"Pani z lodu" R2: Upadła księżna

Minęło dziewięćdziesiąt dziewięć lat, dziewięć miesięcy i trzy minuty od chwili, gdy otrzymałam lekcję do wypełnienia. Zegar nad kominkiem wskazywał godzinę pierwszą z czterdziestoma sześcioma minutami.

Nie mogłam zasnąć, wejść w stan odprężenia. Krążyłam po zamku przez długie minuty, odkąd znudziło się mi przewracanie się z boku na bok. Zasiadałam w głębokim fotelu z krótkimi plecami dostosowanymi do skrzydeł. Boleśnie przypominał o mojej stracie, tak jak inne meble znajdujące się w domu. Służba chciała je schować, zamknąć gdzieś w piwnicach dworu, zabrać je sprzed moich oczu, jednak im nie pozwoliłam. Nie miałam jednak nic przeciwko zdjęciu praktycznie wszystkich luster ze ścian, ukryciu tych stojących; z dala ode mnie, z dala od mojej wściekłości. Przez pierwsze miesiące mojej brzydoty potłukłam ich tak wiele, że brodziłam w szklanych odłamkach skąpanych w czerwonej krwi.

Podniosłam puchar z winem do ust; jego ścianki pokrywał szron, a ono samo zgęstniało z zimna. Zamoczyłam usta, biorąc duży łyk. Po co się rozdrabniać, gdy nie można kosztować smaków? Pozwalać na ogrzanie płynu, aby oddał więcej swoich sensorycznych odcieni? Musiała mi wystarczyć pamięć, ale i ona zawodziła. Zbyt długo moje życie było mdłe.

To był trzeci kieliszek. W głowie lekko szumiało. Dawno nie upiłam się na wesoło, więc i teraz tego nie przewidywałam. Czasem pragnęłam, aby ten koszmar się skończył. Nachodziły mnie myśli, popychające do nawiązania dialogu z Valdrianem. W tych wyobrażeniach przyznawałam się do porażki, pozwalając odebrać sobie tron wraz z resztą godności. W wyobraźni czułam ulgę, ale nie byłam pewna, czy w rzeczywistości także by mi towarzyszyła.

Oparłam skroń na piąstce. Tę gładką, nieoszpeconą stronę. Tę drugą zakrywała maska, którą przytwierdzałam do skóry czarami. Kazałam ją stworzyć zaraz po tym, jak po raz pierwszy zobaczyłam swoją nową-starą twarz w lustrze, które zaraz potem zbiłam. Taka niedoskonała, chropowata, poskręcana. Mówiłam zainteresowanym, tym, którzy pytali, że się poparzyłam; że zasnęłam pijana po swoich urodzinach. Valdrian sprawił, że nie mogłam mówić o lekcji, którą rozpoczęłam. Musiałam kłamać.

Padały pytania.

Dlaczego nie wychodzisz za mury?

Czemu mnie nie odwiedzisz?

Jak straciłaś swą urodę?

Kłamałam. Brnęłam. Kluczyłam. Udawałam. Stałam się inną osobą.

Jedyną prawdą, jaką mogłam innym przekazać była ta, że to Valdrian zabrał moje skrzydła, bo go ośmieszyłam. Nic więcej. Reszta nie przechodziła mi przez gardło, blokowana zaklęciem. A i w to nie wierzyli. Zarzucali mi, że mój opiekun by tego nie zrobił, ale zaraz milkli, gdy zjawiając się, aby wypuścić mnie do obrony ludu, je oddawał.

Dostałam to, na co zasługiwałam.

Karty otwartej księgi leżącej na stoliku zaszeleściły, gdy wiatr, nie mający prawa znaleźć się w komnacie, zadął. Obojętnie przeniosłam spojrzenie z rąbka pucharu na kłębiącą się na fotelu naprzeciwko ciemność. Rosła, zmieniała kształt, ciemniała i jaśniała. Valdrian wcale się nie spieszył, przenosząc się z własnego dworu na mój. Cieszył się wielkimi, niezapowiedzianymi wejściami. Westchnęłam, przewracając oczami. Mój wzrok przesunął się po czeluściach płonącego kominka, którego ciepło wręcz boleśnie paliło. Wyższą od mojej temperaturę odczuwałam, podczas gdy zimno i mróz nie działały na mnie wcale.

Wreszcie się pojawił. Rozparty ramionami na fotelu, z nogą niedbale opartą stopą o drugie kolano. Z bezczelnym uśmiechem na twarzy. Miewałam ochotę, aby zetrzeć mu ten paskudny grymas z ust. Nienawidziłam, gdy roztaczał wokół siebie męską, niczym nie zmąconą dominację; gdy przypominał mi, kto tutaj rządzi. On wiedział, że tego nie znoszę, więc w podróż na mój dwór zabierał cały jej zapas.

– Trzy miesiące, Morrigan – zaczął bez zbędnego powitania – i to wszystko będzie moje.

– Nie potrzebuję kalendarzy i zegarów, kiedy mam ciebie – odgryzłam się, pociągając kolejny łyk. Ten osuszył puchar.

– O ile pamięć mnie nie myli, sto lat temu już przygotowywałaś się na swoje urodziny. Wybierałaś zasłony do sali tronowej… – Rozejrzał się po salonie, oceniając obecny wystrój. Nie przykładałam do niego już takiej wagi, jak kiedyś. Wszystkim zajmowały się służące. – Twój gust się zmienił – zauważył, lustrując bordowy, ciężki materiał pasujący do dywanu.

Prychnęłam niczym rozeźłona kotka. Sięgnęłam do karafki, aby nalać już trzeci kielich wina. Kiedyś smakowało słońcem opartym o zbocza pokryte winogronami, świeżym powiewem letniego wiatru, morską bryzą; dziś równie dobrze mogło być wodą.

– Nie szykujesz swoich urodzin? – dopytał, pocierając brodę.

– Święta upamiętniającego mój ostatni dzień na tronie? – Uniosłam brew, nim z ironicznym uśmiechem zamoczyłam wargi. Upijałam się wolniej niż kiedyś i potrzebowałam więcej. Znacznie więcej. To przez serce, które uderzało raz na minutę. – I kogo miałabym zaprosić, Val? Jakbyś zapomniał, przypomnę ci, że przez areszt domowy wielu się ode mnie odwróciło. Straciło zainteresowanie.

– Nie broniłem ci wysyłać listów – zadrwił.

– Po co tutaj przybyłeś, Val?

Byłam potwornie zmęczona tym stuleciem. Z dnia na dzień pragnęłam coraz bardziej końca tej udręki, jakikolwiek by on nie był. Dawno pojęłam, że nie mam szans odnaleźć miłości, a Valdrian doskonale wiedział, co czyni, odbierając mi wszystko, co mogłoby mi pomóc. Jednak był opiekunem, więc musiał wiedzieć, co robi. Może ja nie starałam się dostatecznie...

– Czy opiekun nie może zobaczyć swojej podopiecznej?

– U mnie wszystko po staremu, możesz wrócić do siebie – odparłam bez życia.

Potoczyłam spojrzeniem po salonie. Nasłuchiwałam dźwięków. Nasza wymiana zdań nie obudziła służby, a wartownicy nie reagowali, czując, że do domu nie zakradł się ktoś o złych zamiarach. Doskonale znali wibracje Valdriana, więc zaniechali reakcji.

– Tyle lat i żadnego postępu, Morrigan. Jestem zawiedziony.

Zatrzymałam na nim wzrok. Dojrzałam w jego twarzy szczerość. Minęło wiele czasu, chociaż w naszym wiecznym życiu to tylko ledwie mrugnięcie.

Było ich wielu. Kandydatów. Niektórzy faktycznie nabroili. Na początku byłam zdesperowana, chwytając się każdej szansy. Flirtując, uwodząc, obiecując. Czasem sama wywoływałam zwady, żeby mieć tego odpowiedniego mężczyznę. Im bardziej się starałam, tym moje serce zamykało się szczelniej. Po latach pojęłam, że nie można zmusić siebie, ani kogoś innego do miłości. Miłość niełatwo zakrada się do naszego życia.

Było trudno, zwłaszcza gdy ktoś, kto wydawał się idealną propozycją, z niesmakiem odwracał ode mnie wzrok. Zaczęli widzieć we mnie bogactwo i pozycję; do tego brzydotę. Ja, jako ja, osoba, ego, charakter odchodziłam na drugi plan. Niektórzy dawali mi do zrozumienia, że jestem jak przedmiot wystawiony na sprzedaż, a ja nie potrzebowałam kupca, tylko prawdziwego kochanka, stawiającego na piedestale uczucia między nami. Ani razu nie zbliżyłam się nawet do zakochania. Może nie była zdolna do uczuć wyższych? Może nie tak mnie zaprogramowała natura?

Tyle niepowodzeń. Ja też byłam zawiedziona.

Nie odzywałam się; co miałabym mu powiedzieć? Znał sytuację; znał mnie. I mimo tej znajomości chyba się przeliczył co do moich zdolności. Nie powinien wierzyć, że wypełnię tę lekcję, gdyż ja nigdy nie trzymałam w sobie dość siły.

– Mam wyjść? – zapytał po kolejnych minutach, gdy ja nalałam czwarty pucharek wina, a jego nie zapytałam, czy się poczęstuje.

– Byłoby miło – mruknęłam, wzruszając ramionami.

– Skończ pić, Morrigan. Połóż się spać – polecił. Ja pokręciłam głową ze złością. – Kto wie, co w tych ostatnich miesiącach może się wydarzyć? Może twoja miłość właśnie się zbliża?

Próbował mnie pocieszyć. Zbyłam go grobową miną.

– Do zobaczenia wkrótce, Morrigan.

Rozpłynął się w powietrzu, zostawiając po sobie czarny dym. Nie czekał, aż się pożegnam. Nie doczekałby się.

***

Tron wyjątkowo niewygodnie i napastliwie uwierał mnie w pośladki. Został po poprzednim właścicielu zamczyska, który, wydaje mi się, miał manię wielkości. Górowałam ponad zgromadzonymi poddanymi – serafinami i ludźmi – będąc doskonale widoczną z każdego kąta sali tronowej.

Ze znudzeniem wysłuchałam kolejnej sprawy. Przeanalizowałam dowody oraz sugestie szóstki doradców. Ostatecznie wydałam wyrok: winny kradzieży miał stracić dłoń. Takie panowało prawo.

Rabusie tracili chciwe ręce, gwałciciele nienasycone członki, a kłamcy – języki. Kierowaliśmy się głównie starą zasadą: oko za oko, ząb za ząb. Istoty traciły kończyny, przyrodzenia, oczy, zęby – wszystko, co uczestniczyło w zbrodniczym akcie.

Podłogi sali tronowej, gdy wydawałam wyroki, spływały krwią. Te same czarne podłogi, na których tańczyli goście podczas przyjęć, ciesząc się urokami życia. Kiedyś, kiedy jeszcze urządzałam zabawy, służące przed uroczystością na kolanach, za pomocą twardych, włosiowych szczotek czyściły wąskie szczeliny między kamieniami. Dziś – tak podejrzewałam – w tych szczelinach znajdowała się krew sprzed dziesięcioleci. Setki, tysiące, osądzonych i wyegzekwowanych czynów w postaci upuszczonej krwi.

Kara… nie raz wymierzałam ją sama. Własnymi rękami. Szponami. Włócznią. Wtedy, kiedy wymagała tego okazja. Kiedy przestępca okazał się godny tego, abym podniosła się z tronu. Gdy ktoś był tak zły, że przez cały proces tylko marzyłam, aby rozszarpać go na kawałki. Te dzikie uczucia, pchające mnie do agresywnych zachowań, były jak najbardziej pożądane wśród księżnych i księciów. Nie wstydziłam się swojej bezwzględności, a i zgromadzony tłum przyklaskiwał rzezi. Wzbudzałam strach, ale i szacunek, nie jako tyran, ale jako sprawiedliwy byt gotowy postawić się wrogom i zmieść z powierzchni ziemi całą armię.

Na początku, w pierwszych latach swojego panowania, miewałam opory. Nie czułam się pewnie. Targały mna koszmary, a wspomnienia ukazywały się w najgorszych chwilach. Później przywykłam. Stało się to dla mnie codziennością. Rutyną.

Tego dnia osądziłam siedem umówionych spraw. W innych zamkach Skrawka Wieczoru władcy ziemscy również zajmowali się wymierzaniem sprawiedliwości, jednak to do mnie kierowano najpilniejsze, najbardziej złożone, paskudne sprawy. A ja… wypełniałam swoje obowiązki najlepiej, jak mogłam, nawet jeśli oznaczało to oderwanie łba od korpusu mężczyzny, który zgwałcił kilkanaście kobiet, następnie je zabijając i ukrywając ciała.

***

Usiadłam przed toaletką, jak robię to zawsze co wieczór i każdego poranka. Najbardziej bolesne minuty rutyny mojego dnia.

Wyciągnęłam rękę, muskając palcami aksamitny materiał zasłonki. Pociągnęłam, a czarna tkanina opadła na blat, zanim podniosłam wzrok, zmięłam jedwab i odłożyłam na bok.

Lata nie przysparzały zmarszczek na twarzach serafinów. Nasze ciała cieszyły się wiecznym wyglądem młodego dorosłego. Organizm nigdy się nie zużywał. Oto ja. Witaj księżno Skrawka Wieczoru.

Mimo iż nienawidziłam swojego odbicia, nie potrafiłam powstrzymać się od patrzenia. Minęło prawie sto lat, a ja zawsze po ściągnięciu maski badałam prawą połowę mojej twarzy. Maska. Była piękna. Biała, ceramiczna z urokliwymi szarawymi pęknięciami. Lekka. Wygodna. Na jej górnym i bocznym-zewnętrznym brzegu błyszczały klejnoty – szafiry, ametysty, akwamaryny, tanzanity, diamenty – między którymi zastygło złoto, a także zatopiono perły. Położyłam opuszki obu dłoni na obcym, sztucznym ciele. Uwolniłam magię, a maska osiadła w moim dotyku. Odjęłam ją od oblicza, następnie stawiając na podstawce, aby patrzyła na mnie bez wyrazu, kiedy podejmę kolejne kroki wieczornej toalety. Byłam prawie naga. Jedna połowa twarzy umalowana. Kreska na powiece okalającej turkusowe oko w kształt koci, róż na szczupłym policzku, chłodna czerwona szminka pociągnięta po części okrągłych, wąskich warg. I była ta druga połowa. Pomięta, zgrubiała, jakby pokryta pajęczyną, pozbawiona brwi, o zdeformowanych ustach. Błyszczała miejscami wobec blasku świec. Czasem sprawiała wrażenie wilgotnej. Obślizgłej. Moja lekcja.

Sięgnęłam po wacik. Najpierw wtarłam oliwkę, zmywając woskowy, węgłowy, pudrowy makijaż. Później wylałam na kolejny odrobinę toniku różanego i przemyłam już całą twarz. Zużyłam jeszcze dwa płatki, aby zyskać pewność, że dobrze oczyściłam cerę. Nawet bez upiększającego konturowania moja lewa strona przyćmiewała śmieszny twór, z którym sąsiadowała.

Zakończyłam toaletę, ale jeszcze parę minut siedziałam, wpatrując się w siebie. Upewniając się, że brzydota się nie rozszerza. Sprawdzając, czy może nie zaczęła zanikać. Zawsze trzymałam nadzieję pod ręką, aby mogła mnie pocieszyć.

Zasłoniłam lustro, żeby nie widzieć siebie kątem oka. Żeby się nie przestraszyć, jeśli obudzę się w nocy półprzytomna. Usiadłam na łóżku, odkrywając jego skrawek. Zaplotłam warkocz, przeplatając grube czarne pasma między palcami. Zawiązałam rzemień.

Położyłam się na boku. Na lewej stronie. Prawa czasem bolała.

Podjęłam próbę zaśnięcia.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania