Poprzednie częściOstatni Gość (cz.1)

Ostatni Gość (cz.14)

12 Czerwca 2016

Marwood, Zachodnia Walia

 

18:20

 

Dłoń zamarła na kilka milimetrów od gałki. Wpatrywała się w wykonany z kryształu przedmiot o ostrych krawędziach, przypominających szlifowany diament. Nie potrafiła zmusić się do przekroczenia progu Lustrzanej Komnaty, a wnętrze jej dłoni coraz bardziej wilgotniało. Opuściła rękę wzdłuż tułowia i z ociąganiem wytarła ją o sukienkę. Na niewiele się to zdało. W ułamku sekundy dłoń na nowo pokryła się potem.

Drzwi z rozmachem śmignęły jej przed nosem. Z sali wytoczyło się kilka panienek w wieku licealnym, zanoszących się pretencjonalnym chichotem. Zamilkły raptownie na widok Sonii, a potem powłóczyły się korytarzem, szepcząc między sobą i wachlując się dłońmi. Zniknęły za drzwiami toalet.

Zerknęła na swoje wilgotne dłonie, po czym ruszyła za nimi. Pchnęła drzwi i skierowała się prosto do obudowanej ciemnym drewnem umywalki. Opłukała dłonie pod zimną wodą, zerkając co jakiś czas na nastolatki przy sąsiednim lustrze. Nakładały na twarz zbyt grube warstwy pudru, a ich usta niknęły pod tłustymi warstwami błyszczyku. Zakręciła wodę i wyszła z toalety. Skierowała się z powrotem w kierunku Lustrzanej Komnaty...

Raz kozie śmierć. Musisz porozmawiać z tym człowiekiem.

Nastolatki wypadły na korytarz. Truchtały karykaturalnie na zbyt wysokich obcasach. Wyprzedziły ją i czym prędzej wróciły na imprezę.

Ciekawe, czy bawiłyby się równie dobrze, gdyby wiedziały, że gdzieś na sali czai się morderca...

Przystanęła, wpatrując się w drzwi, za którymi zniknęły. Zerknęła za siebie, marszcząc brwi. Przez moment trwała w bezruchu, próbując uchwycić znaczenie myśli, która przed chwilą pojawiła się w jej głowie.

Toalety znajdują się ledwo parę metrów od Lustrzanej Komnaty...

Zawróciła. Zatrzymała się przed drzwiami, na którym zawieszono charakterystyczny znak koła i trójkąta. Na co dzień drzwi nie były oznakowane, ale nalegała na zawieszenie znaku na czas wesela, by uniknąć gości błąkających się po rezydencji w poszukiwaniu wychodka.

Zerknęła w prawo. Widziała stąd korytarz aż do miejsca, w którym łączył się z główną częścią posiadłości. Natomiast gdy zwróciła oczy w przeciwnym kierunku, widziała spory kawałek korytarza z umocowanymi na ścianach pozłacanymi świecznikami. Dalej korytarz zakręcał pod kątem prostym. Nie dostrzegła niczego, co znajdowało się za zakrętem.

Ruszyła przed siebie. Przystanęła dokładnie na zakręcie. Stąd widziała obie części korytarza, wraz z drzwiami prowadzącymi do kaplicy i miejscem, gdzie Aaron uwiecznił weselnych gości na zdjęciu.

Skubiąc dolną wargę, skierowała się w stronę Lustrzanej Komnaty.

Między Lustrzaną Komnatą a kaplicą nie ma innych pokoi, poza toaletami. Są dobrze oznakowane, nie sposób ich przegapić. Nawet starsze osoby z problemami ze wzrokiem, takie jak ciotka Stefania, nie byłyby w stanie przegapić znaku...A stojąc przy toaletach nie mogła przecież dostrzec zasłabnięcia brata. Co więc robiła w korytarzu? Kłamała? Ale po co?

Z zadumy wyrwała się dopiero gdy tuż przed nią wyrósł rosły mężczyzna o szpakowatych włosach. Wzdrygnęła się, gdy dostrzegła chłód w jego szarych oczach.

I potępienie.

 

18:30

 

Krzaczaste brwi, poprzetykane nielicznymi srebrnymi śladami siwizny zbiegły się w jedną linię. Bez słowa sprzeciwu zajął wskazane mu miejsce. Napięte mięśnie barków sprawiały, że garnitur wyglądał, jakby zaraz miał puścić w szwach.

Milczał. Patrzył tylko tymi oczami w odcieniu brudnego śniegu. Na nią. Zupełnie jakby Pierra nie było w pokoju. Jakby dopiero co nie przedstawił mu bajeczki o skradzionym naszyjniku gospodyni. Z całych sił starała się wytrzymać i nie spuścić wzroku. Jej nogi powoli stawały się wiotkie.

- Szybko działa. - rzekł chrapliwie.

Uśmiechnął się półgębkiem.

- I ty w to uwierzyłaś, Soniu? Ty?

Przełknęła ślinę.

- Staram się tylko ustalić, kto mógł ukraść naszyjnik. - powiedziała, wbijając wzrok w podłogę.

Smukła sylwetka Pierra wyrosła między ojcem Lizzie a Sonią niczym mur, przerywając ich kontakt wzrokowy. Sonia powoli wypuściła powietrze z płuc, w duchu dziękując mu za ten gest. Skupił na sobie jego uwagę. Czy raczej pogardę?

- Co pan ma na myśli? - zapytał Pierre stanowczo.

- Ta hetera, matka tego... - Brandon Abbot odrzucił głowę w bok, jakby miał ochotę splunąć przez ramię... - Pożal się Boże, mojego zięcia.- Wyrzucił w górę ramiona. - Oczywiście! Jeśli coś zginęło, należy to zrzucić na naszą rodzinę! Jakby Earthlandowie byli święci! A to zwykłe szuje!

- Nikt nie oskarża ani pana, ani pana rodziny - łagodził Pierre.

- Nie!? To dlaczego rozmawia pan ze mną, a nie z nimi!

Ryk Abbota rozniósł się po pokoju i zapewne usłyszał go nawet lokaj pełniący wartę na korytarzu.

- Otóż, nie będę nic ukrywał! - grzmiał dalej. - Lionella otwarcie powiedziała mi dzisiaj, że uważa Lizzie za złodziejkę. Że związała się z tym jej wymoczkiem tylko dla jego fortuny. I że namówiła go na to, by nie spisali intercyzy. Że wszyscy jesteśmy złodziejami i jeszcze jej przyklaskujemy. - Jego nozdrza zaczęły poruszać się rytmicznie, gdy wyrzucał z siebie kolejne słowa. - Jakby nie było już na świecie miłych chłopców. - Zakończył cicho, spuszczając głowę.

Sonia przyglądała mu się, przygryzając dolną wargę. W ułamku sekundy uleciała z niego cała arogancja, którą zazwyczaj się odznaczał. Zgarbiony człowiek wyglądał, jakby przybyło mu kilka lat.

- Co się dokładnie stało? - zapytał Pierre.

Ojciec Lizzie podniósł głowę i zmierzył przebieranego detektywa ponurym spojrzeniem.

- Naskoczyła na mnie na korytarzu. Niedługo po ceremonii. - wyjaśnił niechętnie. - Bredziła coś, że wie, o co nam chodzi i że nie zrobi afery teraz, ze względu na gości, ale później się z nami policzy. I że jesteśmy złodzieje. Wszyscy, a Lizzie jest najgorsza. Nasza rodzina to hołota, nie mówiąc już o koleżankach Lizzie, które moja córka zaprosiła na ślub. - Wzruszył ramionami. - Uznałem, że zwyczajnie ma nie równo pod sufitem. Najwyraźniej jednak coś się wydarzyło...- Urwał na moment, uśmiechając się kpiąco. - Tej babie zależy na zdyskredytowaniu Lizzie...nas wszystkich. Powiedziałbym, że jeśli coś zginęło, to sama się o to postarała, by później oskarżyć o wszystko moją córkę. Bo kto bogatemu zabroni?

Sonia słuchała z rosnącym niepokojem. Skradziony naszyjnik był bujdą, którą wymyślili, by zatuszować prawdziwy powód przesłuchań i móc ustalić, kto znajdował się w pobliżu kaplicy w czasie śmierci Elton. Potyczki rodziców młodej pary nie wiele ich obchodziły, ale od czegoś musieli zacząć...

O czym do diabła mówiła Lionella? Możliwe, że chciała jedynie dopiec Brandonowi. A co jeśli nie? Co jeśli faktycznie coś zginęło, a ona o niczym nie wiedziała?

Przed oczami znów stanęły jej zerwane koraliki.

- Czy Lionella mówiła, co zginęło? - zapytała, wychylając się zza ramienia Pierra.

- Naszyjnik. - odparł ojciec Lizzie.

Sonia zerknęła na Pierra. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Wykonał delikatny ruch głową, jakby miał zamiar nią pokręcić, ale się powstrzymał.

- Przecież sami mówiliście, że naszyjnik. - burknął Brandon. - Nie róbcie za mnie idioty. To o to musiało chodzić tej starej wiedźmie!

Sonia przymknęła powieki. Policzki zapiekły ją od wstydu, gdy uświadomiła sobie własny błąd. Sama naprowadziła ojca Lizzie na tę odpowiedź.

- Staramy się ustalić, kto miał sposobność go zabrać. - podjął Pierre.

- Nie ja! - huknął pan Abbot - Ani nikt z mojej rodziny!

- W takim razie może ktoś z zaproszonych gości? - ciągnął niestrudzenie Pierre. -

Zauważyliśmy, że jedna osoba opuściła rezydencję i do tej pory się nie pojawiła. Winona Elton...mówi panu coś to nazwisko?

Pozioma bruzda na czole ponurego olbrzyma pogłębiła się. Krzaczaste brwi zetknęły się nad nasadą nosa, a oczy zwęziły.

- Nie jesteśmy złodziejami. - powtórzył po raz kolejny. - Ani my, ani nasi goście.

Zerwał się na równe nogi. Wyrzucił ramiona w bok. Przez moment wyglądał, jakby szukał w najbliższym otoczeniu czegoś, czym mógłby rzucić o ścianę. Zdołał się opanować i wcisnął dłonie w kieszenie spodni. Sapnął głośno.

- Nie masz wstydu. - odezwał się, taksując wzrokiem Sonię - Kto jak to, ale ty? Rzucasz na nas podejrzenia? I ty śmiesz się nazywać przyjaciółką mojej córki?

Sopel lodu przebił wnętrze Sonii. Usta otwarły się do protestu, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.

Pierre najwyraźniej czuł się w obowiązku zainterweniować.

- Panie Abbot, powtarzam, nikt...

- Postaw mi pan zarzuty albo daj święty spokój. - odciął się ojciec Lizzie.

W ułamku sekundy zniknął z pokoju na piętrze. Pozostawił za sobą jedynie echo zatrzaskiwanych drzwi.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Kanulas 25.06.2019
    Brak interpunkcji. Pozdrawiam, Kan.
  • Wrotycz 25.06.2019
    Śledzę, szkoda że takie długie odstępy w publikacji kolejnych fragmentów, ale i tak warto.
    Pozdrawiam:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania