucham?! – wycedziłem przez zęby sztucznie się uśmiechając.

– Twarożek, czy jajecznica na boczku? – rzekła tak cicho, że miałem wrażenie, że wcale nie otworzyła ust. Spojrzałem się na nią z ukosa i odrzekłem najgrzeczniej jak się dało.

– Pani Aniu! Pani zawsze robi mi najsmaczniejsze śniadania. Proszę podać to, co uważa pani za słuszne! – dodałem czekając, kiedy wyjdzie.

– Dziękuję. Dobrze, to usmażę jajecznicę! – nie wiem, czy wyczytała to z moich myśli, ale bardzo mi to odpowiadało. Miałem jednym słowem ochotę na jajecznicę. Zamknęły się drzwi. Anna zniknęła. Teraz mogłem pójść do łazienki i umyć się przed zejściem do jadalni. Szybko poczłapałem do tego pomieszczenia, gdzie woda poprawiała mi humor. Do ogromnej czerwonej umywalki nalałem zimnej wody. Zdjąłem swoją koszulkę nocną, wieszając ją na wieszaku. Złożyłem dłonie i zanurzyłem je w wodzie. Aż podskoczyłem! Czysta, lodowato zimna woda z mojej studni wykręcała mi palce, a na ciele pozostawiała ciarki i dreszcze.

Gdy moje policzki pokryły się dumnymi rumieńcami – wypuściłem wodę i wróciłem do sypialni. Tam szybko założyłem na siebie bawełnianą koszulę i dopasowane materiałowe spodnie. Na stopy wciągnąłem skórzane, brązowe półbuty. Przygładziłem jeszcze szybko swoje włosy i wyszedłem z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Zatrzasnęły się, a ja poczułem narastający niepokój. Jakby ktoś na moje barki położył ogromne worki kamieni. Spojrzałem na wprost siebie. Przez malutkie okno ozdobione witrażem błyskało jasnością dnia, odbijając radosne promienie słońca. Dzień był ciepły, podniecający i pobudzający zmysły. Zapowiadał się pięknie. Jednak ciągle czułem jakąś tajemnicę, która niebezpiecznie unosiła się w powietrzu. Bałem się tego zjawiska. Dziwnie się czułem z tą niepewnością.

Zszedłem po drewnianych schodach na parter mojego domu. Wszędzie pustki. Wszędzie unosiły się drobinki kurzu. Cisza wędrowała po wąskich korytarzach. Jedynie z kuchni dochodziły do mnie przyśpiewki starej kucharki i krzątanie się Anny. Ta monotonia, ta szarość rzeczywistości, rutyna – zalały mnie. Przytłoczyły. Zmiażdżyły. Czułem się sam niczym pustelnik w swoje pustelni, w dzikiej i niedostępnej puszczy. Nie miałem nikogo, kto bezwarunkowo przytuliłby mnie, kto rzekłby ciepłe słowa pocieszenia, albo po prostu w świecie przy mnie był. Szedłem sam przez bezkres ogromnej otchłani, która niszczyła mnie powoli i doszczętnie. Umierałem? Podobno samotność zabija. Może to prawda… Przystanąłem na ostatnim stopniu i zacząłem patrzeć przed siebie. Patrzyłem pełen lęków i obaw. Nagle wyczułem na swoich policzkach ciepłotę promieni słońca. Poczułem jakąś ogromną siłę, która burzyła moją harmonię od środka. Burzyła równowagę, która nastała po moim przebudzeniu się. Rzuciłem kątem oka na kuchnię i salon. Krzątanie i jeszcze raz krzątanie kobiet, które choć troszkę dodawały do moich czterech ścian radości i szczęścia, bowiem od dawna wiszą nade mną ciemne chmury samotności.

Gdy te bezczelne promyki kierowały się ku moim oczom, naszła mnie myśl. Niepowtarzalna, autonomiczna myśl. Muszę wyjść z domu! Teraz i już! I jakby raził mnie piorun, zacząłem biec do drzwi, które prowadziły do ogrodu. Biegłem nie zwracając uwagi na Annę. Potrzebowałem powietrza, potrzebowałem zapachu kwiatów i wolności duszy. Otworzyłem pełnym impetem drzwi i już po chwili zatopiłem się w świeżości poranka. Widziałem z tylu głowy rozkładające ręce Anny, widziałem jej grymas i zawód, ale musiałem…musiałem się uwolnić.

Kroczyłem dumnie po alejkach ogrodu i podziwiałem całym sobą otaczający mnie świat. Jego barwy, dźwięki czarowały mnie, jakbym obudził się po raz pierwszy; jakbym narodził się dopiero dzisiaj. A może faktycznie narodziłem się dopiero dzisiaj, w tym momencie? Przecież nikt z Was nie wie, że straciłem cały swój świat! Straciłem rodzinę. Umarła żona, umarł synek rażeni zarazą. Rażeni niesprawiedliwością Losu! Zostałem bardzo szybko i brutalnie okradziony z pierwszego życia w Święta Bożego Narodzenia, kiedy na stole pachniało dwanaście potraw, kiedy mieniła się choinka świątecznymi ozdobami, a za oknami prószył śnieg… Odeszli. Odeszli i już nigdy nie wrócą.

Rozejrzałem się po okolicy. Panował spokój. Idealny, harmonijny spokój. Zrobiłem krok dalej, krok wbrew sobie. Wyszedłem za ogrodzenie mojego majątku. Wyszedłem. Odważyłem się i pokonałem granice między moim sacrum, a codziennym profanum. Przeszedłem z mojego zamkniętego świata do świata życia, bólu i ubóstwa. Odszedłem od fikcji, by poznać rzeczywistość. Pstrą, barwną, brudną, prawdziwą.

Przed moimi czystymi skórzanymi butami ukazała się błotnista, lepka droga. Pełna bruzd i kolein. Dziwnie kręta i subtelnie prosta. Wszędzie błyszczały kałuże od niedawno padających wiosennych deszczy. Zielone źdźbła trawy kołysały się równomiernie z ciepłym wiaterkiem, który muskał moją koszulę. Próbował się ze mną zabawić, ale był za powściągliwy. Zalałem się rumieńcem wstydu. Czułem się nowicjuszem w świecie, w którym żyłem już przeszło trzydzieści lat.

Postanowiłem pójść przed siebie. Pójść, dokądś nie wiadomo dokąd, byle oderwać się od własnej niewoli. Szedłem, omijając szerokimi krokami kałuże. Szedłem wzdłuż drogi w nadziei, że dokądś mnie ona zaprowadzi. Zaprowadzi – na pewno, tylko właśnie dokąd?

Na początku biegła on spokojnie, gładko, prościutko, by nagle, od razu spaść w dół. Ostro schodziłem do niecki zarośniętej wysokimi trzcinami i tatarakami. Nie sądziłem, że wejdę do puszczy, dżungli niedaleko od mojego domu. A jednak! Dreszcze przeszyły moje ciało, a ja zacząłem się przedzierać niczym podróżnik na afrykańskiej sawannie. Miażdżyłem ostre trawy i badyle niczym najśmielszy tubylec dzikich krajów na krańcu świata. Byłem ogromnie podniecony i zafrasowanym tym pierwotnym życiem, walką o przeżycie, chociaż moja „dżungla” umywała się pod względem wielkości do tych w tropikalnych częściach naszej Ziemi.

Po kilku minutach wkroczyłem w nieznany mi wcześniej świat. Obcy. Inny. Przede mną ukazało się ogromne jezioro, a wzdłuż jego linii brzegowej ujrzałem piękne, piaszczyste plaże. Aż wstrzymałem oddech! Oaza! Cudne, niewiarygodne miejsce. I postanowiłem pójść dalej. W głąb. Czułem się niczym Krzysztof Kolumb, dopływający do brzegów Ameryki, co tam, że miał dotrzeć do Indii! Liczy się odkrycie nowego lądu! Ot co!

Szedłem, badając wszystko, co było pod moimi stopami, nad moją głową i dookoła mnie. Przecież drapieżnicy nie śpią! Czyhają tylko na taką owieczkę jak ja! Niedoświadczoną wojażami.

Idę. Wszędzie piasek, kamyczki, muszelki. Piasek. Piasek i piasek niczym na ogromnej pustyni! Gdzież ja doszedłem? Ale nagle coś ujrzałem, zobaczyłem w dali, niedalekiej odległości ode mnie. Jakaś postać. Drobna, szczupła, zgrabna postać. Wyostrzyłem swój podupadający już wzrok i ujrzałem dziewczynę. Znaczy dziewczynkę i aż znieruchomiałem. Przykucnąłem za powalonym pniem jakiegoś drzewa i patrzyłem niczym podglądacz. Była naga. To dziecko o kobiecych kształtach było nagie. Aż ciarki przeszyły mnie na wylot! Zaczęło mi się kręcić w głowie, a oczy, tak się rozszerzyły, że miałem wrażenie, że je zgubię; wypadną i poturlają się do wody. Ach niech to szlak! Przecież to cud natury! Diament ludzkiej pracy! Te piersi, te zgrabne, delikatne nóżki. Stópki malutkie, zatapiające się w chłodnym piasku. Te pośladki, które kusiły swoją nagością. Nie mogłem się pozbierać. Odwróciła się w moim kierunku; oczywiście nie wiedziała, że ja tam siedzę i gapię się na nią. Nie mogła tego wiedzieć. Odwróciła się i schyliła…ale panie jak się ona schyliła! Wszystko, no wszystko było widać jak na tacy! Te wargi łona niesplamione męskim członkiem, ta brzoskwinka różowa… Skręcało mnie! Umierałem, tłumiąc w sobie podniecenie i żądzę! Przecie to dziecko! Uspokój się! Ale to takie niezwykłe dziecko, ponętne dziecko! Boże zlituj się nade mną! Zlituj się za nim nie jest jeszcze za późno!

Zaczęła się ubierać! O chwała Panu! Przynajmniej nie będzie mnie kusić do złych czynów! Cwaniara jedna! Pewnie mnie zauważyła i chce się droczyć! Bawić! Świntucha! Kusicielka, diablica w ciele dziewczynki! Wstałem. Nie mogłem dłużej udawać, że między nami do niczego nie doszło. Doszło! I to o wiele za dużo! Teraz jesteśmy jedną całością. Ona jest mną, ja nią. Poprawiłem swoje spodnie, głownie swojego penisa, który podnosił się i opadał jak szalony; nie mogłem wystraszyć tej dziewczynki. Musiałem zachowywać się jak najbardziej normalnie; tak jakbym całkiem przypadkiem pojawił się na tej plaży. Ugniotłem bestię w nogawce spodni i zacząłem zmierzać do tego bezbronnego dziecka.

Siedziała biedna, z mokrymi, poklejonymi włosami, które niezgrabnie opadały na jej kruche ramionka. Miała piękną twarz; trójkątna z migdałowymi, niebieskimi oczętami, z pełnymi, czerwonymi ustami – wprost stworzonymi do całowania. Regularne kształty. Jej lniana koszula przykleiła się do ciała wyraźnie uwydatniając jej kobiecość.

– Sama tu siedzisz, dziewczynko? – zapytałem ni stąd ni zowąd. Ta siedziała dalej w pozycji przykulonej. Na jej twarzy nie pokazał się żaden strach. Nie wyczułem dystansu. Ona już o mnie wie! Niedobrze! Kiepsko!

– A co to pana obchodzi! – odburknęła. Krnąbrna. Lubię takie dziewczynki!

– Niebezpiecznie, tak samej tu przebywać! – i stanąłem bardzo blisko niej. Poczułem w ułamku sekundy cudowny, niewinny zapach dziecka. Uspokój się! Bądź poważny!

– Nie pana interes! – warknęła kolejny raz. Cóż to za nie-wychowane dziewczę! Postanowiłem usiąść przy niej, będzie to bardziej naturalne z mojej strony.

– Długo tak tu już siedzisz? Gdzie mieszkasz? – zapytałem ostrożnie, badając grunt.

– Niedługo. Kilka minut. Mieszkam tam… – nic nie wskazała, nawet jednego dachu nie pokazała.

– Tam, czyli gdzie konkretnie? – dopytałem.

– Cóż to pana tak interesuje? Pan jest jakimś zboczeńcem czy kim? – broniła się, gdy moja ręka wodziła po piasku. Jednak mnie nie rozszyfrowała! Świetnie!

– Pytam się tylko… nie musisz mnie atakować. Chcę pomóc. – uśmiechnąłem się sztucznym bananem, który wyrósł na mojej twarzy. Miałem nadzieję, że mi zaufa.

– Tak? – patrzyła się na mnie dłuższą chwilę w idealnym milczeniu. Nawet brew jej nie drgnęła. Badała mnie tą swoją dziecięcą inteligencją i mądrością życia. Muszę grać! Muszę grać dalej!

– No dobrze… powiem ci! – tak od razu per ty?! Jak ja uwielbiam naiwność dziewczynek!

– Słucham cię! – i puściłem do niej oczko porozumienia.

– Mieszkam na wsi za tym jeziorem. Moja rodzina jest strasznie biedna; matka ma suchoty, a ojciec pije całymi dniami. Czasami tu przychodzę, by nie patrzeć na tę beznadziejność sielankowego, wiejskiego życia… rozumiesz? – i wpatrzyła się we mnie, a moje gardło się zwęziło, tak mocno, że nie mogłem; nie potrafiłem niczego powiedzieć. Poczułem, jak do moich oczu napływają łzy, bo sposób w jaki mi o tym powiedziała, był tak żałosny i bolesny, że zamarłem.

– Widzę, tylko bladą twarz mojej matki i łzy cierpienia spływające po policzkach… widzę ten ból i rozpacz… ta jej grobowa mina, wieczny smutek i zmartwienia, czy przeżyjemy, czy uda się jej znaleźć cokolwiek do jedzenia przed śmiercią… przed zamknięciem powiek na wieki … ojciec jej, tylko ubliżał, wrzeszczał, krzyczał, awanturował się. Przeżywałam, wtedy piekło… obwiniam siebie, obwiniałam i będę obwiniać, że jestem taka beznadziejna, niedołężna…że nie potrafię pomóc mojej mamie, mojej rodzinie, bliskim. A na dodatek jesteśmy własnością takiego księcia! Gbura jednego! Siedzi w pałacu, płaszczy się całymi dniami i podobno boi się wyjść do ludzi, boi się biedy i prawdy o sobie! Boi się świata bogaczy i chamów! Świata ubóstwa i ciemnoty, boi się rzeczywistości, która nie jest usłana różami … – brnęła dziewczynka dalej, a ja wyczuwałem, że pod moimi stopami pali się ląd. – Mówią także, że jest niespełna rozumu. Nienormalny jakiś, czy coś takiego. Znasz go może? – jej szczerość mnie rozwaliła na łopatki. Zmiażdżyła mnie swoją prostolinijnością i bezwzględnością. Czy wszystkie dzieci tak mają, że nie zastanawiają się nad tym, co mówią? To straszne! Straszne uczucie, kiedy dorosły człowiek dostaje w twarz od niewinnej osóbki. Przepięknej, cudownej, podniecającej osóbki. Chciałem zbliżyć się do niej, tak na oddech, tak na ciasną bliskość ciał, ale oprzytomniałem, że tak nie można na pierwszym spotkaniu. Nie wypada. To niegrzecznie, tak naprzykrzać się, tak od razu przyssać do ust i całować je bez pamięci. To niegodne gbura, znaczy księcia! Spojrzałem z góry na dziewczynkę. Jej kosmyki jeszcze wilgotne opadały zgrabnie na ciało, a ja czułem, jakbym dostawał gorączki, nagłej febry. Trząsłem się niczym osika na wietrze, na syberyjskim wietrze; chociaż był ciepły, wiosenny dzień. Musiałem szybko uciekać. Wracać do siebie, bo czułem, że wstąpi we mnie bestia i może być źle – dla mnie i niej. Wstałem. Zebrałem siły. Musiałem działać. Popatrzyłem się na to dziecko, na to cudowne, nieziemskie dziecko i tylko szybko coś parsknąłem na odczepne.

– To do widzenia! Może się jeszcze kiedyś zobaczymy, dziewczynko. – i szybko, biegiem ruszyłem do domu. Doskonale wiedziałem, że moje położenie jest fatalne. Beznadziejne. Moje stopy, aż mnie piekły, gdy kroczyłem do domu. Wbiegłem ponownie na podwórze, potem na parter. Rozejrzałem się, tylko, czy Anna gdzieś się nie czai na mnie i natychmiast do siebie! Natychmiast! Trzasnąłem tylko drzwiami. Zamek zaturkotał. Jestem bezpieczny. Szybko się rozebrałem. Do naga. Rzucałem, ciskałem wszędzie moje ubrania. Fruwały one po sypialni niczym wrony na niebie. Rzucały, tylko cień. Brzydki cień. Stanąłem przy łóżku. Popatrzyłem to raz na nie, to raz na siebie. Widziałem swoje ciało. Mięsiste i męskie i od razu zapaliła mi się myśl w głowie: „czy mogę się jej spodobać? Tak po prostu, jak mężczyzna kobiecie?”. Spojrzałem niżej i za lekko wystającym brzuchem ujrzałem narzędzie zbrodni. Ujrzałem swojego penisa, który dyndał i domagał się pieszczot. Nie mogę! Nie mogę! Przecież to będzie samogwałt! Grzech! Zgorszenie! A może jednak? Muszę upuścić sobie tych złych emocji.

Gwałtownie szarpnąłem kołdrą i zanurzyłem się pod nią. Nagi. Zimny. Podniecony. Położyłem się na wznak. Moje dłonie splotłem na wysokości brzucha. Próbowałem usnąć, przymknąć oczy! Zamknęła się jedna powieka, potem druga, a ja drżę dalej! Widzę jej ciało! Jej uśmiechniętą prostotą małej osóbki twarz! Los! Los chciał, żebym spotkał to dziewczę! To przeznaczenie i nagle moja dłoń mimowolnie zsunęła się na członka. Poczułem szorstkie włosie, pochwyciłem go mocno w garść i zacząłem się bawić. Bawić i pieścić ile się da! Poty zalały mnie całego. Mdlałem, budziłem się, to znowu mdlałem, a penis twardniał. Twardniał i rósł. Czułem, że męka podniecenia powoli mija, że na dłonie spadną ciepłe krople spermy! Dochodzę? Już! Już! Dziewczynko dotknij mnie! Proszę, dotknij mnie, choć raz! Nie bój się! Ja nie gryzę! Pocałuj moje usta, oblej pocałunkami mój tors! Bądź przy mnie! Niech spłonie świat dla mojej, naszej miłości! Chcę zerwać ten zakazany owoc! Zerwę go już niebawem! Niebawem! Och kochanie ty moje!

Usnąłem? Tak, usnąłem i śpię! Zasnąłem.

Cholera jasna! Któż, tak znowu wali w te drzwi! Stuka i puka! Puka i stuka! Cholera jasna, pewnie Anna! Cóż za niewyżyta kobieta! Cóż za nachalna istota! Zaraz mnie coś trafi! Ja chcę spać, a nie patrzeć na jej okrągłą mordkę! Ja chcę widzieć, tylko dziewczynkę! Tylko to bóstwo! No cholera – muszę wstać!

I wstałem całkowicie zapominając, że jestem goły! Nagi! Cóż to był za wrzask, kiedy w progu stanąłem i świeciłem nagim penisem przed moją gospodynią. Z jednej strony poczułem zażenowanie, zaś z drugiej po prostu chciało mi się śmiać. Śmiać do łez, bowiem mina Anny była bezcenna! W momencie pobladła.

– Czego chcesz, Anno?! – otworzyłem szeroko drzwi, wylała się woń potu, niemytego ciała i spermy. Anna zamarła.

– Chryste Panie! Ratunku! Ratunku! O jasny piorunie! Matko! – wrzeszczała prawie mdlejąc kobieta.

– Proszę mi nie przeszkadzać! Dzisiaj jestem niedostępny! – broniłem się. – No widzieli to, jaka Anna zgorszona?! Nie widziała męskiego przyrodzenia, hę? – uderzyłem, by w końcu przestała gapić się na mnie jak w obrazek.

– Wi… wi… działam, ale nie panicza! – wyrwało się Annie. – Upss! – dodała niepotrzebnie gospodyni.

– Oj Anno, bo się pogniewamy! Uciekaj mi stąd, bo zakuję w kajdany i biczem dupę spiorę! – buchnąłem wymuszoną złością. Anna w ułamku sekundy znalazła się na dole domu, a ja zamknąłem za nią drzwi i w duchu rechotałem z tej komicznej sytuacji. A raz się żyje! I usiadłem na rogu mojego łóżka i zacząłem ponownie sobie się przyglądać. Do jasnej Anielki jak to się stało, że byłem nagi? Nic nie pamiętam. Przecież, zawsze przyodziewam pidżamę. A teraz? O co z tym wszystkim chodzi? Zacząłem muskać swoje ciało. Dojrzałem jakieś paprochy na moim ciele. Białe drobinki wczepione w moje włosy na klatce i niżej. O nie! Stało się! Zgrzeszyłem! I nagle rzuciłem się do łóżka, wyrzuciłem na środek pokoju kołdrę i zacząłem badać prześcieradło! Tak! To prawda! Zgorszyłem siebie! Co za hańba! Co za groza! Jestem paskudny! Jestem głupi i płytki!

Zacząłem przecierać twarz ze zdumienia i swojej głupoty. I nagle, jakby raził mnie piorun! Przypomniałem sobie! Przypomniałem sobie, że wczoraj widziałem dziewczynkę. To dziecko, które spodobało mi się, tak nietaktownie, tak nie po ludzku, tak jak kochanek do kobiety! Zapłonęło we mnie już dawno zamarznięte uczucie. Uczucie, które już dawno we mnie umarło i dopiero teraz zostało wskrzeszone – miłość… Ona! Ona ją we mnie obudziła! Obudziła ją na nowo!

Nie mogłem być obojętny! Nie mogłem stać i czekać, kiedy moja miłość pasie gęsi, gdzieś na łąkach, gdzie skacze przez kałuże, gdzie bawi się w berka! Moja miłość ucieka! Ucieka przede mną! Zacząłem się ubierać. Wyjąłem jakieś beznadziejne ubrania i założyłem je wszystkie na siebie bez żadnego przemyślenia i porządku. Po prostu nie mogłem wyskoczyć na zewnątrz całkiem nagi! Ale z drugiej strony miałem w sobie nieodpartą chęć wyjścia i ponownego ujrzenia tej nieznajomej!? Znajomej, tak bardzo bliskiej mi znajomej! Cudownej, anielsko pięknej osóbki. Siła bijąca od wewnątrz miażdżyła mnie całego, a myśli wrzały i kotłowały się jedna po drugiej, bez żadnej harmonii. W ułamku sekundy w mojej głowie utworzył się ogromny chaos, mieszała się namiętność dojrzałego mężczyzny z ojcowską czułością. Biła się rządza fizycznej miłości z etyką i sumieniem winnego aktu na dziecku. Przecież ona była dzieckiem! Dzieckiem! Dudniło mi echo tych słów. To nie mogło być prawdą, że ona jest dzieckiem. Nie mogło! Ja ją kocham. Kocham niczym mężczyzna kobietą ze wszystkimi kolorytami tejże miłości. Wyszedłem z pokoju. Wyszedłem z domu.

Jak to się stało – nie wiem! Czułem się, jakbym postradał już całkowicie zmysły. Byłem w jakimś amoku, dziwnym szale. Do mojej podświadomości nie dochodziły żadne zewnętrzne głosy, odzywało się tylko moje „kapryśne ja”, które domagało się czynu. Podłego, brutalnego czynu.

Nagle, po chwili znalazłem się na tej plaży. Jakim cudem tu dotarłem - nie wiem! Nic nie wiem! Ratunku – moja głowa! Pęka i boli. Prawdopodobnie to migrena. Tak! Na pewno to migrena. Szedłem przed siebie, na wprost, w miejsce, gdzie wczoraj zobaczyłem to nagie dziecko. Wyostrzam wzrok, wyostrzam słuch. Nic. Nic. Nie ma jej? Nie – to żart! Musi tu być! Musi! Przecieram oczy w nadziei, że się pokaże. Stanie przede mną… i…i zamieram. Zamieram. Tracę oddech! Jest! Jest ten mój jedyny skarb! Aniołek mój drogi! Moje szczęście. Stoi naga. Znowu naga, jedynie jej twarz… jej twarz była chora. Blada, zapadnięta, pomarszczona. Długimi rękoma zasłaniała swoje najintymniejsze, świeże części ciała. Widziałem tylko padający cień na jej łono, że aż mnie skręcało, aby poczuć smak jej skóry, zapach ciała. Dotknąć, przytulić, pocałować. Stała, tak ode mnie może pięć, może siedem metrów. Patrzyła się na mnie. Badała każdy mój krok. Była niespokojna, ale z jej oczu tryskała niebywała odwaga i siła walki. Tak wielka, tak potężna, że czułem, że mnie miażdży. Dusi, poddusza, pragnie zabić! Nagle upadłem. Mimowolnie się potknąłem i ukląkłem przed moją boginią. Bogini milczała. Ujrzałem nagle w kąciku jej oczu łzę. Bezbronną, płynącą wolno łzę. Mieniła się w słabych promieniach słońca, zaś wiatr miotał jej gęste włosy. Przypomniała grecką nimfę, słowiańską rusałkę – zabijała mnie. Zabijała! Bez zastanowienia doskoczyłem do kolan dziewczynki, chwyciłem je mocno i się wtuliłem. Dziewczynka zadrżała i nagle położyła na mojej głowie ciepłą dłoń. Zaczęła mnie głaskać i gładzić po siwiejących już włosach, nagle się odezwała:

– Nie martw się! Wszystko się ułoży! – zamarłem. Co ona mówi? Co ona do mnie mówi! Co ma się ułożyć? – Wszystko będzie dobrze, słyszysz? – zapytała, a mnie zbierało na płacz. Chciało mi się bezczelnie płakać, nie mogłem się powstrzymać. Łzy płynęły.

– Wiem, że będzie dobrze, kochanie moje! – i wtuliłem się mocniej, zaś głowę spuściłem niżej, by nie słyszała, że płaczę. Łzy, przecież one są takie niemęskie.

– Ja muszę uciekać, muszę odejść! Zostawić cię! – dodała.

– Dobrze. Idź, jeżeli musisz! – burknąłem obrażony. – Spotkamy się jutro…

– Ale tak wiesz… na zawsze.

– Jak to na zawsze? – zapytałem zbulwersowany jej niemądrym stwierdzeniem.

– No … tak, po prostu. Ale obiecaj mi, że nie będziesz mnie szukał! Rozumiesz?

– Ale najdroższa! Kochanie! Jak to tak? – broniłem się.

– Zwyczajnie… nie martw się! Wszystko będzie dobrze! – dodała i kazała mi wstać z kolan. Otrzepałem swoje kolana z mokrego piasku i czekałem, co będzie dalej. Wpatrywała się we mnie mocno. Analizowała mnie i chyba moje wnętrze. Nagle zdjęła swoje ręce z łona i stanęła przede mną całkiem goła. Przypominała teraz dojrzałą, pełnoletnią kobietę. Nic nie miała z dziecka, z tej niewinnej dziewczynki! Nic! Jej kształtne piersi nabrzmiały z zimna, a na ciele pokazała się delikatna gęsia skórka. Zbliżyła się! Zbliżyła się do mnie ustami. Byłem w szoku. Jej usta niemrawo, pełne strachu musnęły moje; wysuszone, żądne gorącego pocałunku. Po chwili powtórzyła jeszcze raz – pewniej i kobieco. Nasze wargi splotły się w intymnym uścisku kochanków. Płonąłem. Nagle dotknąłem jej pośladka. Pozwoliła. Dotykałem jej piersi, a ona całowała mnie dalej, ale ja chciałem więcej… więcej ciała! Ale, gdy potrzebowałem więcej intymności… gwałtownie się odsunęła. Przerażona spojrzała na mnie, nie wiedziałem, że to ostatnie nasze spojrzenie, spotkanie… po prostu tego nie wiedziałem.

– Nie martw się! Wszystko będzie dobrze! – i nagle zwróciła się ku jeziorku. Brutalnie mnie odepchnęła i zaczęła biec, biec i zniknęła. Zanurzyła się… Zniknęła mi z oczu. Rozpłynęła się.

Ocknąłem się po dłuższej chwili głębokiego szoku i niedowierzania. Zacząłem panicznie biegać wzdłuż brzegu. Histeria wygrała nad rozumem. Wrzeszczałem i krzyczałem wniebogłosy. Cisza. Kiepska, grobowa tajemnicza cisza…jedynie wścibska mewa odpowiadała mi skrzeczeniem. Co się z nią stało? Umarł?

 

Dryn! Dryn! Dryn! Budzik??? O matko! Muszę wstawać. Która godzina? O cholera! 8.30 – zaspałem! Znowu zaspałem! Przecież muszę iść do szkoły, na zajęcia! Przecież dzisiaj mam przeprowadzić sprawdzian w klasie V B! Klasa V B, gramatyka - poczekajcie na mnie! Edwardzie – nie martw się, wszystko będzie dobrze!

KONIEC.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania