Poprzednie częściPan da pięć biletów do nieba cz.1

Pan da pięć biletów do nieba cz.5

Wczoraj

 

Duszność zbudowana była z ciężkiego zapachu kwiatów (głownie kalii), i panującej na zewnątrz temperatury (powyżej trzydziestu stopni). Z pewnością nie przyczyniła się do niej ilość osób zgromadzonych w domu pogrzebowym „Eden”, należącym do Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunalnego. Tych było akurat niewiele. Cmentarz też był komunalny, więc wszystko zgodnie z procedurami i biznesową kalkulacją. Kasa płynie do jednego źródła.

 

Kilkanaście postaci z pochylonymi głowami, może w prawdziwej, a zapewne w udanej zadumie, nie tworzyło zwyczajowego tła dla tak doniosłych (podniosłych?) wydarzeń jak pogrzeb 62-letniego faceta. Z reguły wtedy jest lekki tłum jeszcze żyjących kolegów, przyjaciół, bliższej i dalszej rodziny Żona płacze, dzieci mają ponuro spuszczone głowy, wnuki kręcą się znudzone. Ale nie na pożegnaniu Rysia taki zestaw.

 

Obok mnie siedział Jarek Dziwoński ze swoją nieodłączną Basią. Wygląda zdrowo i czerstwo. Wybór, jakiego dokonał wiele lat temu - życia na wsi pod Tarnowem - wyjątkowo dobrze mu służy. Dalej Wojtek. Sam. Nie wiem w związku z tym, czy jest ktoś, kto opiekuje się tym starym, schorowanym ramolem, powoli i z trudnością przemieszczającym się o kulach. Podobno dwie operacje panewek biodrowych. Dalej Szeryf - głowa też pochylona (znaczy przeżywa). Obok niego farbowana na rudo niewiasta w beżowej garsonce i sandałach a’la Bollywood. Świecące, jaskrawe, z kolorowymi paciorkami i nijak pasujące do górnej części stroju. Trzymała go za rękę, więc wygląda na to, że będzie miał się kto zająć chłopem, gdy przyjdzie jego kolej na endoprotezy. Sysek, za moimi plecami co chwila wciągał gluta. Boże! Wytrzyj w końcu ten czerwono-fioletowy, porowaty organ powonienia. Być może zresztą, sam nie dostrzegam zmian we własnej fizjonomii. W moim wieku nie lubi się już luster, ale kto ci powie prawdę. Mirek przyjechał najpóźniej. I najgorzej z chłopem. Biedny Mirek. Te wyleniałe, nadpsute zwłoki, z plamami wątrobowymi, to mój stary przyjaciel, za którym szalały dziewczyny. Już dawno nie jest asystentem na wydziale arabistyki na UJ. Co najwyżej jest asystentem u ponurego, krakowskiego bimbrownika, bo waliło od niego jak z murzyńskiej chaty.

Jola i Ela siedziały po drugiej stronie nawy, ściskając kolorowe łodygi. Jakaś młodzież pląsała koło nich. Nie wiem - dzieci? Wnuki? A co mnie to obchodzi. Z Elą - wiadomo - może współczesna medycyna uczyniła cud, bo Ela nie mogła mieć potomstwa. Wiele lat temu widziałem ją w parku. Była strasznie gruba. Jola mówiła mi, że to po jakiś lekach hormonalnych. Ale może warto było stracić figurę najładniejszej dziewczyny na osiedlu, dla uaktywnienia instynktu macierzyńskiego. Pewnie ją krzywdzę takimi przemyśleniami. No chyba, że coś adoptowała.

 

Jola taka fajna była dziewczyna o biodrach stworzonych do rodzenia. Może ktoś to docenił i ilość jej dzieci pomnożona przez ilość wnuków powinna dać liczbę znaczną. Ktoś musi pracować na moje utrzymanie w jakimś przytułku.

 

Reszty szczupłego towarzystwa nie kojarzyłem. Z rzędów za mną słyszałem cichą rozmowę po niemiecku. Obejrzałem się. Cholera, za mną dwóch siwiejących facetów trzymało się dyskretnie za ręce!

Na mównicę stojącą przed malachitową urną wszedł starszy, szpakowaty pan z bródką. Poprawił wiszący na złotym łańcuchu ryngraf z koronowanym orłem. Umilkła dyskretnie sącząca się znikąd muzyka.

 

- Drodzy zebrani. Z reguły przygotowuję się do mowy pożegnalnej, rozmawiając z rodziną, przyjaciółmi i znajomymi zmarłego. Lecz w tym wypadku odstępuję od tej zasady w związku z wyrażoną ostatnią wolą Dariusza Kowalczyka, przekazaną mi przez niemiecką firmę pogrzebową z Koloni. Wszystkie koszty pogrzebu również przez nią zostały pokryte. Zmarły Dariusz, zabezpieczył odpowiednie środki na ten cel. Życzeniem jego było odczytanie tu i teraz listu, co też uczynię...- Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki.

Cisza. Słychać było szum samochodów z pobliskiej drogi szybkiego ruchu.

 

Ciekawe jak się zestarzał. Nawet nie wiem na co zmarł. Nie widziałem go chyba od czterdziestu paru lat. Może więcej. Daty mają znaczenie głównie dla historyków. Dla innych wydarzenia. My widzieliśmy się po raz ostatni na sławnym zarzynaniu byka w Daskach u Jarka. Potem wyjechał do Niemiec...

„...dlatego pożegnam was jako Rysio - Kolarz, bo takim mnie pamiętacie, a nie żaden Darek” - ...Bo się zamyśliłem i uciekł mi początek. Cholera!- „ Wiecie jaki byłem, i kim byłem. Nigdy żadne z was nie nazwało tego po imieniu. Pedał, homoś, ruchodup...nigdy nie padło. I za to was kochałem. Tak bardzo, jak może kochać gej w czasach, kiedy byliśmy młodzi. A dla takich jak ja to były ciężkie czasy. Prawo można zmienić, na zmianę w mentalności ludzi trzeba poczekać co najmniej dwa pokolenia. Dlatego wyjechałem do Niemiec i tam zostałem. Przez wiele lat miałem starszego od siebie partnera, który zmarł w ubiegłym roku. Był dobrym, kochającym człowiekiem. Tam nie musieliśmy się ukrywać. Bardzo mi go brakowało przez ten ostatni rok...miałem też tam przyjaciół, którzy są zapewne obok was...”

 

Jola z Elą kręciły się niespokojnie. Zerkały na grono swojej młodzieży i za siebie (pewnie też usłyszały niemiecki język), nie wiedząc czy zatkać uszy i oczy przyszłości narodu, czy dyskretnie ją wyprowadzić. Nie wypadało, ale widać było jak moralność wczesnochrześcijańska walczy z obowiązującymi konwenansami obowiązku pożegnania przyjaciela. Masz rację Rysiu. Ze dwa pokolenia będą potrzebne. W tym kraju, przynajmniej dwa.

 

„...stać mnie było na odszukanie was i zobowiązanie firmy z Koloni do powiadomienia o pogrzebie, w razie mojej śmierci. Jako prezesa dużej firmy consultingowej, stać mnie było na wiele, tylko po co?” - Usłyszałem za plecami westchnienie Syska - „ Dzieci siłą rzeczy mieć nie mogłem, rodzeństwa nie miałem, a rodzice nigdy nie zaakceptowali mojego życia. Bolało. Pomagałem im ukrytymi kanałami jak mogłem, ale tak bardzo chciałem się z mamą spotkać na święta. Podobno też chciała, no ale... Teraz już spotkałem się z nimi. Jedno z was mnie w tej pomocy wyręczało, co może będzie mu policzone tam, gdzie jestem... o ile jestem tam, gdzie myślicie, że nie jestem, jak większość moich wierzących rodaków. Nie, nie martwcie się. Nie mam nadziei na Eden z moim Andreasem. Takich jak my tam nie wpuszczają. Chodzi tylko o sprawiedliwy sąd przed Jego obliczem. Przecież się kochaliśmy i nikomu świadomie nigdy nie zrobiłem krzywdy. Zresztą ten z was, który pomagał w ciężkich czasach moim staruszkom, był mi szczególnie bliski. Nawet nie wiedział jak bardzo. Chyba to nawet lepiej dla niego, że nie wiedział. Może coś pamięta i tak bardzo się wstydzi do dziś. Widziałem obrzydzenie w jego oczach, nazajutrz...”

 

Kurwa mać! Rysiu! Nie powinieneś tego pisać! Te marki, a potem euro, które czasami razem z listem przesyłałeś, zużyłem zgodnie z twoją prośbą. A to leki dla twojej matki, które niby to z darów były, elektryczny superwózek inwalidzki dla twojego ojca. W papierach podarowany przez jakąś kochającą Polaków fundację z Niemiec. Ale nie musiałeś, kurwa, przypominać o... .Gdybym był głęboko wierzący, to bym się zastanawiał czemu Bóg Starego Testamentu nie zesłał na Rysia i tego Andreasa potopu, ognia, siarki. Dziś, w dobie nauki - selektywnego grzyba atomowego, sarinu lub pandemii „ pedaus trupus”. Gdybym był zatwardziałym materialistą, zadałbym pytanie, czemu nie wyeliminował nie rozmnażające się dewiacje, zgodnie z teorią ewolucji Darwina. Ale oni żyli.

 

Dziwne poruszenie zapanowało w pierwszych szeregach. Wszyscy dyskretnie spoglądali na siebie. Tylko dziewczyny siedzące po drugiej stronie, wolne były od jakichkolwiek podejrzeń. Siłą rzeczy. Reszta spoglądała z pode łba na siebie. A to numer.

 

Dzisiaj

 

Upierdliwe pieczenie w klacie towarzyszy mi dziś od rana. Przychodzi i odchodzi. Większe lub mniejsze. Bardziej lub mniej piecze. Pod jakimś idiotycznym pozorem wycofałem się z wczorajszej imprezy stypowej, ad`hock zorganizowanej przez stare towarzystwo, w knajpie „Koń Polski”. Wyczuwało się nutę podniecenia wywołaną słowami Rysia. Jakby to miało teraz jakiekolwiek znaczenie. Ale jakoś tak lubimy bełtać historię, przyjaciół, wydarzenia... Jakże pięknie emanujemy na tle zepsutych i upośledzonych. No to po wyjściu cmentarza się zaczęło. Kto? Kiedy? Nie żartuj?...on? A feee! Zboczeńcy!…. zawsze podejrzewałam/em, że on z nim. Głupie kutasy i cipy osaczające równie głupiego kutasa i cipę.

Nie chcę już z nimi się spotykać. Życie powpychało nas w osobne tory. Niektórzy wysiedli na stacji „życie” i wegetują w dworcowych barach, kasach i butikach. Część nie wysiadła i wykoleiła się na zepsutych rozjazdach. Już nas nie ma.

 

Strasznie lubię być sam. Przeciskać przez coraz bardziej dziurawą pajęczynę pamięci -twarze, nazwiska, wydarzenia. Czasami przy okazji jakiś przypadkowych spotkań udaję, że wiem, pamiętam...” No jasne. Ale było fajnie.” - i męczę te poplątane i zwłókniałe synapsy, żeby powiedziały mi z kim rozmawiam i o co „kaman”?

Takie bycie samym, kiedy słychać tykot starego zegara (elektroniczne nie tykają). A na ścianie wisi taki śmieszny chiński kwarc z motywem tarczy Big Bena, który lekko zaskrzeczy, jak mija kolejna minuta. Ale nie cyka. Już nie odmierza sekund - cyk, cyk, cyk. Trzasnęło - to tylko wskazówka odchrzęściła kolejną minutę - ale to nie ta moja miara czasu. Nie cykają już sekundy kończącej się wędrówki.

Zapach kurzu wierci w nosie. Taki stary kurz. Osiadły na pożółkłych książkach i starym, frędzlowatym abażurze nocnej lampki. Na powiązanych różową wstążką kartkach śmiesznych wierszy,pisanych po nocach. Trochę Staffa, Tuwima i Gałczyńskiego udającego moje wiersze. Przepisywanych na przerwie na jakimś zdezelowanym „Łuczniku” w pracowni szkolnej. Kto słyszał wtedy o laptopie? Chciało się i tyle.

 

Powinienem być sam. Nie rozsiewać niepotrzebnych genów, zamęczających świat własnymi wizjami rzeczywistości. Żona po dziesięcioleciach zrozumiała, że nie zmienia się niezmienialnego. Więc poszła na zakupy z córką do galerii. Och, oczywiście nie formułuje już wyższych teorii psychologii behawioralnej w celu zmiany mojej osoby. Doszła do jedynie słusznego wniosku czyli po prostu ma to głęboko w dupie. I dobrze. Stosunek, do stosunku, po stosunku, jest dziś jedyną podstawą dla zdrowego życia wrażliwych palantów.

Powinienem być sam w głębokim lesie. Egzystować ze zwierzątkami, drzewami, śniegiem i wyłażącymi wbrew warunkom pogodowym, krokusami. Ale nie lubię robali, pająków i szczurów, które tam egzystują. Lubię za to ptaki, zapach żywicy i nagrzanej słońcem ziemi. Nie mam papierów na leśnego pracownika (no wiecie, gospodarka zasobami leśnymi, ekonomika przetwórstwa przemysłu drzewnego, kiedy rzekotka zielona ma okres ochronny? Poronny? itd.)...ale mam chęci. Podsumowując - nie mam nic, poza kurzem, nie tykającym zegarem, starymi fotografiami...a’propos zdjęć popełnionych aparatem marki „ Ami”. Po oddmuchaniu osobistej porcji roztoczy, otworzyłem stary album.

 

Siedzimy na schodach muzeum regionalnego w Chęcinach. Ja mam w zębach „Ekstramocnego” (były kiedyś takie papierosy, które przywracały do rzeczywistości jednym machem). Skończył się rajd niebieskim szlakiem. Za małe buty ucisnęły mnie strasznie i z rozkoszą siedziałem, marząc, żeby nigdzie już się nie ruszać. Gitara przewieszona przez klatę. Oliwkowa „ kangurka” dopełniała strój wagabundy a’la Stachura. Mirek obok też z gitarą. Na stopniach wyżej siedzi reszta: Ela, Jarek, Wojtek i Jola. Nad wszystkimi stoi Szeryf, strojąc głupie miny. Z lewej strony Rysio oparty jest głową o moje ramię.

 

Pod koniec studiów pojechałem do Krakowa. W zasadzie po materiały do pracy magisterskiej, dostępne na UJ. Mirek brylował, jako stary „krakus”, nawigując mnie po uczelnianych zakamarkach. Wreszcie trafiliśmy na imprezę do akademików Akademii Rolniczej. Nie wiedziałem, że Rysio tam studiuje razem z Jarkiem. Cóż to była za impreza. Dziwna to była impreza. Do dupy, ...do dupy była to impreza!

Poczułem język Rysia na swoim uchu. Gorący, alkoholowy oddech owionął mi policzek. Poczułem jego usta na swoich i ... i przeszedł mnie dreszcz obrzydzenia! Chyba wyczuł, bo szarpnął się gwałtownie do tyłu. Ale potem uległem. Nie wiem, co mi się stało. Nie wiem dlaczego. Nie wiem po co...Strasznego „moralniaka” miałem przez wiele lat, aż udało mi się wyprzeć z pamięci to wydarzenie. Czasami mi się śniło i budziłem się spocony jak mysz. A obrzydzenie? Oj, było!

 

Po coś to trupie jeden w tym durnym liście przypomniał?!

 

- Coś się tak zawinął? Posiedzieliśmy... pogadaliśmy - Sysek tokował jak łoś w rui. - Zastanawialiśmy się...

No tak. To było do przewidzenia. Zastanawiali się! Ciekawe, co wymyślili ?

- Źle się poczułem. Coś mnie w klacie drażni.

- E tam! Całuj psa w nos. O czym on pisał w tym swoim głupawym przemówieniu..?

- Jak pisał do mnie z Niemiec... - za późno, jak zwykle ugryzłem się w język.

- Do ciebie pisał? Do nikogo z nas nigdy nie pisał!

Usłyszałem gulgocący śmiech.

- A może to o tobie było?- Gulgot - ...bolało, jak... nooo, wiesz?

Gdyby tu stał, przydarzyła by się retrospekcja z sadu numer dwa.

 

Teraz już nie produkują rzeczy z wiecznotrwałym zamiarem przetrwania. Nawet firma „Mercedes” tego nie robi, bo nie opłaca się to w dobie nakręconego do granic możliwości, konsumpcjonizmu. Telefon rozpadł się po pierwszym walnięciu o ścianę.

 

Jutro

 

Nad ranem zapiekło w mostku. Tak bardzo, że nie było już żadnego jutra...

Średnia ocena: 2.5  Głosów: 13

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Szpilka 10.05.2020
    Gdzieś czytałam o hipotezie wrodzonej biseksualności, czyli zbliżenie z przedstawicielem tej samej płci nie jest niczym nagannym ?
    Mimo że jestem hetero, przeżyłam coś w rodzaju fascynacji, na zajęcia z rysunku przyszła dziewczyna z doskonale piękną twarzą - piękno niebanalne. Bardzo mnie zawstydziła ta fascynacja, pamiętam tę twarz do dziś ?

    "Strasznie lubię być sam", strasznie to określenie negatywnych emocji, zatem wyklucza się z "lubię" ?

    Puchacz, nie będę się powtarzać, zatem napiszę krótko COOL! No i piątak ?
  • Puchacz 10.05.2020
    Dzięki.
    Na tym zakończyliśmy cykl pierwszej prozy Puszczyka.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania