Ostatnia lekcja polskiego
I padły wreszcie te słowa, które jakby za sprawą czarodziejskiej różdżki, zamieniły lekcyjną klasę w muzeum ciszy. Wszyscy jednomyślnie trwali na kontemplacyjnej modlitwie, aby złowrogi nauczyciel oszczędził jego numer w dzienniku. Na czołach pojawiły się krople potu. Marysia zaciskała pięści do tego stopnia, że jej dłonie przybierały kształt sinawych śliwek, a w oczach Jacusia dało się dostrzec – jak zwykle – głęboką tęsknotę i szaleńczą pogoń za rozumem.
- Zobaczysz… Żyleta mnie wybierze… - mruknął Krzysiek i zagryzł długopis.
- Do odpowiedzi poprosimy… - głos Żylety zawisł na sali jak rzeźnicka siekiera, przybierając charakter wyroczni sądu ostatecznego. Czas w tym momencie zdawał się spowalniać, przedłużać i rozciągać, zupełnie jakby wszystko pochłaniała czarna dziura. Pamiętam, że wtedy całe życie przebiegło mi przed oczami jak beztroski kicuś pośród wonnych burzanów. W ustach czułem jeszcze smak pierwszego pocałunku wakacyjnej miłości, a już trzeba mi było tak brutalnie wracać do rzeczywistości…
- Do odpowiedzi poprosimy…
Zaraz, zaraz… momencik… a co było na ostatniej lekcji? Martwa cisza wciskała nam strach w żyły do tego stopnia, że zaczęliśmy już z utęsknieniem czekać, aż „siekiera Żylety” spadnie na nieszczęśnika niczym grom z poszarzałego nieba. Moja pamięć zaczęła dobijać się do zaszufladkowanych segregatorów z opisem „ostatnia lekcja polskiego”, lecz te okazały się puste. Tkwiły w nich zaledwie szczątkowe ślady bitwy na kulkowe papierki, całkiem dobry rysunek wisielca Żylety i przepiękny krajobraz dekoltu Anki. O dziwo, w mojej pamięci z poprzedniej lekcji nie było niczego, o czym mówił nauczyciel. Ukradkiem zerknąłem w otwarte notatki kolegi z ławki, ale równie szybko pożałowałem. Po prostu zwątpiłem w ich prawdomówność zaraz po pierwszym zdaniu, które wskazywało, że Mickiewicz urodził się… w dwa lata po swojej faktycznej śmierci!!!
- Do odpowiedzi poprosimy… a właśnie, uczniowie… który dzisiaj mamy?
- Siedemnasty kwietnia… - podniósł się wątły, niemrawy głos gdzieś w zapleczu sali…
No tak… jaka ulga… siedemnasty kwietnia… Nie wybierze mnie! Ja mam dwudziesty pierwszy numer w dzienniku. Brakuje zatem… czterech… ale zaraz, zaraz, momencik! Kwiecień to czwarty miesiąc! Skubaniec doda do siedemnastki kwiecień i wyjdzie na mnie!!! Tak na zapas zacząłem myśleć o kaktusie stojącym na parapecie, na wypadek jakby Żyleta potrafił czytać nam w głowach, znając tok rozumowania.
- Do odpowiedzi poprosimy… - ta zacięta płyta poczęła już przysparzać nam gęsiej skórki. – Siedemnasty! Kto to? O! Maciuś! No, Maciusiu… los tak chciał! – zawołał z ukrywaną satysfakcją Żyleta. Przez klasę przetoczyła się lawina rozluźnienia wśród Nie-Maciusiów. Niestety los, który chciał Maciusia, zadrwił z nas wszystkich zmieniając wszystko jak w kalejdoskopie…
- Psze pana! Psze pana, nie ma Maciusia! Na konkursie, psze pana, jest! – Żyleta poprawił wyłupiaste binokle na swoim nosie, pokręcił głową z niesmakiem i zatopił spojrzenie w dzienniku, a Maciuś, z najlepszego kolegi w klasie, w jednej chwili stał się najzagorzalszym wrogiem... – Siedemnasty… siedemnasty kwietnia… kwiecień… czwarty… - mruczał pod nosem. – Do odpowiedzi poprosimy… czwarty! Kto to czwarty? Krysia! Krysiu, los tak chciał! Zapraszam do tablicy…
Wszystkie Nie-Krysie odetchnęły z ulgą, ale krucha dziewczyneczka, siedząca w ostatniej ławce pisnęła niemrawym głosikiem:
- No bo, proszę pana… ja chora byłam… cały tydzień… no i proszę pana… w związku z tym mam prawo ochrony i nie powinnam być pytana… no i ja nieprzygotowanie przez to zgłosiłam... – Żyleta spojrzał na Krysię i powiedział:
- Rzeczywiście… masz rację… tak jest… no to upiekło ci się dzisiaj… - pokręcił głową, westchnął. – Do odpowiedzi poprosimy… siedemnasty nie… czwarty nie… a jakby tak siedemnaście minus cztery… - serce stanęło mi w gardle. Jeśli teraz ta osoba nie pójdzie do odpowiedzi, to w końcu Żyleta doda tą głupią siedemnastkę do kwietnia, wyjdzie mu ta głupia dwudziestka jedynka i wyjdzie mu do odpowiedzi ten głupi… no… no… no ja pójdę do odpowiedzi!
- Trzynaście! Kto to jest trzynaście? Rysiek! Rysiek, tablica na ciebie czeka!
- Ale proszę pana… ja mam szczęśliwy numerek… wylosowali na szkolnym apelu, że trzynasty dzisiaj nie musi odpowiadać… - naraz w sali podniosła się wrzawa.
- A ja na pogrzebie byłem!
- Mi się spóźnił autobus!
- A mój tata jest dyrektorem tej szkoły!
- Psze pana, chorej sąsiadce musiałem zanieść zaku… - wszyscy przekrzykiwali się jeden przez drugiego, a ja z coraz większą nadzieją w sercu odliczałem upragnione minuty do końca ostatniej lekcji polskiego. W końcu zdezorientowany Żyleta wstał, trzepnął dziennikiem o blat biurka i krzyknął:
- DOSYĆ TEGO! WSZYSCY WYCIĄGAJĄ KARTECZKI NATYCHMIAST!!!
A więc zapadł wyrok. Trzepot palpitacji serca przesłonił zdrowy rozsądek, rzeź niewiniątek przechodziła w ostateczny plan spełnienia. Z oczu zaskoczonych uczniów pozierało przerażenie. Nauczyciel uspokoił wzburzoną krew, podyktował pytania i zaznaczył, że do końca lekcji pozostało pięc minut. Teraz rozbrzmiał koncert długopisów, które chaotycznie przelewały na papier strzępy wiedzy każdego ucznia. Czas przyspieszył nieubłaganie. Pędził z zawrotną prędkością, ruchem prostoliniowym, jednostajnie przyspieszonym ku dzwonkowi. Porażka była nieunikniona.
- Krysiu! Co się tak wiercisz? – zagrzmiał Żyleta.
- Bo ja… bo ja… proszę pana… ja mogłam jednak na ochotnika pójść…
Komentarze (9)
To mój kolega, dlatego mnie to tak śmieszy, sorki HAHAHA
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania