Pan da pięć biletów do Nieba

Bilet wstępu do ustępu

 

Dzisiaj i tylko dzisiaj

Mlecznobiała mgła przepływała przeze mnie, nasączając światłem i ciepłem każdą komórkę mojego ciała. Nie wiem czy składam się z czterech, czy czterdziestu milionów takich komórek, ale każda doświadcza tej cudownej energii, która wyłania mnie z niebytu. Już wiem, Boże, ile lat przeżyję na tym obrzydliwym świecie ludzi oddychających dziwnym, zatrutym powietrzem. To musi być ohydne doświadczenie.

Wiem, co się stanie w każdym momencie mojego życia. I wiem, że stracę tę pamięć, kiedy wyrwą mnie na zewnątrz, każąc żyć w tym toksycznym środowisku zdegenerowanych małp. Czasami, kiedy coś się zatnie w zwojach (zawsze coś się zacina. Nie jesteśmy najdoskonalszym tworem, wbrew temu, co nam się wydaje), doznam pewnie swoistego „deja vu”. Bo jeszcze nikt nie zrozumiał, że ewolucja też jest Twoim tworem. Nie poszedłeś na skróty, jak wydaje się ortodoksom, konstruując gotowca z gliny. Tak zamotałeś swoje ścieżki, żeby żaden potomek szympansa nie doszedł prawdy. Stworzyłeś i zostawiłeś...Niech się męczą! Kiedy byłeś Bogiem Starego Testamentu, grzmiałeś, mściłeś się, interweniowałeś, ale ... ale kiedy zawarłeś przymierze na pewnej górze, a potem wysłałeś Syna, wszystko się zmieniło. Jesteś najdoskonalszym Bogiem, właśnie dlatego, że się nie wtrącasz. Każesz kochać (kogo?), szanować (dlaczego?), wybaczać (z jakiej racji?), być dobrym (po co?). Popełniasz błędy, ale dużo rzadziej niż ja i dlatego jesteś kim jesteś.

Wiem jak będzie wyglądał mój dom, żona i dzieci. Co będzie z moimi przyjaciółmi: Wojtkiem, Jarkiem, Syskiem, Rysiem i Mirkiem. Czy Elą?..., a co u Joli? Kim będą, co zrobią lub nie zrobią. Kogo pokochają, a kogo znienawidzą. Jak będę żył, jak umrę i dlaczego. Ludzką miarą sekund - cyk, cyk, cyk - dałeś mi wiedzę, co stanie się w każdej chwili mojego życia. Potraktowałeś biednego robaczka tym życiem z pamięcią, wsadziłeś do najbezpieczniejszego domu pod słońcem w brzuchu mojej mamy - pompuje biedaczka przez pępowinową rurę wszystkie składniki odżywcze - a potem mi to zabierzesz? Dlaczego?

---

Czasami rytmiczne stukanie w mój dom budzi mnie ze słodkiej drzemki. Słyszę przytłumione jęki i stęki. Tatuś dobija się do mojej chatki. A idźże! Mało ci, że jesteś współwinny mojego istnienia. No, ale z drugiej strony, jeśli przeszukujesz czasami ten przedpokój, to znaczy, że chciałeś, aby było to, co będziesz mieć. Przynajmniej uczucia były prawidłowe, choć skutku do końca nie przewidziałeś. Nawet nie wiesz staruszku, ile przysporzę ci zgryzot.

---

Coś zagrzechotało pod miękkim ciemiączkiem. Jak jest ciemiączko, to znaczy, że tych komórek jest już sporo. Na pewno więcej niż czterdzieści milionów. Poczułem skurcz ścian mojego domu. Matka też musiała to boleśnie odczuć, bo zwinęła się w kłębek. Zauważyłem to poprzez zmianę płaszczyzny podłogi. Poleciałem na sufit. Mamo! Co się dzieje?! Mamo!

Mikroskopijna drobina rtęci z rozbitego termometru przesuwała się po moim mózgu - nie uważałaś przy sprzątaniu, Mamo - powodując delikatne wyładowania elektryczne, rwiąc połączenia - iskrząc i sycząc. Wyrywała z niego dłuto Michała Anioła, pędzel Rafaela, pióro Dantego. Zostawiła wszystkiego po trochu. Z akcentem na „trochę”. Potem przekonam się zresztą, że posiadanie dłuta Buonarottiego, nie daje jeszcze możliwości wyrzeźbienia „Piety”.

 

Architektura pofałdowanego pod czaszką tworu, stawała się coraz bardziej surrealistyczna. Pokiereszowane synapsy pokierują mną, zostawiając tylko zmęczone myśli i wspomnienia oraz starego laptopa, wymęczonego Forda i psychodeliczną rzeczywistość XXI wieku.

Taką straszną pretensję mam do Ciebie i czasu, żeście umiejscowili mnie w tym czasie. Coś odebrali, czegoś nie dali.

Coś głośno chlupoce i słyszę narastający szum kaskady. Jak w dobrym kiblu. Strasznie ciasno i boleśnie robi się w tej zwężającej się coraz bardziej rynnie...- Mamo!- Głos z oddali:

- Wody odeszły!... Siostro, kleszcze... Płód jest źle ułożony... Pępowina!

Coraz bardziej duszno. I straszno. Zapominam. Jezu, Zapominam! Zapominam! Pełno śluzu w gardle, który ktoś mi palcem wygrzebuje. Nie chcę! Spieprzaj!... I pierwszy łyk tego strasznego, zatrutego powietrza, wdarł się w gardło razem z krzykiem.

 

Szkolny, ulgowy

 

Niedawno

Inteligencja to dziwna, niedefiniowalna forma aberracji mózgu. Podobnie jak miłość, nienawiść ,wiara, nadzieja. Niewielki ma związek z temperamentem, charakterem czy moralnością. Rozszyfrowywanie genotypu też prowadzi do nikąd. Nie słyszałem o równie genialnych dzieciach Mozarta, ani wybitnych potomkach Newtona. Dzieci profesora uniwersytetu rodzą się debilami, a te poczęte na klepisku w jurcie zapyziałego Mongoła na pustyni Gobi okazują się...noblistami.

Inteligencja nie jest mądrością (choć lubi jej towarzyszyć). Mądrość to suma doświadczeń, którą mądry człowiek potrafi spożytkować dla dobra siebie lub (i) ogółu.

Inteligencja nie jest wiedzą (choć lubi jej towarzyszyć). Wiedza to suma informacji padająca na żyzną rolę pamięci. Jak słyszę, że państwo kształci inteligentów, tworzy inteligencję, to nóż mi się w kieszeni otwiera.. Wykształcenie ma bardzo niewiele wspólnego z inteligencją - szczególnie w dzisiejszych czasach.

Inteligencja nie jest umiejętnością przystosowania (choć lubi jej towarzyszyć). Inteligent może być głupi, niezorganizowany, nie umiejący odnaleźć się w otaczającej rzeczywistości. Einstein powiedział kiedyś, że nie rozumie dwóch rzeczy: własnej teorii względności i zeznania podatkowego. Był wyjątkowo niezaradny w codziennym życiu. Inteligencja umie się do tego przyznać. Mądry, pełen wiedzy i z tytułem naukowym bufon – nigdy.

Inteligencja nie lubi władzy (choć czasami jej towarzyszy). Kiedy zderza się z osobnikiem bez moralności lub psychicznym dewiantem, podsunie nam Hitlera lub Stalina. Kiedy spenetruje człowieka o silnym charakterze i właściwej etyce, da męża stanu. Nie polityka właśnie, a męża stanu. Jak Charles de Gaulle lub Piłsudski.

Ci, co próbują zdefiniować inteligencję, wykazują się wyjątkowym jej brakiem. Jakaś „Mensa” z jej testami, formułki psychologów z ich przekrojem Weschlera, rozważania filozofów i innych mądrali, są tylko plastrem dla osobników jej pozbawionych. Wymyślą definicję, dostosują ją do rzeczywistości i wyskakują nam tłumy inteligentów. Mój Boże! coś jest cenne z reguły dlatego, że jest rzadkie. Niekoniecznie dobre. Kawałek skamieniałego gówna dinozaura jest cenny bo rzadki, ale nie wiem czy dobry.

Inteligencja jest solą dla dobrze dobranych składników potrawy. Wyjdzie wtedy super- żarcie. Ale jak się nie zna smaku soli, też będzie dobrze. Świat pichci swoje jedzonko bez soli, eksterminując domagających się solniczki przy wspólnym stole.

Inteligencja jest myślącą emocją... - to tak jakby opowiadać o racjonalnej miłości - pomyślałem otwierając kolejne piwo.

 

Wiele lat temu...

- Pani jest durna!- odsunąłem gwałtownie krzesło, które z hukiem przewróciło się na stojącą z tyłu ławkę. Wiedziałem, co to oznacza, kłopoty, ale jak zwykle nie umiałem się powstrzymać. Lubię to liceum, ludzi, nawet niektórych nauczycieli, ale, do cholery, niech mi nie robią wody z mózgu!. Pani Kawalec, moja polonistka, postawiła mi kolejną pałę za interpretację „Stepów akermańskich” Mickiewicza. Moim zdaniem bredził wieszcz po spożyciu...

- ...poeta ukazał w wierszach tęsknotę i umiłowanie ojczyzny....

- Pani profesor! Poeta nie wyszedł z łona matki odlany ze spiżu. Był taki sam jak my. Kochał, pił, swawolił, chędożył, co się rusza i na drzewo nie ucieka... Czytałem jego biografię...Pewnie zaciągnął się za dużo fają z haszem na tym zadupiu azjatyckim i napisał... Jego wielki talent przejawia się głównie w tym, że, mimo swojego stanu, potrafił genialnie rymować i nawet jakieś patriotyczne przemyślenia można się tam doszukać, ... jak się ktoś uprze.

Cisza w klasie była jak makiem zasiał. Wietrzyli kolejną scysję z moim udziałem i to ich rajcowało. Syn wicedyrektora i znowu dym. Mam jakieś dziwne, nieodparte wrażenie, że przewidywałem jego kłopoty z synem już w wieku prenatalnym. Mirek - mój przyjaciel z podwórka, z którym razem poszliśmy do klasy humanistycznej, trącał mnie nerwowo łokciem, coś sycząc przez zęby. Ale już nie potrafiłem się opanować.

Kawalcowa zerknęła na mnie spod okularów.

- Drogi Michale. Masz podręcznik. Nie jest napisany przez murarza. Tak się składa, że ukończyłam studia, gdzie wykładali nie hydraulicy i ślusarze, a profesorowie, którzy znają temat. Tymczasem ty męczysz trzecią klasę... Więcej pokory.

W wieku jakim jestem, najmniej szanowaną cechą charakteru jest pokora.

- Jak przez dwadzieścia sześć godzin na dobę myślał o ojczyźnie uciśnionej, to cud, że miał kiedy zjeść, wysikać się, no i te inne sprawy...

- Michał twój język!

-... a czy te profesory siedziały obok wieszcza, kiedy pisał te rymowanki? A może zajrzeli mu do mózgu jakimś cudownym, naukowym, analitycznym sposobem? Mickiewicz wielkim poetą był...- za późno się zreflektowałem.

Nerwowo poprawiła okulary na nosie. Widziałem, że ledwo panuje nad sobą. I sprawiało to dziwną , masochistyczną przyjemność.

- Gombrowicza się czytało? Chyba nie jest w kanonie lektur? Nawet chyba nie jest drukowany. Mój mądralo, muszę porozmawiać z ojcem. A tym czasem będziesz się uczył wedle obowiązującego programu. Jeszcze nie ty go piszesz. No, ale jak będziesz ministrem, ...a może ustrój się zmieni?- parsknęła ironicznie.

Faktycznie, przeczytałem taką wymiętoloną broszurę pt. „ Ferdydurke”, drukowaną w Paryżu. Wcale mi się nie podobało, ale tekst ze Słowackim był dobry.

A rozmawiaj sobie. Nie pierwszy raz. I tak będę miał w domu przejebane.

-Pani jest durna!

---

 

- Obraziłeś panią Kawalec. Przeprosisz ją przy klasie. Sprawowanie oczywiście będzie obniżone, zawieszony będziesz w prawach ucznia na dwa tygodnie, co i tak jest niewielką karą... no, ze względu na ojca. Powinieneś być relegowany. Ma ten twój ojciec z tobą. Co się dzieje, Michał?

Gabinet dyrektora jest surowy, ascetyczny. Dyplomy, puchary, zdjęcia. Dyrektor jest jak ten gabinet. Garnitur- wzór średni Gierek; klasa, profesjonalizm i kultura znamionuje tego pięćdziesięciolatka o arystokratycznych manierach. Nigdy nie słyszałem, żeby podniósł głos i nie widziałem go wkurzonego. Kiedy lekko drżały mu nozdrza, to każdemu uczniowi mocno drżała dupa. Skąd się w związku z tym ( lub bez związku z tym) brał jego autorytet? Muszę to przemyśleć w wolnej chwili, ale chyba w najbliższym czasie nie będę jej miał - ”tata nie chciał uczestniczyć w tej rozmowie”. Wiem. Dopadł mnie na korytarzu podczas przerwy, jak pies do kości. Czyli głównie warczał.

Oczywiście przeproszę panią Kawalec. Nie dlatego, że każe mi dyro, ale dlatego, że faktycznie zachowałem się po chamsku. Kobieta robi, co może. I co umie. Nie jest złośliwa i ma rzeczywiście sporą wiedzę. Wydaje mi się, że mnie lubi i ja też jakiś sposób ją lubię. Nie powinienem był, ...no, ale mleko się rozlało.

Nie wrócę do domu. Matka mnie zarżnie!

---

 

Zezowata woźna, Durlikowa, nie zdążyła przechwycić mnie, kiedy wyciągałem rzeczy z szatni. Goniła aż na pobliski cmentarz. Musiała mieć chyba specjalne instrukcje od ojca, który coś pewnie dostrzegł w moich oczach, kiedy ze mną rozmawiał na korytarzu. Mirkowi zdążyłem powiedzieć, że na skałce...,żeby przyszli całą paczką.

Skałka jest częścią rezerwatu geologicznego położonego niedaleko naszego osiedla. Kiedyś były tam kamieniołomy. W latach pięćdziesiątych przerwano eksploatację, a teren częściowo zalały podskórne wody. Utworzyło się przepiękne malachitowo - szmaragdowe jezioro, w którym kąpaliśmy się, mimo surowego zakazu. Centralnie wypiętrzała się górka zwana „skałką geologów”. Jest tam jaskinia, do której ledwo daje się wpełznąć. Czasami tam właziliśmy w czasie upałów, ale głównie dlatego, że szesnastolatki lubią włazić tam, gdzie nie wolno. Pordzewiale tablice z zakazem wstępu, wziąłem do domu i przykleiłem na drzwiach pokoju. Po początkowej awanturze o zniszczenie mienia domowego, matka sprawdziła tylko czy klej jest zmywalny.

 

Mirek przekazał info pozostałym. O siedemnastej przyszli wszyscy do mojej jaskini Dawida. Lwów prawdziwych wprawdzie nie było, ale moje myśli kąsały równie skutecznie, co te wygłodniałe bestie. Porównanie zresztą do dupy. Porządnego Dawida lwy nie pożarły, a mnie wpieprzały, aż miło.

Każdy z nich, Mirek, Sysek, Wojtek, Jarek, Szeryf, Rysio - kolarz oraz Ela i Jola przytargali co się dało. Jarek harcerski śpiwór, Wojtek - paliwo turystyczne - takie śmieszne, białe kostki śmierdzące spirytusem (żebym się nie bał wygłodniałych lwów w nocy), Szeryf - paczkę fajek, dziewczyny jakieś kanapki, a Mirek dwa wina marki „Mistella”. Rysio ze spuszczonymi oczami wręczył mi malutką poduszeczkę. Wdzięczny im jestem. Pewnie wiele ich kosztowało zorganizowanie tego wszystkiego. Inna sprawa, że przewidują mój pobyt w grocie na lata! Cholera, ja też. Jestem zdeterminowany, zacięty i nie ustąpię. Nie bardzo wiem w czym mam nie ustąpić, ale nie ustąpię. Niech się martwią. Niesprawiedliwość systemu.

Sysek zaczął pierwszy.

- Człowieku! Ale jazda jest na osiedlu. Twoja matula lata jak poparzona po wszystkich. U moich staruszków też była,... - dla niezorientowanych wyjaśniam, że były kiedyś takie czasy, że mieszkający obok siebie ludzie, znali się, kontaktowali, zapraszali, bywali na imieninach, urodzinach, itd.

- No i dobrze. Nie wrócę.

- Nie bądź idiotą! Mirek nam wszystko opowiedział. Po co ci te powalone dyskusje w szkole. Rób, co każą i zamknij się – i to mówi Ela, moja skryta miłość!

Liczyłem, że ona właśnie mnie zrozumie. Będzie współczuć, głaskać po głowie, pocieszać, mówić o niesprawiedliwym świecie dorosłych. No, może pocieszać tak trochę bardziej. Najpiękniejsza dziewczyna na osiedlu! Rodzice - prawnicy. Kasa i klasa. Byłem w niej zabujany. Tą piękną, sławioną przez literaturę pierwszą miłością. Oszuści - literaci pisali o wszystkim, tylko nie o połączeniu czystych uczuć młodzieńczych z uciskiem spermy na przysadkę mózgową u szesnastolatka. Może kiedyś się uda połączyć z Elą, te dwa nie wykluczające się problemy.

---

Około dwudziestej drugiej wyczerpał mi się repertuar pieśni obozowych w stylu „Majka”, „Gdybym miał te oczy”, itd. Wyrecytowałem wszystkie, pamiętane wiersze i zaczęło być trochę chłodno i straszno. Kanapki zjedzone, śpiwór sięgał najwyżej do pasa, zostały cztery fajki ( przynieśli, a potem dupki sami wypalili).

Wyszedłem na zewnątrz. Wilgotno było, rosa zaczynała się osadzać na trawie, kamieniach i przerastającym szczeliny skalne, mchu. Wróciłbym, ale nie mogę. Ambicja, honor, zawziętość, głupota ( test wielokrotnego wyboru) nie pozwala się poddać.

 

Ależ byłoby super jak bym tu umierał. Jakież wyrzuty sumienia rodziców, szkoły. Skonałbym, zostawiając ich pełnymi winy, a oni darliby szaty, wyjąc, jak bardzo mnie skrzywdzili. A Ela by płakała. Cóż za piękna scena!

---

 

Ciemno było jak w dupie u Murzyna. Śliskość kamieni była wyjątkowo zdradliwa i noga pojechała; zabolało w kostce i poleciałem na dół. Kurczowo zacisnąłem palce na jakiejś krawędzi skały. Pod stopami (chwała Bogu!), wyczułem półkę, która, dając minimalną podporę na nogi, upuściła mi z tyłka trochę strachu wynikającego z lęku wysokości plus dwudziestu metrów wolnej przestrzeni pode mną. Ale i tak strach ścisnął mi gardło do tego stopnia, że tylko coś cicho zaskrzeczało w tchawicy. Sparaliżowany nie mogłem się poruszyć. Jezus, Maria! Jest noc, co ja zrobię. Ratunku!

Jakaś dłoń zacisnęła się jak imadło na nadgarstku. Mirek szarpnął mnie w górę, aż zachrupało w barku. Wciągał sapiąc, a moja twarz ryła po wystających kamieniach. Ciepło popłynęło po ramieniu, po brzuchu, po nodze...

Wyciągnął.

Ciężko dysząc, leżeliśmy na trawie przed wejściem do jaskini. Jakże pięknie pomrugiwały gwiazdy, na które patrzyłem rozszerzonymi ze strachu i wyczerpania, oczami.

- Skąd żeś się tu, kurwa, wziął?- wychrypiałem.

 

- Wiedziałem, że będziesz potrzebował... słyszałem, jak darłeś mordę i świrowałeś wiersze... Poczekałem...Mnie też pewnie szukają. Chodź, wracamy- wyrzucił z siebie z trudem.

Chciałem już wracać.

---

Panika wybuchła, jak weszliśmy na klatkę. Spory tłumek sąsiadów kłębił się na półpiętrze. Mamuśka dopadła mnie jak szpak świeżą glistę. Kompres na nogę, kartkowa czekolada od matki Joli, wyciągnięte z pawlacza pomarańcze, trzymane przez rodzicielkę Wojtka na czarną godzinę. Trochę już czekały, bo nieco się zeschły.

Wycierała mi wilgotną gazą, zaschniętą krew i opatrywała zadrapania. I cały czas ryczała. Instynkt macierzyński na razie zdecydowanie przeważał nad cholerycznym charakterem. Jakby bardziej spuchła od płaczu, to łzy popłynęły by jej za uszami. Czyli wygrałem.

Ojciec milczał. Kiedy opatrzony leżałem w łóżku, wpieprzając deficytową czekoladę, podszedł spoglądając ponuro.

- Musimy jutro porozmawiać.

Poczułem się jak galernik, który po całodziennym wiosłowaniu dowiedział się, że właściciel galery ma ochotę na narty wodne.

---

Następnego dnia przeważył już w matce choleryczny charakter nad matczynym instynktem.

Kiedy na jej głupie pytanie „co robiłem na skałce?”- odpowiedziałem „gówno”- poczułem drewniaka na głowie. Znowu zaczęła krzyczeć i lamentować, a ojciec zawiózł mnie do szpitala, gdzie założono mi cztery szwy. Po co się tak odezwałem!? Mizerna jest ludzka inteligencja w zderzeniu z brutalną rzeczywistością.

 

Zakaz spożywania w przedziale

 

Tydzień temu

„... z ostatniej chwili! O 13.20 zawaliła się część dachu nad wybudowanym w ubiegłym roku centrum handlowym w Radomiu. W chwili katastrofy w obiekcie przebywało prawdopodobnie kilkaset osób. Nieznana jest obecnie liczba poszkodowanych i czy są ofiary śmiertelne. Na miejscu pracują ekipy ratownicze, dojeżdżają również zespoły ratunkowe pogotowia. O przebiegu akcji będziemy informować Państwa na bieżąco. A teraz dalszy ciąg informacji...”

 

Usłyszałem przypadkiem głos spikera w wiadomościach i westchnąłem. Jakaś kobita poszła po chleb i mleko. O 13.15 skończyła zakupy. Przy wielkich, obrotowych drzwiach zawahała się i zawróciła. Takie piękne są te buty na wystawie w pasażu! Oglądała je od tygodnia, dopasowując do sukienki i torebki. Mój Boże! Jak ja będę wyglądać! Wypłata za tydzień, ale...ale jeszcze raz popatrzę! No i wzięło, gruchnęło, huknęło i nie ma czyjejś matki, żony, córki. Nie ma mleka, chleba, butów i kobity.

 

Cztery dni temu

„Służby ratownicze poinformowały o zakończeniu akcji ratowniczej. Budowlańcy przystąpią teraz do odgruzowania terenu za pomocą ciężkiego sprzętu. Oficjalnie już podano liczbę ofiar- 27 osób zginęło (no to mogła tam być jednak ta moja kobita od butów), 76 jest rannych, w tym 23 w stanie ciężkim. Premier Rządu i Prezydent Miasta wyrazili głębokie współczucie rodzinom ofiar i zapowiedzieli wszelką, możliwą pomoc. Obecnie rodziny poszkodowanych objęte są opieką psychologiczną.

Na miejscu tragedii rozpoczęła działalność komisja ds. zbadania przyczyn zawalenia się dachu. Firma budowlana „Budor” z Warszawy - główny wykonawca, jak i biuro projektowe S&S z Kielc, nie poczuwają się do odpowiedzialności za ewentualne błędy. Sprawą zajmuje się prokuratura w Radomiu...”

 

Moja pięcioletnia córka uwielbia chodzić do pobliskiego centrum handlowego. Mogłaby tam siedzieć godzinami. A to pokój bawialny, te wszystkie trampoliny, małpie gaje, basen z kulkami, a to lody, sklep z zabawkami, zoologiczny. Szlag mnie trafia jak tam idę. Teraz chociaż będę miał pretekst, żeby nie iść i żonę powstrzymać.

S&S...S&S z Kielc. Coś mi dzwoni w głowie, kołacze, ale nie mogę sobie przypomnieć. Skądś znam tą nazwę?.

Mam. Przypomniałem sobie zupełnie z głupia frant, siedząc na kiblu i patrząc bezmyślnie na logo producenta proszku do prania wydrukowane na pudełku. S&S - Syskowski& Syskowska, rodzice mojego przyjaciela z młodości - Wojtka, ksywa Sysek. Przed ‘89 rokiem pracowali „staruszkowie” na państwowej posadzie, aż rzucono hasło „bogaćcie się!” i odkopali w sobie stłamszone przez komunę pokłady kapitalizmu, zakładając prywatne biuro architektoniczne. Idealnie wstrzelili się w boom budowlany lat dziewięćdziesiątych, szybko wyrastając na poważnego gracza w branży. Zmusili Syska do zaocznych studiów na polibudzie, choć matura, którą zrobił dawno temu była szczytem jego intelektualnych możliwości. Myślę, że nawet przesadziłem z tym szczytem. Sysek osiągnął go dawno przed maturą. Plątał się wcześniej po jakiś biurach jako referent ds. czegoś tam. Rodzice uznali, że teraz będzie pracował w rodzinnym biznesie, na a jak się zestarzeją... No i został biedak inżynierem, ale męczył się strasznie. Takie to teraz piękne czasy - płacisz i masz.

Logo proszku to strasznie najeżony byk.

 

Sześć lat temu

Jedziemy na dwa samochody do jakiejś pipidówy koło Tarnowa. Do BMW Syska władowałem się razem z Rysiem Kolarzem i Jolką Adamik. Rysio – Kolarz, ma naprawdę na imię Darek. Rysio - Kolarz, to ksywa urobiona od pewnego znanego polskiego szosowca rowerowego z lat siedemdziesiątych. Mimo to nie chodzi bynajmniej o zamiłowania Darka do jazdy na bicyklu, ale o szczegół mechanizmu napędu tego ustrojstwa. Konkretnie o pedały.

W ostatniej chwili na przednie siedzenie wjechała z miną udzielnej księżnej, Ela Leśniak. Odwalona w jakieś wystrzałowe ciuchy, miniówę, przywitała się zdystansowana - mnie omiotła zimnym wzrokiem, rzucając jakieś zdawkowe „ how do you do?” Cholera! Panienka z okienka w wieku trolejbusowym z instrukcją obsługi po angielsku. Może zresztą słusznie, że jest instrukcja. Słyszałem, że jest wielu amatorów ujeżdżania tego trolejbusu, a tu już widać trochę rdzy, nadwozie ciutkę spęczniało i jakiś taki silnik narowisty. A może i nie wszyscy kierowcy rozumieją po polsku?

Do Toyoty Krzyśka zapakował się Mirek i Szeryf. Zadzwoniło szkło. Kątem oka zobaczyłem jak Mirek - asystent w katedrze arabistyki na UJ - wyciąga z plecaka wino marki patyk i daje je Szeryfowi. Prosty murarz - Andrzej, zawsze był pod wpływem i urokiem Mirka. Ten „lekki” inteligent, który grał na kilku instrumentach, pisał wiersze, kręcił amatorskie filmy, malował, rzeźbił, a dziewczyny sikały na jego widok, zawsze wywierał na Szeryfa ogromny wpływ. Teraz chłop się krygował, ale tokowanie Mirka było całkiem w jego stylu.

- Andrzejku drogi! Spotykamy się całą paczką po tylu latach, a ty nie chcesz nawiązać do świetlanych tradycji naszych kontaktów interpersonalnych. Trochę frenetycznego hedonizmu, wolnego od drobnomieszczańskiej obłudy jest konieczne... Dalej już nie słyszałem, ale Andrzej zabrał się zębami za zerwanie plastikowego korka.

Chętnie przesiadłbym się do Toyoty, bo w BMW wiało od Eli rześkim powietrzem ze szczytowego okresu glacjalnego. I bynajmniej nie chodzi tu o podmuch z klimatyzacji.

Ale coś fałszywego, sztucznego pobrzmiewało w Mirka enuncjacjach. Nie żebym nie napił się wina, ale stać nas na kupienie jakiejś „Finlandii” po drodze, szczególnie przy takiej okazji. I nie muszę obudowywać chęci napicia się, w tanią filozofię, dobrą dla Andrzeja. Mirek zawsze lubił łyknąć, no ale teraz? „Finlandii” jeszcze nie ma, a on przyszedł już z tymi winami. Może głupio byłoby mu po prostu zaproponować „szczeniaka” po drodze (w końcu poważny naukowiec), a tak mamy filozoficzno - psychologiczne uzasadnienie. W końcu nie ważne co się pije, ważne żeby zaczęło poniewierać.

---

 

Zaprosił nas Jarek - ostatni z naszej grupy. Na studiach w Krakowie poznał swoją żabcię i w zgodnym, acz grzesznym pożyciu z nią, otrzymał prezent od bociana - kijankę o imieniu bodajże, Józef - to od patrona parafialnego kościoła (taka była wola teściów, a kto ma pieniądze, ten ma władzę) i dodatkowo od ojca panny młodej, dom z gospodarką w Daskach pod Tarnowem. Pasowało jak nie wiem co, bo skończyli oboje Akademię Rolniczą. Nie wiem czego się naćpał, albo co mu się przyśniło po ciężkostrawnym grillu - dość, że zaprosił nas na wspominki młodości. Oby to nie były wypominki.

- No, nareszcie!!! Przez Gdańsk jechaliście!? Wysiadać! Wysiadać! - Jarek całował dziewczyny z dubeltówki, z nami uskuteczniał niedźwiedzia na sterydach. Aż dech zapierało!

- Szeryf!... o w mordę! Coś cię chwieje! - Andrzej wygramolił się z Toyoty – no i dobrze. Basia szykuje takiego grilla, żeście w Kielcach nie widzieli. Będziesz rozgrzany jak seksoholik na widok cycków Dody. He, He - dobre, co? - sam już chyba był po wstępnej rozgrzewce.- jutro u nas dożynki, to poimprezujecie po wsiowemu. Rano teść będzie robił wyroby, to spróbujecie, a i do domu coś weżmiecie... no siadajcie.

Zaprowadził nas do ogrodu pod wielki namiot. Basia - żabcia, była drobną blondynką o nieładnej twarzy. Miała jednak w sobie coś ciepłego, życzliwego i to wyczuwało się w niej natychmiast. Chyba dobrze zrobił Jarek umiejscawiając Józiokijankę w jej brzuchu. Basieńka właśnie przewracała na grillu smakowicie skwierczące przysmaki.

Przy stole siedziało już kilka osób; jakieś trzy miejscowe piękności i chyba ich bodyguardzi z lokalnej siłowni. Pewnie potem dowiem się, kto jest kto. Jakby to Ela powiedziała, „ Who is who?”

Ale potem zrobiło się gwarnie i wesoło i nie było czasu na dokładne inwigilacje. „ No to za stare czasy!...”, „...za spotkanie”, „ za tych, co nie mogą!” itd. Zresztą w miarę upływu czasu coraz więcej, coraz mniej mogło. Ściemniło się, słychać było intensywne cykanie świerszczy, a z oddali dudniło „ Jesteś szalona” Boysów. Impreza w centrum wsi rozkręcała się na całego. Z otwartej na oścież stodoły buchało intensywnym zapachem siana. Aż w nosie kręciło. Zresztą miałem wrażenie, że nasze spotkanie powoli przenosiło się do tego budynku. Coraz częściej dobiegały stamtąd podniesione głosy, jakieś śmiechy, popiskiwania itp. Sądząc z tego, że trzech miejscowych pakerów pochrapywało teraz na stole, a ich bogdanek przy nich nie było, konfiguracje dwustronne musiały być inne niż na początku. Moje podejrzenia wzmocniła nieobecność Wojtka, Szeryfa i Mirka. Kiedyś czytałem reportaż, jak w latach siedemdziesiątych przeprowadzono proste badania krzyżowe krwi pod kątem ustalania ojcostwa w pewnym amerykańskim miasteczku, którego nazwy przezornie nie podano. Był to jakiś projekt uniwersytecki, a rzecz odbywała się całkiem anonimowo. Okazało się, że już te proste badania w 20% wykluczyły biologiczne ojcostwo prawnych, szczęśliwych tatusiów. No i dobrze. Niech się geny mieszają. Te w Daskach pod Tarnowem też. Ach, te wiarołomne baby! Gdyby historia cywilizacji potoczyła się tropem nie myśliwego – wojownika, a matriarchatu, mielibyśmy taką samą ilość burdeli, w których swe wdzięki prezentowaliby dwudziestoletni Adonisi.

Pierwsze nietoperze pojawiły się na tle ciemniejącego nieba. Siedzieliśmy w piątkę przy stole: ja, Ela, Rysio i dwóch autochtonów (o ile przybijanie czołem gwoździa w blat można nazwać siedzeniem), bo przed chwilą ten trzeci przyszły, prawny a szczęśliwy tatuś, zsunął się z ławy mamrocząc „csssso jest, kurwa z tym łóżkiem Halina!?” Milczeliśmy. W stodole słychać było tych, co upili się na wesoło. Tu została grupa smutasów.

Kroki. Ojciec Basi wyłonił się z mroku.

- Może Państwo chcecie się położyć? Basia przygotowała pokoje na piętrze. Poszła z Jarkiem i waszą koleżanką i kolegą na zabawę we wsi. Prosiła by zapytać...- spojrzał na nas wyczekująco.

Kawał chłopa. Jeśli pewna partia ludowa sporządziła w swej centrali algorytm idealnego działacza terenowego, to na pewno pan Henryk się w niego wpisuje. Kolor nosa, pomnożony przez wielkość dłoni (łopata), podzielony szerokością klaty, odjęta długość siwych wąsów (Witos), a dodana chęć rządzenia mierzona w obowiązującej walucie i z tego pierwiastek kwadratowy, silnia i...i wyskakuje pan Henryk. Jarek mówił, że w najbliższych wyborach jest kandydatem na wójta. No, z takim algorytmem już jest wójtem.

Spojrzałem na Elę. Podniosła głowę. Cienie rzucane przez naftowe lampy rozwieszone wkoło altany zagrały na jej twarzy i w szklance, którą bezmyślnie obracała w palcach. Nie jest jeszcze tak źle, jak sądziłem na początku. Naprawdę ładna z niej dziewczyna. A ponieważ jednak jestem dalekim, choć mało udanym potomkiem myśliwego - wojownika, to może by tak człowiek pomyślał o mieszalniku genów?

- Nie będziemy kłopotać. Może prześpimy się tu...- sopjrzałen na Pana Henryka i skinąłem głową w stronę otwartych wierzei stodoły - co o tym Elizabeth myślisz? Nie mogłem sobie podarować tej instrukcji po angielsku. Zresztą z tym mieszalnikiem też przesadziłem. Słyszałem, że nie może mieć dzieci. Pozostaje zatem przyjemność czystego seksu.

Obróciła głowę w stronę jednej z lamp i przez dłuższą chwilę patrzyła w migoczące światło.

- Spierdalaj!

Chociaż tyle dobrego, że nie powiedziała „ Fuck”.

Rysio roześmiał się krótko.

---

 

Źdźbło siana wierciło w nosie, aż wybudziło mnie całkiem. Spojrzałem na zegarek. Szósta. Gadzina drobiowa wrzeszczała na całe podwórko, przypominając o swoim istnieniu, dopominając się o codzienną strawę. To w zasadzie tak samo jak człowiek. Drze się tak samo jako dziecko o swoje, żeby potem i tak iść na rzeź tego świata. Jeszcze głośniej za zamkniętymi drzwiami innego budynku ryczał byk. Wiem, że byk, bo to on ma być dzisiaj zaszlachtowany na owe zapowiedziane wyroby. Świnka padła już wczoraj, a jak nam uświadomiono najlepsze wyroby kiełbasiane, to wieprzowo - wołowe. Trzeba by się iść umyć do domu...

Cofnąłem się od wrót. Przy nie posprzątanym stole nerwowo krzątał się Mirek, zerkając co chwila to na dom, to na stodołę. Sprawdzał zawartość butelek, ale nie wypadł chyba ten przegląd najlepiej, bo uwijał się coraz szybciej i chaotyczniej. Rozejrzał się jeszcze raz wokoło i zaczął zlewać resztki z kieliszków do kufla z piwem. Ręce latały mu jak przy zaawansowanym stadium Parkinsona. Trzymając oburącz szkło, duszkiem zaczął pić zawartość. Aż tu słychać było jak zęby dzwonią o brzeg. Nagle coś chrupnęło. Gwałtownie zaczął pluć szkłem z ugryzionej szklanki. Z rozciętej wargi krew popłynęła do mikstury, zabarwiając ją na rubinowy kolor. Znowu się rozejrzał i szybko wypił to coś. Biedny Mirek.

---

Ruch na podwórzu zaczął się o ósmej. Wszyscy w miarę oczyszczeni z siana, kręcili się przy przybudówce, gdzie coraz głośniej zawodził byk. Czyżby czuł, co go czeka? Do wnętrza w końcu wszedł teść Jarka z jakimiś fachowcami. Narzędzia jakie nieśli, nie spowodowały u mnie przypływu serdecznych, pełnych humanizmu uczuć.

- Mirek, która ci tak przylała wczoraj?- zapytała z troską i lekką nutą sarkazmu, Jola – przyglądając się jego wardze.

Jarek stał koło mnie, popijając piwo.

- Chcesz?- Zwrócił się do mnie. No pewnie - tutaj to jest cały rytuał, no z tym szlachtowaniem. Jak jeden walnie bydlę obuchem między ślepia, to drugi w tym momencie użyna mu jaja. Muszą zgrać się idealnie. Podobno mięso jest wtedy lepsze... hm. Jako przedstawiciel w końcu tej samej płci, sądzę, że to niczym nie uzasadnione barbarzyństwo. No, ale chłop potęgą jest i basta. Siła tradycji. W oczach dziewczyn widziałem niezdrowe, starannie maskowane podniecenie. Ciekawe czy zawsze mają mokro, jak urzynają facetowi...? Jest szansa, że nie mają empirycznych doświadczeń, więc to tylko moje czcze spekulacje.

Byk uwiązany do pionowego słupa i unieruchomiony w czymś w rodzaju kojca smętnie porykiwał. Jeden z członków klubu samarytańskiego „Animal”, ubrany w gumowy fartuch chirurga polowego, zamachnął się siekierą i w tym samym momencie pan Henryk sprawnym ruchem dokonał kastracji. RANY BOSKIE!!! W momencie zamachu siekiera wypadła ze styliska, a uderzenie samym drzewcem pewnie nie nabiło buhajowi nawet guza. Ale jaja odcięte!

Nie wiem jak zachowałbym się, gdyby obcięto mi jądra bez znieczulenia. Ale już wiem, jak zachowa się byk w tej sytuacji. Trzasnęła belka do której był przywiązany, a dach zaczął trzeszczeć i pochylił się na jedną stronę. Wszyscy rozbiegli się przed rozszalałym zwierzęciem, rycząc głośniej niż ono. Zdążyliśmy schować się w stodole, a Sysek zawarł wrota solidną belką .Z podwórka dobiegał wściekły ryk, chrzęst rozdzieranego metalu (przez szparę w deskach widziałem tratowaną Toyotę Wojtka), a potem rozjuszony buhaj wziął się za odrzwia naszej stodoły. Łup!, dup!, chrup! Drzwi zatrzęsły się i jednocześnie zatumaniło chmurą kurzu. Belka jęknęła, zatrzeszczała. Jolka i Ela uciekły po drabinie na coś w rodzaju stryszku, skąd dobiegał również pisk jednej z wczorajszych , miejscowych gwiazd. Pewnie dopiero harmider ją obudził.

Męska część grupy stała na dole wpatrując się jak urzeczona w wyginającą się dechę. Łup!, łup! łup!

Rysio wydalił z siebie przedziwny dźwięk - ni to łkanie, ni śmiech.

- Jezu! Za tydzień mam jechać do ciotki do Niemiec! - łup! - zróbcie coś! - łup!

-Zamknij się. Jak chcesz to uciekaj za babami.

No tak, prawdziwi wojownicy nie uciekają przed głupią krową, tylko ją zabijają. Tylko czym? Nieważne. Prawdziwy Polak- wojownik stanie naprzeciwko czołgu z szabelką. Najwyżej w chwale i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku da się rozjechać.

Łup! łup! łup!

Sysek położył rękę na moim ramieniu bezwiednie coraz bardziej ją zaciskając.

- Wytrzyma - wysyczał przez zaciśnięte zęby – wytrzyma...

- Skąd wiesz, durniu!?

Rzeczywiście durnie zaśmiał się.

- Przedwczoraj zdałem egzamin na polibudzie z wytrzymałości materiałów.

Sądzę, że wytrzyma...

Łup! Lekki trzask.

- Sądzisz, czy już obliczyłeś?

- Nie wkurzaj mnie! Gość od materiałów robi u moich starych prace zlecone...zapierdala... jak mrówka za dobrą kasę... niechby spróbował mi nie zaliczyć!

- No to sądzisz, czy wiesz?!

-Wytrzyma! Wytrzyma! Wytrzyma ??!

Głośny trzask. Nie wytrzymała.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

dzisiaj

Praca kuriera była przedmiotem moich marzeń od urodzenia. Magister filozofii powinien czuć i rozumieć przypadkowość dziejów i związaną z tym zmienność kolei losu. Kto przeczytał (i zrozumiał) opowiadanie Lema o profesorze Corcolanie, wie czym jest bezwzględny, mechanicystyczny determinizm połączony ze stoicyzmem, wyjaśniający również dziwne przypadki „ deja vu” . Dzisiaj ten skompilowany prąd filozoficzny ma swoją nazwę - „mam to wszystko w dupie” No więc targam tę dwudziestokilogramową paczkę do restauracji „Kolorowa” i nawet specjalnie się nie burzę.

Siedział przy barze, a przed nim stała szklanica jakiegoś drinka. Sysek nie wyglądał na gościa cieszącego się życiem, głowa kiwała się nad blatem i wciskał jakiś tani bajer dziewczynie za ladą. Gdyby nie krzyknął, nie zwróciłbym uwagi na pacjenta, taszcząc nieszczęsną paczkę na zaplecze.

- Pani Moniko!?... położyłem przesyłkę na podłodze - przyjmie pani?- uśmiechnęła się jak zwykle - Sychu! Co się tak katujesz?

Patrzył na mnie zamglonymi oczami, bujając się na barowym stołku.

- Taka firma! Taka firma i dupa...Źle obliczyłem i pierdolnęło!!! No popatrz, pierdolnęło...!!!

Nie wiedziałem o czym bredzi, a poza tym, śpieszyło mi się lekko. Naraz zatrybiłem. Galeria w Radomiu!

- Patrz i ucz się – czkawka - ludzie zawsze za mnie przeliczali te pierdolone obciążenia, wytrzymałości i te inne pierdoły, ale założyłem się!...po chuj ja się założyłem!? Założyłem się na jakiejś głupiej imprezie, że przeliczę...śmiali się ze mnie, że inżynier ze mnie jak z koziej dupy trąba...no to przeliczyłem. Stary nie wiedział, że to ja...Tak poszło, no...poszło do wykonawcy. I pierdolnęło! Pójdę siedzieć!... Firma...o Jezu... jak się stary dowie! - zwilgotniały mu oczy. Monika dyskretnie dolała mu wyborowej do szklanki - Prawnicy... tylko prawnicy. Jolka już jest adwokatem. No, co się gapisz? Jolka Adamik. Nasza szanowna przyjaciółka z młodych lat. Mówiła, że wyciągnie,...ale kasy też wyciągnie...przyjaciółka, cholera! Może inna działalność? Znajomy namawia mnie na założenie biura deweloperskiego...to...podobno..przyszłość...stary - dyszał ostro - odżałuje...pomoże...byle nie siedzieć!...Jolka !- pociągnął łyka i otrząsnął się jak pies - damy Michał radę.

Obyś tylko stary nic już nie liczył. Nawet wytrzymałości belki w drzwiach stodoły - pomyślałem wychodząc z „Kolorowej”. I tak wypłyniesz. Tacy jak ty są w tym kraju niezatapialni. Może lepiej, że będziesz sprzedawał domy, niż sam je projektował. I może kiedyś zobaczę te osiedla, które zbudujesz...?

Jasny gwint! Lecha 5/16! Czwarte piętro, a paczka dobre dwadzieścia kilogramów.

 

Normalny do „nikąd”

 

dzisiaj

 

Witaj drogi przyjacielu. Ile to już mówisz lat? Dwadzieścia pięć? Trzydzieści? Więcej? No popatrz jak się zestarzeliśmy. Co tak siedzę na tej hałdzie ziemi? A tak. Nie mam nic specjalnie do roboty, to siedzę i patrzę. Widzisz jak się uwijają. Tam pracuje spychara..., o, a tu rżną, tam wycinają. Łopatami też energicznie machają - ech, za komuny to by stali, piąte piwo pili i trzeciego papierosa palili, a teraz- kapitalizm. Zresztą poznajesz?... Nie kogo, tylko co - drzewo... No to, co ścięte leży. Nie?... No tak, wszystkie drzewa są takie same. Szczególnie ścięte.

 

Napijesz się?...że rano?...każda pora jest dobra. A co ? dzisiejsze przepisy zabraniają? Nie wolno w miejscach publicznych?. Ha, ha, czy to nie ty jesteś jednym z tych, kiedy w tym sadzie piliśmy jabcoki. No i co? Wyrosłeś na porządnego człowieka. Nie idziesz dzisiaj do pracy? No widzisz. Świat na chwilę zapomniał o tobie i podarował parę godzin wolności. Cóż za luka w systemie...ileż w tym czasie mógłbyś wyprodukować, skonsumować, załatwić....Co ty z tym porankiem? Rozejrzyj się, słonko świeci, ciepełko, zielono, ci faceci pracują jak mrówki na swój kieliszek chleba i nową plazmę do domu, a ty masz na skutek awarii matrixa trochę czasu dla siebie. Co ja?...ja jestem już poza systemem. Nie, nie mam szkła- z gwinta drogi przyjacielu, jak za starych, dobrych czasów. A poza tym lepiej się pije, kiedy spotykasz starego druha i jest jeszcze dodatkowa okazja...jaka? aaa... dziś podwójna. Likwidują nasz sad, a poza tym wczoraj był ostatni dzień mojego życia...

 

---

 

Pytasz co się stało?... właściwie nic się nie stało. Jakiś wypadek?... nieee, przecież nie wyglądam na ducha unoszącego się nad własnym ciałem. Tak prawie wyglądam? Ha, ha, dowcip ci się wyostrzył po paru łykach. Te parę zadrapań, plastrów i siniaków? To chwalebne, polskie rany. Czemu polskie? Donkichoteria. Tak, tak, donkichoteria zawsze była u nas podnoszona do rangi cnoty. U mnie też. Zresztą, czy musi się coś stać, żeby umrzeć? Zaraz wypadek, rak, srak. A nie można umrzeć ot, tak sobie, choć czujesz, że pracuje w tobie skołatana pompa przepychająca lepką, czerwoną ciecz. Głupia maszyna, która nie wie, że już cię nie ma i cały jej wysiłek jest daremny. Rosną włosy, paznokcie, komórki dzielą się z uporem choć nikomu i niczemu to nie jest potrzebne. Cóż za marnotrawstwo energii kosmosu lub Boga. Ten ustrój, o który podobno walczyłeś ty i ja, bardzo nie lubi marnotrawstwa. Przerabia kości zwierząt na pyszne wędliny, odpady z ropy na soki owocowe lub piękne i ciepłe polary, a krowie bździny na jakże cenną energię... Że za dużo wypiłem?...mylisz się stary. Za mało. Jak będzie właściwa ilość, to nawet na chwilę to wszystko trochę mi się podoba. Problem w tym, że te chwile są coraz krótsze, a niezbędna ilość płynu coraz większa...Ooo, a sad? Popatrz. Tyle godzin tu spędziliśmy, najpierw jako szczyle udając Indian, chowając się przed starymi, potem ogniska, pierwsze wino i papieros, dziewczyny... orzesz w mordę, widzisz tego palanta z siekierą, zmagającego się z tą wielką jabłonką? Pod nią rozprawiczyłem Elkę....no jaką Elkę? Leśniak. Nie śmiej się, też kiedyś była dziewicą i... i nawet byłem w niej zakochany. Jak każdy z nas, no może poza Rysiem- kolarzem... ej stary, nie pamiętasz Kolarza? Tak, Darka, Darka... tak bardzo chciał pedałować, a praw takich jak teraz to oni nie mieli, no to prysnął gdzieś do Niemiec i słuch po nim zaginął... A kojarzysz jaka Elka była wcześniej?... Najpiękniejsza na osiedlu, bogaci rodzice, olewająca nas- nie dla psa kiełbasa. Że potem z każdym i wszędzie... no cóż, widocznie rozdziewiczyłem najpiękniejszą kurwę na świecie. Czy wiem co z nią? Wiem. Jak posiedzimy dłużej to może ci powiem. No to po łyku.

 

---

 

No, nie krzyw się. Ja nie twoja żona, żebyś musiał udowadniać jak bardzo nie lubisz tej nafty. A potem w trakcie grilla, idziesz z kumplem do kuchni i po cichu walicie po szklanie. Co?...ty tak nie robisz?. To ma kobita szczęście. Taki skarb.... Nie rzucaj się, nie żartuję... Czy jestem żonaty? Zdziwisz się, ale tak. Mam piękną, kochającą żonę. Sam kocham ją tak samo jak dwadzieścia lat temu, i dlatego jest mi tak ciężko...nie rozumiesz?, no cóż. Ja jestem jak socjalizm, dzielnie zmagam się z przeciwnościami nie występującymi u innych ludzi. Dzięki mnie ona też. Jak mówisz?...że trzeba być silnym, walczyć, leczyć się?...ale ja nie jestem silny!, walczyć nigdy nie chciałem i nie umiałem- pamiętasz?... Syskowi w sadzie dałem po zębach, to była niezapomniana impra... znowu nie pamiętasz? A ja pamiętam... nie uwierzysz. To był jedyny raz kiedy się biłem...nooo, do wczoraj... zawsze wolałem uciec. A leczyć się?. Czasami się leczę... i co? i nic. Ja nie chcę być zdrowy. Ja nie chcę tylko być chory. Boże, na tym świecie są też słabi, geje, garbaci, popaprańcy i mordercy, wszyscy mają prawa, bo mniejszość, bo niepełnosprawny, bo prawa człowieka... to dlaczego nie ma dla mnie miejsca?... Kurwa mać! Nie pij tyle! Kończy się...a, postawisz.. No to w porządku.

 

34 lata wcześniej

 

Liście nawet nie drgały. Duszne, ciężkie powietrze lipcowego upału, w połączeniu z wypitym winem, spowodowały, że pot lał się ze mnie ciurkiem. Płynął strugą, łaskocząc pory ciała, zlepiając zwichrzone jej dłońmi włosy. Najpiękniejszy wysiłek, jaki do tej pory w życiu wykonałem, powodował drżenie każdego włókna mięśniowego W oku, palcu, w ... Cudowne drżenie, które daje sercu przyśpieszenie rakiety kosmicznej, krwi- parametry paliwa jądrowego, a mózgowi otwiera przestrzenie niedostępne Einsteinowi. Pierwszy seks szesnastolatka. Jej - szesnastolatki też. Poznałem to, patrząc ukradkiem na lekko zakrwawioną, wewnętrzną stronę opalonych ud Eli.

 

-Wstawaj, wołają nas - dotknąłem koniuszkami palców jej wilgotnej skóry. Twarz Eli delikatnie zadrgała, ale nie otworzyła oczu. Zawstydzone, tym co widziało, zaczerwienione, wieczorne słońce, prześwietlało delikatny puszek na jej policzkach, tworząc aureolę, którą zawsze podziwiałem u gwiazd filmów starego kina. Mam czasami taki moment nadrealistycznego widzenia, typowego dla egzaltowanych gówniarzy.

 

Słyszałem trzaskające w ogniu polana i coraz głośniejszy gwar całej paczki. Na nich wino też już zaczęło działać. Dopinając spodnie i koszulę, wygrzebałem się spod namiotu utworzonego ze zwisających do ziemi gałęzi zdziczałej jabłonki. Mirek katował gitarę, próbując znaleźć chwyty do „ Mimozami...” Tuwima. Reszta dostosowała się do jego aktualnych możliwości, wyjąc jak wilki w rui. On naprawdę nieźle gra, a oni z reguły fajnie śpiewają- ale nie dziś. Zresztą dziś świat i tak jest naprawdę piękny, a ja tak bardzo kocham Elę. Tak naprawdę, bardzo, jeszcze bardziej może (przewinął mi się fragment wiersza Stachury).

 

- Wychrobotałeś ją? No, stary. Taki sukces. Dobra chociaż była?- czknął - trzeba to było zrobić pod naszym drzewkiem. Lepiej by rosło... - Zawróciło go. Odruchowo złapałem jego łokieć. Sysek miał zawsze słabą głowę.

 

Dziś jest 22 lipca. Komunistyczne święto, z okazji wydania jakiegoś tam dekretu. Mamy to głęboko w dupie, ale jest obowiązek czynu społecznego ku czci...itd. W tym roku to akcja sadzenia drzew, upiększania socjalistycznego świata, pokaz zaangażowania, etos pracy (niepotrzebne skreślić). Brr., obłuda się leje, ale damy radę. Zawinęliśmy z ciężarówki najpiękniejszą sadzonkę klonu i wkopaliśmy ją w naszym ogrodzie. Klon nijak się ma do sadu, ale to silne, żywotne drzewo, które poradzi sobie. Czasy chujowe, gleba nie taka, deszcze kwaśne, a on rośnie. Przerasta te spaczone jabłonki, zdziczałe wiśnie i powykrzywiane życiem grusze. Rośnie zawzięte bydlę, choć potem nikt się nim nie zajmuje, nie podlewa, nie użyźnia .

 

Spojrzałem wściekły na pijanego Syska. Jak On to powiedział? - "Wychrobotałeś Ją?" Coś dziwnego stało się ze wzrokiem, przestałem widzieć normalnie, wszystko zawęziło się do jego postaci, wyostrzyło kontury. Rysy twarzy wykrzywiły mu się jak w jarmarcznym, krzywym zwierciadle. Fala krwi uderzyła mi do głowy, ręce zaczęły drżeć, a świat zamknął się w zaciśniętej pięści. Uderzyłem. Coś chrupnęło i poczułem ból w nadgarstku. Adrenalina znieczuliła efekt pękniętej kości.

 

Upadł w płonące ognisko, wzbijając snop iskier. Krzyk. Tupot nóg. Całkiem już zawstydzone słońce schowało się za granatowo-purpurowym horyzontem. Jabłonka była prawie niewidoczna, a listki młodego klonu połyskiwały w świetle przytłumionego ogniska jakoś tak ironicznie, prześmiewczo, szyderczo. Nie mów, że nie kojarzysz...?To ty trzymałeś mnie wtedy za ręce z tyłu. Chyba bym go zabił. A przecież naprawdę lubiłem Syska.

 

dzisiaj

 

- No, nareszcie jesteś. Kolejka? Nie mają te ludzie co robić do południa, czy co?...Że ja też nie mam co robić?...no fakt.

 

Myślałem o tym, co mi opowiadałeś. To pięknie życie ci się ułożyło. Mówiłem, że wyrosną z ciebie ludzie. Dom jest, firma prosperuje, dzieci zakuwają, żona u kosmetyczki. A propos... czy widziałeś ostatnio jakieś dzieciaki na naszym boisku? Nie patrzyłeś? Acha...późno wracasz.

 

Ten kontrakt na wykańczanie mieszkań w tych blokach, to rzeczywiście życiowa szansa. Patrz jak pięknie mury wychodzą z ziemi...szybciej niż drzewa. No właśnie... siadaj na tej kłodzie...wczoraj ścięli... patrz, jeszcze liście nie zwiędły, są zielone. To klon... e, nie jestem dendrologiem, ale dotknę tej kory i wiem, po prostu wiem. A ty ciągle go nie poznajesz?

 

Nie?. Przecież też go sadziłeś. Nie siadaj tutaj. Taki piękny garnitur. No, jak kasy będzie dużo z tego kontraktu, to niejeden taki się kupi i będzie super. Ale po ci to?... no, nie pobij mnie. Wiem, wiem, trzeba inwestować, wizerunek dorobkiewicza, samochód już stary, a i dom większy potrzebny. Zepsuł się?... Nie, nie dom, tylko samochód... nie? To po co zmieniasz? A... zapomniałem, bo stary rzęch. Ile ma? Osiem lat. No, młodszy to ty nie jesteś, też trzeba by cię wymienić.

 

Cholera! Nawet kubki kupiłeś? Dwa?! Dwadzieścia groszy. Dla głodujących dzieci w Etiopii byś je dołożył. Kojarzysz jak w piwnicy piliśmy z wydrążonego ogórka...jeden kapciowaty ogórek, a nas pięciu. Niehigienicznie? Parcha nie dostałeś.

 

Szczęśliwy jesteś? Nie zastanawiałeś się nad tym? No właśnie... a ja? Zastanawiałem. I jest do dupy... No, faktycznie, tym sposobem nie ma różnicy. Zastanawiasz się, czy nie, przecież nie zaklniesz rzeczywistości. Gdzie się nie obrócisz to dupa. Istotnie, masz perspektywy, a ja siedzę na umartej drzewie? pniaku? ludziu?... Jezu, zaczyna mi trochę się pieprzyć. Wczoraj...

 

24 h wstecz

 

Wczoraj kolejna porażka. Obijam się od roku, o ścianę przepisów, procedur, kwalifikacji, braku kursów, papierów, certyfikatów. Tu brakuje umiejętności obsługi komputera, tam lekarz mówi o złych wynikach wątrobowych (a jakie mają być), tu wyczują piwo (koncentratu z fiołków nie zażywam), tam jestem za stary, w Biurze Pracy za młody (nie obejmuje mnie program 50+. Na dodatek za krótko jestem na bezrobociu – tylko półtora roku - więc jakiś inny program aktywizacji też mnie nie obejmuje.) Gdy w siódmej rubryce ankiety personalnej pt. „dodatkowe kwalifikacje i umiejętności” nieśmiało nadmieniam, że znam literaturę starofrancuską, piszę wiersze, jestem entuzjastą neoplatonizmu , fascynują mnie paradoksy Zenona z Elei, wiem ile jest dwa razy dwa i jeszcze podejrzewam ,że ludzie to świnie, to... to już jest jazda. Bez trzymanki. Zatroskane panie z wyżej wymienionego biura z westchnieniem pochylały się nad tą sytuacją, żonglując moim przypadkiem pomiędzy kursem florystyki, a dogoterapii, z obowiązkowym obowiązkiem badań psychiatrycznych. Nawet je rozumiem. W końcu walka z bezrobociem najbardziej efektywnie wychodzi poprzez mnożenie programów aktywizacyjnych, wytycznych, okólników itp. Ileż to osób jest potrzebnych do interpretacji, realizacji, pozoracji i innych ...sracji, duperacji, abberacji... Znowu porażka. Odwalona w armaniego, pachnąca szanelką bizneswoman, krytycznie przyglądała się moim zużytym butom i niemodnemu golfowi. Zapewne zapach wody po goleniu i dezodorantu za pięć złotych z Biedronki, drażnił jej wysublimowane nozdrza. Och nie. Nie była arogancka lub niemiła. Nie te czasy burakowych nuworyszy Z wystudiowanym wdziękiem przekrzywiała utlenioną główkę, pozorując głębokie zainteresowanie. Okute w stare srebro chopinowskie palce, delikatnie masowały brodę, a oczy wyrażały proces głębokiego przemyśliwania nad tym, co mówię. To tak mile łechta moje ego! A mówiłem głupoty i durnoty. Przecież ja wiem i ona wie, że stanowisko dyrektora prywatnej szkoły, to niezbędne znajomości plus umiejętność skłonienia nauczycieli i uczniów do maksymalnego wolontariatu. Zysk sto, koszty- zero. Ideał biznesu oświatowego na poziomie Oksfordu z Ruchodupek Górnych.

 

---

 

Sad to ponad półtora hektara działki w centrum miasta. Zarośniętej, nieefektywnej, zaniedbanej i zaśmieconej. Znowu marnotrawstwo (kluczowe słowo w naszym racjonalnym kapitalizmie) powierzchni inwestycyjnej. Kultywowanie tradycji picia wina było w tym miejscu godnie podtrzymywane przez następne pokolenie. I tyle się tu działo. I syf był niemiłosierny.

 

Najpierw z zamyślenia otrząsnął mnie hałas, a potem ruch. Wokół placu budowy, na miejscu naszego ogrodu, uwijało się kilku robotników. Obok, już od paru miesięcy wyrastały podwaliny apartamentowców, ale prace budowlane skrzętnie omijały ogród. Miałem nadzieję, że tak zostanie. Głupią nadzieję. Taka piękna architektura wyłania się już z gleby, więc dlaczego w środku miałby tkwić zdziczały sad. Chłopy z siekierami, piłami; kopary, spychacze i do kompletu dupek z teodolitem. Industrialny „danse macabre” z wykorzystaniem nowoczesnych środków wyrazu artystycznego.

 

---

 

- Przesuń się pan - piłem piwo obserwując twórczo poruszających się ludzi. Mrówkolandia. Zaciskałem dłoń na puszce za każdym razem kiedy padło kolejne drzewo. Chrzęst miażdżonego aluminium. Puszka była już całkiem zgnieciona.

 

- No, przesuń się człowieku bo przeszkadzasz. Nie widzisz co się tutaj robi? Co to w ogóle za picie w miejscu publicznym? Policję wezwę!... Panie Henryku!

 

Siedziałem sobie na betonowym fragmencie ławeczki. Drewnianych szczebli już dawno nie było, a wystające, pordzewiałe kotwy nie powinny zachęcać do siadania na tych strupieszałych szczątkach siedziska, żadnego spacerowicza. Chyba, że byłby to masochista z nutką nekrofilii. W końcu to tylko strupieszały szkielet ławki jest... Alea iacta est... Ale zajebisty skrót myślowo- poetycki mi wyszedł. Zrobiłbym karierę w polityce.

 

Spojrzałem ukradkiem. Skądś gościa znam.

 

Niedaleko stała srebrna beemka. Gruby, czerwononosy pan Henryk (tak przypuszczam, że to on), biegł ociężałym kłusem konia po wyczerpującym westernie. Żeby tylko nie padł przed samymi drzwiami saloonu. Dobiegł. I żyje. Wytrzymałość koni i ludzi jest niezmierzona.

 

- Słucham panie Prezesie? Coś się stało?

 

Sapał jak parowóz Stephensona. Zawory wypluje. Spojrzeliśmy jeszcze raz na siebie z panem prezesem. O kurwa jego mać! Sysek.

 

- Wojtek?

 

- Michał?- oklepywał mnie po ramieniu jak kobyłę na wybiegu. Wytrzymałość koni i ludzi jest niezmierzona.

 

Pieprzył coś od rzeczy. Jest prezesem firmy deweloperskiej, która buduje to osiedle. Będzie pięknie, nowocześnie, tanio.

 

- Ile?

 

- No, ze cztery koła za metr... naprawdę , to okazja. A może ty byś chciał? Dla ciebie rabacik po starej przyjaźni.

 

Westchnąłem. Miesiąc temu wziąłem ostatni zasiłek w wysokości 650 zł.

 

Zajęczała odpalana piła.

 

- A sad?

 

-Jaki sad?... a ... parking...chyba nie sądzisz, że ludzie będą zostawiać bryki na ulicy. Za coś w końcu płacą.

 

Piła pisała na pięciolinii popieprzone requiem. Minuta, dwie, pięć, dziesięć. Zmieniają się tonacje, smutne- mol, radosne- dur. Tempo: tnie- szybkie allegro, wyciągnął piłę z rzazu- powolne andante i w miarę jak silnik się uspakajał- omdlewające adagio. Bolało. Chrobotnęło jak złamana kość i teraz dopiero strasznie zabolało. Skoczyłem jak oparzony, patrząc jak facet wcina się w pień drzewa . A ono w mojej głowie wyło, krzyczało - trociny sypały się spod łańcucha, aż pomyślało „ dość” i z prawie ludzkim stęknięciem, trzaskiem klon upadł na ziemię zamiatając gałęziami ziemię. Liście spazmatycznie zadrgały, kurz zawirował i...i uspokoiło się. Sysek westchnął.

 

- Najgrubsze bydlę, ale poszło. IIe ja musiałem się nachodzić do ochrony środowiska, żeby wydali zgodę na wycięcie. Na owocowe nie trzeba papierka, a na głupiego klona? Całkiem zdrowe było... no, Ela załatwiła... jest kierowniczką wydziału... E...nie mów, że nie pamiętasz Eli? Leśniak? Niemożliwe. No, kto jak kto, ale ty he, he, powinieneś kojarzyć. Uwierzyć nie mogłem, dobrze, że sama mnie poznała. Gruba jak beka, brrr, w życiu byś jej nie poznał...Taka laska kiedyś była. Dziwnie była zawzięta na ten sad, ale dla mnie to dobrze. Inwestycja rozumiesz... Panie Heńku! Pociąć na kawałki i na dostawczaka...Tak, tak, do mnie. Będzie do kominka...

 

---

 

Retrospekcja i teraźniejszość. Coś dziwnego stało się z moim wzrokiem, przestałem widzieć normalnie, wszystko zawęziło się do jego postaci, wyostrzyło kontury...itd. Nie było tylko ogniska, snopu ulatujących w niebo iskier, ale za to był pan Henryk i inni pracownicy, którzy przybiegli na krzyk Prezesa. Drugi raz w życiu się biłem!... znowu pęknięta kość. Nawet w ten sam ryj trafiłem... Tylko tych moich siniaków i zadrapań wtedy nie było. Uch... stary. Ale dostałem od tych gości wpierol.

 

---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

dzisiaj

 

Gdybym wcześniej wiedział, że Sysek załatwił ci ten kontrakt to bym cię zaj..., zapier..., za... zaaa... No ale? Jakie zzzznac... no Huston, mamy problem z wymową, Znaaa..czy, faktycznie,... nie ma to już znaczenia. No widzisz... ach tak, już niewiele widzisz...Siedzę na ściętym klonie, a właśnie padła jabłonka. Mam obitą gębę i nikt mnie nie potrzebuje. Skończył się zasiłek, a za chwilę skończy się flaszka. Zjadłem swoją ostatnią kromkę chleba. Dobra, dobra... nie zrywaj się. Nie do sklepu po chleb... co innego miałem na myśli... Znasz Grzesiuka?... nie, nie chodził z nami do klasy. Pisał o obozach koncentracyjnych... i o chlebie. A Sołżenicyna?... no taki ruski..., też o chlebie. Nie lubisz ruskich?... Siedź na dupie!...Żona nic nie mówiła o zakupach.

 

Chleb to był najważniejszy temat ich rozmów. No jak to jakich? Koncentracyjnych. Więźniów. Zamknij się! Ty nigdzie nie pójdziesz...Chleb to przetrwanie, bez niego się umiera. A było go tak strasznie mało. Nie, nie w sklepie durniu, tylko w obozie! Jego podział to była celebra, najważniejsze wydarzenie dnia, mistyka egzystencjalnej prostytucji... Albo odwrotnie: prostytucja egzaltowanej mistyki... Wiem, wiem, zawsze tak pierdolę po alkoholu. Aaa... ale niektórzy dzielili go na malutkie kawałeczki, jedzone co godzina. Przez 59 minut skręcali się z głodu, żeby tuż po zjedzeniu, znowu być głodnym. Znowu 59 minut myślenia o chlebie, o głodzie, czy nikt go nie ukradnie z szafki. A kradli... przede wszystkim ci co zżerali cały przydział od razu. Przez moment mieli poczucie sytości a potem...a potem, no potem, co ja chciałem powiedzieć? Acha...zawsze wpieprzałem od razu swoją porcję życia i oglądałem się na te kawałki innych... Czy ukradłem? Nie,... cholera... a może? Wczoraj poszła moja ostatnia kromka i chyba już nikt mnie nie poczęstuje... No to jest ostatni dzień życia, czy nie?

 

---

 

Śpisz głupolu na glebie w tym pięknym garniturze. Ciesz się, że nie ma dzisiaj tu Syska. Jakby cię zobaczył w takim towarzystwie i w takim stanie, to szlag by trafił kontrakt. No, ale dziś palanta nie widać, pewnie leczy złamany nos. Ci goście też omijają mnie szerokim łukiem... no i chwała Bogu. Naczerpiesz sił z tej gliny jak mityczny Anteusz. Jasne, wilka też można złapać...Ale, ale...ta glina z czegoś powstała...zwierząt, roślin...,da kopa. Może to prochy największego na świecie bohatera?...że ci mają pomniki? E tam. Najwięksi nie mają pomników, są tylko składnikiem gleby.

 

Może tu są prochy jakiegoś szesnastowiecznego, obleśnego Tatara, który nawalił się tym swoim, kobylim kumysem i oszczędził twojego pra...pra...Potem zdechł na palu...Może kości siedemnastowiecznego, szwedzkiego żołdaka, który zgwałcił twoją pra... pra..., zanim zarżnęli go chłopi polscy w jakimś chlewie? Przecież to najwięksi dla ciebie bohaterowie... Może dzięki temu co zrobili, lub nie zrobili, ty żyjesz i tu jesteś... . Może tu wsiąkły soki największych kochanków świata, którzy mieli pecha, że za prześcieradło nie robił im niejaki Szekspir...? Może też rósł tu jakiś klon, pod którym się kochali? Durny i przypadkowy jest ten świat.

 

Dobra, zostało jeszcze trochę w kubku... to za zdrowie stary, śpiący przyjacielu. W końcu jest podwójna okazja. Wycinają sad i dziś jest pierwszy dzień mojej śmierci.

 

 

 

Ulgowy do końcowej stacji, proszę

 

Wczoraj

 

Duszność zbudowana była z ciężkiego zapachu kwiatów (głownie kalii), i panującej na zewnątrz temperatury (powyżej trzydziestu stopni). Z pewnością nie przyczyniła się do niej ilość osób zgromadzonych w domu pogrzebowym „Eden”, należącym do miejskiego przedsiębiorstwa komunalnego. Tych było akurat niewiele. Cmentarz też był komunalny, więc wszystko zgodnie z procedurami i biznesową kalkulacją. Kasa płynie do jednego źródła.

 

Kilkanaście postaci z pochylonymi głowami, może w prawdziwej, a zapewne w udanej zadumie, nie tworzyło zwyczajowego tła dla tak doniosłych (podniosłych?) wydarzeń jak pogrzeb 62-letniego faceta. Z reguły wtedy jest lekki tłum jeszcze żyjących kolegów, przyjaciół, bliższej i dalszej rodziny Żona płacze, dzieci mają ponuro spuszczone głowy, wnuki kręcą się znudzone. Ale nie na pożegnaniu Rysia taki zestaw.

 

Obok mnie siedział Jarek Dziwoński ze swoją nieodłączną Basią. Wygląda zdrowo i czerstwo. Wybór, jakiego dokonał wiele lat temu - życia na wsi pod Tarnowem - wyjątkowo dobrze mu służy. Dalej Wojtek. Sam. Nie wiem w związku z tym, czy jest ktoś, kto opiekuje się tym starym, schorowanym ramolem, powoli i z trudnością przemieszczającym się o kulach. Podobno dwie operacje panewek biodrowych. Dalej Szeryf - głowa też pochylona (znaczy przeżywa). Obok niego farbowana na rudo niewiasta w beżowej garsonce i sandałach a’la Bollywood. Świecące, jaskrawe, z kolorowymi paciorkami i nijak pasujące do górnej części stroju. Trzymała go za rękę, więc wygląda na to, że będzie miał się kto zająć chłopem, gdy przyjdzie jego kolej na endoprotezy. Sysek, za moimi plecami co chwila wciągał gluta. Boże! Wytrzyj w końcu ten czerwono-fioletowy, porowaty organ powonienia. Być może zresztą, sam nie dostrzegam zmian we własnej fizjonomii. W moim wieku nie lubi się już luster, ale kto ci powie prawdę. Mirek przyjechał najpóźniej. I najgorzej z chłopem. Biedny Mirek. Te wyleniałe, nadpsute zwłoki, z plamami wątrobowymi, to mój stary przyjaciel, za którym szalały dziewczyny. Już dawno nie jest asystentem na wydziale arabistyki na UJ. Co najwyżej jest asystentem u ponurego, krakowskiego bimbrownika, bo waliło od niego jak z murzyńskiej chaty.

 

Jola i Ela siedziały po drugiej stronie nawy, ściskając kolorowe łodygi. Jakaś młodzież pląsała koło nich. Nie wiem - dzieci? Wnuki? A co mnie to obchodzi. Z Elą - wiadomo - może współczesna medycyna uczyniła cud, bo Ela nie mogła mieć potomstwa. Wiele lat temu widziałem ją w parku. Była strasznie gruba. Jola mówiła mi, że to po jakiś lekach hormonalnych. Ale może warto było stracić figurę najładniejszej dziewczyny na osiedlu, dla uaktywnienia instynktu macierzyńskiego. Pewnie ją krzywdzę takimi przemyśleniami. No chyba, że coś adoptowała.

 

Jola taka fajna była dziewczyna o biodrach stworzonych do rodzenia. Może ktoś to docenił i ilość jej dzieci pomnożona przez ilość wnuków, powinna dać liczbę znaczną. Ktoś musi pracować na moje utrzymanie w jakimś przytułku.

 

Reszty szczupłego towarzystwa nie kojarzyłem. Z rzędów za mną słyszałem cichą rozmowę po niemiecku. Obejrzałem się. Cholera, za mną dwóch siwiejących facetów trzymało się dyskretnie za ręce!

 

Na mównicę stojącą przed malachitową urną wszedł starszy, szpakowaty pan z bródką. Poprawił wiszący na złotym łańcuchu ryngraf z koronowanym orłem. Umilkła dyskretnie sącząca się znikąd muzyka.

 

- Drodzy zebrani. Z reguły przygotowuję się do mowy pożegnalnej rozmawiając z rodziną, przyjaciółmi i znajomymi zmarłego. Lecz w tym wypadku odstępuję od tej zasady w związku z wyrażoną ostatnią wolą Dariusza Kowalczyka, przekazaną mi przez niemiecką firmę pogrzebową z Koloni. Wszystkie koszty pogrzebu również przez nią zostały pokryte. Zmarły Dariusz, zabezpieczył odpowiednie środki na ten cel. Życzeniem jego było odczytanie tu i teraz listu, co też uczynię...- sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki.

 

Cisza. Słychać było szum samochodów z pobliskiej drogi szybkiego ruchu.

 

Ciekawe jak się zestarzał. Nawet nie wiem na co zmarł. Nie widziałem go chyba od czterdziestu paru lat. Może więcej. Daty mają znaczenie głównie dla historyków. Dla innych wydarzenia. My widzieliśmy się po raz ostatni na sławnym zarzynaniu byka w Daskach u Jarka. Potem wyjechał do Niemiec...

 

„...dlatego pożegnam was jako Rysio - Kolarz, bo takim mnie pamiętacie, a nie żaden Darek” - ...bo się zamyśliłem i uciekł mi początek. Cholera!- „ Wiecie jaki byłem, i kim byłem. Nigdy żadne z was nie nazwało tego po imieniu. Pedał, homoś, ruchodup...nigdy nie padło. I za to was kochałem. Tak bardzo, jak może kochać gej w czasach, kiedy byliśmy młodzi. A dla takich jak ja to były ciężkie czasy. Prawo można zmienić, na zmianę w mentalności ludzi trzeba poczekać co najmniej dwa pokolenia. Dlatego wyjechałem do Niemiec i tam zostałem. Przez wiele lat miałem starszego od siebie partnera, który zmarł w ubiegłym roku. Był dobrym, kochającym człowiekiem. Tam nie musieliśmy się ukrywać. Bardzo mi go brakowało przez ten ostatni rok...miałem też tam przyjaciół, którzy są zapewne obok was...”

 

Jola z Elą kręciły się niespokojnie. Zerkały na grono swojej młodzieży i za siebie (pewnie też usłyszały niemiecki język), nie wiedząc czy zatkać uszy i oczy przyszłości narodu, czy dyskretnie ją wyprowadzić. Nie wypadało, ale widać było jak moralność wczesnochrześcijańska walczy z obowiązującymi konwenansami obowiązku pożegnania przyjaciela.. Masz rację Rysiu. Ze dwa pokolenia będą potrzebne. W tym kraju, przynajmniej dwa.

 

„...stać mnie było na odszukanie was i zobowiązanie firmy z Koloni do powiadomienia o pogrzebie, w razie mojej śmierci. Jako prezesa dużej firmy consultingowej, stać mnie było na wiele, tylko po co?”- usłyszałem za plecami westchnienie Syska - „ dzieci siłą rzeczy mieć nie mogłem, rodzeństwa nie miałem, a rodzice nigdy nie zaakceptowali mojego życia. Bolało. Pomagałem im ukrytymi kanałami jak mogłem, ale tak bardzo chciałem się z mamą spotkać na święta. Podobno też chciała, no ale... Teraz już spotkałem się z nimi. Jedno z was mnie w tej pomocy wyręczało, co może będzie mu policzone tam, gdzie jestem... o ile jestem tam, gdzie myślicie, że nie jestem, jak większość moich wierzących rodaków. Nie, nie martwcie się. Nie mam nadziei na Eden z moim Andreasem. Takich jak my tam nie wpuszczają. Chodzi tylko o sprawiedliwy sąd przed Jego obliczem. Przecież się kochaliśmy i nikomu świadomie nigdy nie zrobiłem krzywdy. Zresztą ten z was, który pomagał w ciężkich czasach moim staruszkom, był mi szczególnie bliski. Nawet nie wiedział jak bardzo. Chyba to nawet lepiej dla niego, że nie wiedział. Może coś pamięta i tak bardzo się wstydzi do dziś. Widziałem obrzydzenie w jego oczach, nazajutrz...”

 

Kurwa mać! Rysiu! Nie powinieneś tego pisać! Te marki, a potem euro, które czasami razem z listem przesyłałeś, zużyłem zgodnie z twoją prośbą. A to leki dla twojej matki, które niby to z darów były, elektryczny superwózek inwalidzki dla twojego ojca. W papierach podarowany przez jakąś kochającą polaków fundację z Niemiec. Ale nie musiałeś, kurwa, przypominać o... .

 

Gdybym był głęboko wierzący, to bym się zastanawiał czemu Bóg Starego Testamentu nie zesłał na Rysia i tego Andreasa potopu, ognia, siarki. Dziś, w dobie nauki - selektywnego grzyba atomowego, sarinu lub pandemii „ pedaus trupus”. Gdybym był zatwardziałym materialistą, zadałbym pytanie, czemu nie wyeliminował nie rozmnażające się dewiacje, zgodnie z teorią ewolucji Darwina. Ale oni żyli.

 

Dziwne poruszenie zapanowało w pierwszych szeregach. Wszyscy dyskretnie spoglądali na siebie. Tylko dziewczyny siedzące po drugiej stronie, wolne były od jakichkolwiek podejrzeń. Siłą rzeczy. Reszta spoglądała z pode łba na siebie. A to numer.

 

Dzisiaj

 

Upierdliwe pieczenie w klacie towarzyszy mi dziś od rana. Przychodzi i odchodzi. Większe lub mniejsze. Bardziej lub mniej piecze. Pod jakimś idiotycznym pozorem wycofałem się z wczorajszej imprezy stypowej, ad`chock zorganizowanej przez stare towarzystwo, w knajpie „Koń Polski”. Wyczuwało się nutę podniecenia wywołaną słowami Rysia. Jakby to miało teraz jakiekolwiek znaczenie. Ale jakoś tak lubimy bełtać historię, przyjaciół, wydarzenia... Jakże pięknie emanujemy na tle zepsutych i upośledzonych. No to po wyjściu cmentarza się zaczęło. Kto? Kiedy? Nie żartuj?...on? A feee! Zboczeńcy!…. zawsze podejrzewałam/em, że on z nim. Głupie kutasy i cipy osaczające równie głupiego kutasa i cipę.

 

Nie chcę już z nimi się spotykać. Życie powpychało nas w osobne tory. Niektórzy wysiedli na stacji „życie” i wegetują w dworcowych barach, kasach i butikach. Część nie wysiadła i wykoleiła się na zepsutych rozjazdach. Już nas nie ma.

 

Strasznie lubię być sam. Przeciskać przez coraz bardziej dziurawą pajęczynę pamięci -twarze, nazwiska, wydarzenia. Czasami przy okazji jakiś przypadkowych spotkań udaję, że wiem, pamiętam...” No jasne. Ale było fajnie.” - i męczę te poplątane i zwłókniałe synapsy, żeby powiedziały mi z kim rozmawiam i o co „kaman”?

 

Takie bycie samym, kiedy słychać tykot starego zegara (elektroniczne nie tykają). A na ścianie wisi taki śmieszny chiński kwarc z motywem tarczy Big Bena, który lekko zaskrzeczy, jak mija kolejna minuta. Ale nie cyka. Już nie odmierza sekund - cyk, cyk, cyk. Trzasnęło - to tylko wskazówka odchrzęściła kolejną minutę - ale to nie ta moja miara czasu. Nie cykają już sekundy kończącej się wędrówki.

 

Zapach kurzu wierci w nosie. Taki stary kurz. Osiadły na pożółkłych książkach i starym, frędzlowatym abażurze nocnej lampki. Na powiązanych różową wstążką kartkach śmiesznych wierszy,pisanych po nocach. Trochę Staffa, Tuwima i Gałczyńskiego udającego moje wiersze. Przepisywanych na przerwie na jakimś zdezelowanym „Łuczniku” w pracowni szkolnej. Kto słyszał wtedy o laptopie? Chciało się i tyle.

 

Powinienem być sam. Nie rozsiewać niepotrzebnych genów, zamęczających świat własnymi wizjami rzeczywistości. Żona po dziesięcioleciach zrozumiała, że nie zmienia się niezmienialnego. Więc poszła na zakupy z córką do galerii. Och, oczywiście nie formułuje już wyższych teorii psychologii behawioralnej w celu zmiany mojej osoby. Doszła do jedynie słusznego wniosku czyli po prostu ma to głęboko w dupie. I dobrze. Stosunek, do stosunku, po stosunku, jest dziś jedyną podstawą dla zdrowego życia wrażliwych palantów.

 

Powinienem być sam w głębokim lesie. Egzystować ze zwierzątkami, drzewami, śniegiem i wyłażącymi wbrew warunkom pogodowym, krokusami. Ale nie lubię robali, pająków i szczurów, które tam egzystują. Lubię za to ptaki, zapach żywicy i nagrzanej słońcem ziemi. Nie mam papierów na leśnego pracownika (no wiecie, gospodarka zasobami leśnymi, ekonomika przetwórstwa przemysłu drzewnego, kiedy rzekotka zielona ma okres ochronny? Poronny? itd.)...ale mam chęci. Podsumowując - nie mam nic, poza kurzem, nie tykającym zegarem, starymi fotografiami...a’propos zdjęć popełnionych aparatem marki „ Ami”. Po oddmuchaniu osobistej porcji roztoczy, otworzyłem stary album.

 

Siedzimy na schodach muzeum regionalnego w Chęcinach. Ja mam w zębach „Ekstramocnego” (były kiedyś takie papierosy, które przywracały do rzeczywistości jednym machem). Skończył się rajd niebieskim szlakiem. Za małe buty ucisnęły mnie strasznie i z rozkoszą siedziałem, marząc, żeby nigdzie już się nie ruszać. Gitara przewieszona przez klatę. Oliwkowa „ kangurka” dopełniała strój wagabundy a’la Stachura. Mirek obok też z gitarą. Na stopniach wyżej siedzi reszta: Ela, Jarek, Wojtek i Jola. Nad wszystkimi stoi Szeryf, strojąc głupie miny. Z lewej strony Rysio oparty jest głową o moje ramię.

 

Pod koniec studiów pojechałem do Krakowa. W zasadzie po materiały do pracy magisterskiej, dostępne na UJ. Mirek brylował, jako stary „krakus”, nawigując mnie po uczelnianych zakamarkach. Wreszcie trafiliśmy na imprezę do akademików Akademii Rolniczej. Nie wiedziałem, że Rysio tam studiuje razem z Jarkiem. Cóż to była za impreza. Dziwna to była impreza. Do dupy, ...do dupy była to impreza!

 

Poczułem język Rysia na swoim uchu. Gorący, alkoholowy oddech owionął mi policzek. Poczułem jego usta na swoich i ... i przeszedł mnie dreszcz obrzydzenia! Chyba wyczuł, bo szarpnął się gwałtownie do tyłu. Ale potem uległem. Nie wiem, co mi się stało. Nie wiem dlaczego. Nie wiem po co...Strasznego „moralniaka” miałem przez wiele lat, aż udało mi się wyprzeć z pamięci to wydarzenie. Czasami mi się śniło i budziłem się spocony jak mysz. A obrzydzenie? Oj, było!

 

Po coś to trupie jeden w tym durnym liście przypomniał?!

 

---- - Coś się tak zawinął? Posiedzieliśmy... pogadaliśmy - Sysek tokował jak łoś w rui - zastanawialiśmy się...

 

No tak. To było do przewidzenia. Zastanawiali się! Ciekawe, co wymyślili ?

 

- Źle się poczułem. Coś mnie w klacie drażni.

 

- E tam! Całuj psa w nos. O czym on pisał w tym swoim głupawym przemówieniu..?

 

- Jak pisał do mnie z Niemiec... - za późno, jak zwykle ugryzłem się w język.

 

- Do ciebie pisał? Do nikogo z nas nigdy nie pisał!

 

Usłyszałem gulgocący śmiech.

 

- A może to o tobie było?- gulgot - ...bolało, jak... nooo, wiesz?

Gdyby tu stał, przydarzyła by się retrospekcja z sadu numer dwa.

 

Teraz już nie produkują rzeczy z wiecznotrwałym zamiarem przetrwania. Nawet firma „Mercedes” tego nie robi, bo nie opłaca się to w dobie nakręconego do granic możliwości, konsumpcjonizmu. Telefon rozpadł się po pierwszym walnięciu o ścianę.

 

Jutro

 

Nad ranem zapiekło w mostku. Tak bardzo, że nie było już żadnego jutra....

Średnia ocena: 4.3  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • NataliaO 17.12.2014
    Dużo pracy włożyłeś w opowiadanie. Czasem bałam się, że się pogubię mimo wyznaczonych granic. Każda część ma świetną zawartość. Naturalnie coś przekazujesz osobie, która to czyta. 5:)
  • mirek13 17.12.2014
    Dzięki Natalio. Akurat pisałem to na przestrzeni lat i w przypadkowej kolejności. Gdzieś mi się przypadkiem odnalazło na starych pendrivach, to posklejałem i wrzuciłem. A co do osobistych doświadczeń; pewnie, że korzystałem z pamięci, ale śpieszę uspokoić - nie jestem całkiem porąbanym półinteligentem z nutą bisexa-alkoholika.
  • NataliaO 17.12.2014
    hehee :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania