"Pani z lodu" R3: Nowy nabytek

Mój sen – odkąd zostałam księżną Skrawka Wieczoru – stał się płytki. Rytuał, który przeszłam, odmienił mnie, pozwalając czerpać energię bez całkowitego usypiania ciała; rzecz jasna w razie odniesienia obrażeń czy przeżycia nadmiernego wysiłku, musiałam tracić przytomność, wejść w stan wstrzymania. Przy codziennym, zwykłym trybie zmęczenia, kiedy tylko wydawałam rozkazy z tronu, nic takiego mi nie groziło. To była raczej drzemka, podczas której podążałam za myślami, marzeniami sennymi, jednocześnie nasłuchując otoczenia. Coś, jak oglądanie sztuki teatralnej dla zabicia czasu.

Nic dziwnego, że poderwałam się nagle, słysząc brzdęk tłuczonego szkła, a następnie tupot obutych stóp. Natychmiast wyrwałam się z nierzeczywistego miejsca, w którym mogłam przechadzać się do woli, a żadne niewidzialne granice nie zamykały mnie w czworokącie. Najczęściej śniłam o świecie widocznym zza murów posesji Dworu Skrawka Wieczoru.

Odrzuciłam kołdrę, w oka mgnieniu stając nad szafką nocną, na której parę godzin wcześniej odłożyłam sztylet. Zacisnęłam dłoń na rękojeści, po czym wybiegłam z pokoju, wcześniej rozpieczętowując zamek. Jako księżna zawsze uważałam na swoje bezpieczeństwo, gdyż władca nigdy nie rządził tylko oddanymi poddanymi. Nie wszystkim można dogodzić, dlatego zważywszy na moją pozycję musiałam rzucić parę zaklęć ochronnych.

Biegłam korytarzem, mając wzrok utkwiony w poręczy schodów. Krew zamarzła w moich żyłach – co wydawać mogłoby się nierealne, gdy moje serce skuwał lód – w reakcji na krzyk dobiegający z dołu. Kobiecy, przejmujący, pełen bólu. Kimkolwiek był napastnik, nie bał się użyć przemocy wobec bezbronnej przedstawicielki słabszej płci. Przyspieszyłam, wkładając w bieg pełnię sił. Złapałam poręczy, w miejscu zmieniając kierunek.

Zeskoczyłam ponad stopniami. Dreptanie po każdym z osobna zbyt by mnie spowolniło.

Prawo.

Lewo.

Rozejrzałam się, węsząc.

Westchnięcie. Dobiegło z prawej. Tam też się rzuciłam.

Długiego korytarza prócz lichego światła z zewnątrz pochodzącego od gwiazd nie oświetlało nic więcej. W nozdrza wpił się zapach gasnącej świecy; nikłego dymu, a parę kroków od zakrętu leżała postać.

Plusk! Nastąpiłam na mokry fragment dywanu. Mokry od krwi.

Kucnęłam przy kobiecie, odgarniając włosy z twarzy. Lepiły się od potu. Może nawet od posoki. Z ust służącej sączyły się ciche oddechy i westchnienia. Na bluzie lśniła wilgoć. Napastnik ugodził ją w okolicę piersi. Jej serce dudniło w klatce szybko, acz słabo. Zaklęłam szpetnie, posyłając impuls, mający obudzić medyka.

– Trzymaj – poleciłam pospiesznie, układając niewieście dłonie na piersi. – Uciskaj. Zaraz ktoś przyjdzie.

Za zakrętem coś ciężkiego walnęło o ziemię. Warknęłam.

Żądna zemsty zostawiłam konającą kobietę. Jej stan był ciężki. Śmierdziała słabością. Wątpiłam, że przeżyje. Moje trwanie przy jej boku na niewiele by się zdało.

Wybiegłam zza kanta ściany, wpadając do przedsionka kuchni. Duże okna barwiły wnętrze na granatowo. Włamywacz wspinał się do jednego z nich. W ręce miał młotek.

Przez uderzenie serca stałam w miejscu, lustrując i wytyczając kolejne moje kroki; on w tym czasie wziął zamach. Wystrzeliłam przed siebie, odbijając się od blatu stołu, drugą zaś nogą nabierając rozpędu z wyspy kuchennej. Wpadłam na mężczyznę z całym impetem, zrzucając go ze stołka, na którym się chybotał. Noga taboretu pękła z głośnym trzaskiem, a nasz dwójka poleciała na podłogę. Tłuczek do mięsa odleciał parę metrów dalej. Walnęłam plecami o szafkę, ale jak na sprężynie znów skoczyłam w stronę napastnika. On już w pogotowiu trzymał nóż, z pewnością ten sam, którym ugodził służącą. Ryknęłam ze wściekłością, gołą ręką odpychając uderzenie. Moja prawa wystrzeliła – sprzedałam mężczyźnie sierpowy w nos. Chrupnęło. Złamałam kość.

Przeklął mnie zduszonym, gulgotającym głosem, próbując się na mnie rzucić. Nie znał mojej siły, nie przewidział mocy mojego oporu, wobec którego był równie słaby co mżawka przy opadzie gradu. Odepchnęłam go z łatwością, jakby wcale nie był dziewięćdziesięcio kilogramowym mężczyzną.

Przyszpiliłam go, siadając nań okrakiem i rozkładając jego ręce do boków. Waliłam jego uzbrojona ręką o podłogę, póki nie puścił z sykiem rękojeści.

Wcześniej słyszany przeze mnie tupot wielu par butów ucichł. Na progu stali strażnicy, przygotowani na ewentualną pomoc. Nie było takiej potrzeby.

Fuknęłam, wypluwając luźne kosmyki, które jakimś cudem wyrwały się z warkocza podczas szamotaniny. Tylko zdrowy rozsądek powstrzymał mnie przed wydarciem gardła włamywaczowi tu i teraz. Ręce ogromnie mnie świerzbiły.

– Zabierzcie go do celi – warknęłam.

***

Musiałam najpierw ochłonąć.

To zdarzyło się pierwszy raz. Jeszcze nigdy nikt nie miał na tyle bezczelności w sobie, żeby włamać się na mój dwór. Do mojego domu. Bezczelności i zapewne głupoty. Jaki desperat pozwoliłby sobie na zrobienie tak ryzykownej rzeczy? W zamku byli strażnicy, ale to nie oni stanowili zagrożenie, tylko ja. Czy wiedział, co ryzykował? Czy w ogóle zdawał sobie sprawę, gdzie postanowił się wślizgnąć? Jak można być na tyle nieroztropnym, aby wdepnąć w gniazdo żmii?

Przechadzałam się po pokoju, oddychając głęboko. Oczyszczałam umysł ze złości napierającej na mury mojej równowagi. Nabuzowana czystą furią nie powinnam się zbliżać do pojmanego rabusia. Mogłabym mu zrobić krzywdę, zanim zadałabym pierwsze pytanie. Na zmianę zaciskałam i rozluźniałam pięści. Czułam szpony drapiące o wnętrze śródręcza; tę część mojej osobowości, którą uwalniałam bardzo rzadko. Czasem bywam dziksza od kattów – rasy ludzi o charakterze i cechach kocich. To jak impuls wyzwalany w chwili zagrożenia. Ten impuls sprawia, że na polu walki nie okazujemy litości. To dlatego właśnie serafini zostali obrońcami tych ziem zamieszkałych głównie przez bezbronnych ludzi. Oni nie równali się żadnej z ras zza oceanu, a i tutaj na kontynencie musieli unikać małych społeczności takich jak kattowie oraz raptusi.

Wdech.

Oddaliłam od siebie myśli.

Wydech.

Jeszcze dalej.

Wdech.

Odszukałam spokoju.

Wydech.

Zamarłam. Szpony przetransformowały w zwykłe ludzkie paznokcie. Wreszcie mogłam ruszyć na spotkanie z rabusiem. Najpierw jednak musiałam założyć maskę. Wkrótce martwy czy też nie, nie powinien oglądać mojej twarzy. Nie pozwalałam na to nawet najbliższym.

***

Drogę do lochów oświetlały wieczne pochodnie. Ich moc nigdy nie słabła.

Lochy znajdowały się na pierwszym piętrze w dół. Jeszcze niżej usytuowane zostały katakumby przyjmujące w swoje grobowe objęcia mieszkańców mojego zamku. Kiedyś powinny przyjąć też i mnie, jeśli ktokolwiek lub cokolwiek da radę mnie zabić. Najstarsi z nas mieli dziesiątki – a nawet setki – tysięcy lat. Stanowili jedynie garstkę. Po kilkunastu tysiącach lat umysł serafina staje się tak rozbudowany, że pozwala na podróże między wymiarami. Do innych światów. Nic dziwnego, że zamykani w kaplicach „starcy” wcale nie kwapią się do powrotu do smutnej, szarej rzeczywistości. Karmieni są przez kapłanki, są też myci i przewijani. Jakby cofali się do czasów niemowlęcych, ciałem i duchem będąc dojrzałymi. Ten los wzbudzał we mnie trwogę. Czy ja też zapragnę dla siebie takiej przyszłości??

Zamek posiadał zaledwie trzy cele i jedną komnatę tortur. Stworzyciel uznał przed wiekami, iż tortury są barbarzyńskim narzędziem wydobywania informacji i zakazał ich wykorzystania w pierwszym roku od objęcia ludzi opieką. Ludzie są delikatni i bardzo łatwo ich złamać. Dosłownie. Nigdy więc nie sprowadziłam kata w mury mojego domu. Zamek Skrawka Wieczoru, w którym urzędowałam, pamiętał czasy niewoli, kiedy ludzie byli niczym innym jak zwierzątkami domowymi lepiej przystosowanych i rozwiniętych ras. Robakami. Czymś, czego nie szkoda było poświęcić. Po wojnie wszystko się zmieniło.

Bez pukania weszłam do pierwszej z cel; jedynej, którą wykorzystywaliśmy. Dwie pozostałe tonęły w pajęczynach i kurzu. Zastanawiałam się kiedyś, czy nie lepiej przerobić je na magazyny.

Wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Ukryte za maskami hełmów bez większej reakcji. Widywali mnie na co dzień. Była jeszcze trzecia para. Ciemna, wręcz butelkowo-zielona, wyglądająca spod ściągniętych, czarnych brwi, osadzona w brązowej twarzy. Nad rozkwaszonym nosem, z którego wciąż ciekła świeża krew. Wreszcie mogłam go zobaczyć w świetle, tak jak i on mnie. Nie mieszkał na tym kontynencie. Był na to zbyt… egzotyczny. U nas ciemną skórę mieli tylko kattowie – czarną, brązową, żółtą, czerwoną. On wyglądał jak zwykły człowiek, jednak intuicja podpowiadała, iż wcale nim nie był. Kiedyś, może całkiem niedawno, musiało mu się dobrze wieść. Budowę miał krępą, pod tuniką prężyły się mięśnie dzikiej bestii. Gdyby wstał, dorównałby mi wzrostem, a ja – jak na kobietę – jestem nadzwyczaj wysoka.

Zrobiłam parę kroków, przyglądając się włamywaczowi. Tam i z powrotem. Jak drapieżnik osaczający ofiarę. On również nie odrywał ode mnie wzroku. Jego głowa poruszała się raz w prawo, raz w lewo. Przez niektórych serafinów to spojrzenie zostałoby odebrane jako zniewaga. Nie wiedział wiele o nas, więc nie przestrzegał ogólnie przyjętych zasad.

– Powiedz mi – wycedziłam – dlaczego nie powinnam cię teraz zabić? Włamujesz się do mojego zamku, ciężko zraniłeś jedną z moich służących. Postawiłeś mi się – wymieniłam. Nie mrugałam, wypatrując każdego okruchu reakcji.

– Nie dbam o to, co ze mną zrobisz, a na pewno nie będę błagał cię o życie – rzekł przywiązany do krzesła mężczyzna.

Na początku uderzyła we mnie jego śmiałość. Bezczelny. Paskudnie bezczelny. Najwyraźniej nie dostrzegał we mnie zagrożenia lub nie dbał o własny los. Obstawiałam to drugie. Cóż takiego się stało, że przestało mu zależeć na życiu? To zagadkowe. Wyjątkowo zagadkowe.

Później zwróciłam uwagę na jego zęby. Białe, równe, a kły nieproporcjonalnie długie. Cóż to za stworzenie? Wampir? Wilkołak? Zbyt żywy jak na wampira. Słyszałam mocne uderzenia zamkniętego w klatce serca. Silne. Duże. Zdolne przepompować wiele krwi. A więc wilkołak. Wilkołaków u nas nie było. Przybył z drugiego kontynentu. Po co przybył? Tyle zagadek kryła jedna tylko osoba.

– Wiesz, kim w ogóle jestem? – zapytałam wyjątkowo uprzejmie, biorąc pod uwagę moje rozdrażnienie.

– Nie, ale zapewne mi powiesz. – Błysnął długimi kłami w uśmiechu rzezimieszka. – Inaczej byś nie zapytała.

Stanęłam w miejscu. Rzuciłam spojrzenie okalające czubek krótko przystrzyżonej fryzury, twarz bez cienia zarostu, szeroką pierś pod grubszą, lamowaną, dopasowaną tuniką i nogi w dobrych jakościowo butach. Tak wzbogacił się na rabunkach? Zadbany, przystojny mężczyzna. Nie widziałam w tym logiki. Jeśli był dobry we włamaniach, dlaczego wybrał właśnie mój dwór? To nie miało sensu.

Wyprostowałam się, wypinając pierś i unosząc wysoko głowę.

– Jestem Morrigan. Księżna Skrawka Wieczoru.

Wydał z siebie pełen udawanego uznania gwizd.

– To mówisz, że gdyby mi się powiodło, byłbym bogaty?

A teraz nie jesteś bogaty? Zastanawiałam się w myślach. Jedyny wniosek, który kiełkował w mojej jaźni mówił, że mężczyzna dorobił się na kontynencie Dantego, a mój dwór był pierwszym, który raczył obrabować. Pechowo dla niego.

– Miałeś zamiar mnie obrabować? – upewniłam się, zagubiona w swoich sprzecznych myślach.

To nie miało sensu. Brak logiki. Głupota. Intuicja drżała.

– Tak.

– Nie chciałeś nikogo zabić?

– Nigdy nie chcę, ale czasem w obronie własnej…

Spojrzał w bok, a następnie na mnie. Z ust nie schodził mu wyraz samozadowolenia. Mówił, jakby morderstwo było tylko drobną komplikacją. Małym wypadkiem. Nic nieznaczącą błahostką.

Samozadowolenie. Pewność siebie. Bezczelność. Szpony postanowiły dać ucieleśnienie złości, która napierała. Zaostrzony koniec wbił się w środek zaciśniętej pięści. Moją twarz palił żar.

– Wbicie sztyletu w pierś mojej podwładnej było obroną własną?! – wybuchłam. – Ty podły draniu! Co niby zrobiłaby ci zwykła kobieta?!

– A co ty mi zrobiłaś? Gdyby była tobą, mogłaby mnie zabić. Z wami serafinami nigdy nie wiadomo.

Wzruszył od niechcenia ramionami.

Lekceważył nas. Mnie i moich ludzi. Faktycznie życie było mu niemiłe.

– Nie jest serafinem – poprawiłam go. – Jest człowiekiem.

Człowiekiem. Kruchą istotą, która potrzebuje opieki ras silniejszych od siebie. Dotąd ludzie mogli się czuć bezpiecznie na moim dworze. Na dworze każdego z książąt. Do teraz. Do czasu, gdy przybysz zza oceanu postanowił wtargnąć do azylu i dźgnąć służącą tak na wszelki wypadek.

– Nie? – zdziwił się, a jego brwi uniosły się, drążąc zmarszczki w gładkim czole. – Było ciemno – wytłumaczył, aczkolwiek w jego tonie na próżno szukać skruchy. – Nie zauważyłem, że brakowało jej skrzydeł. Ty je schowałaś.

Warknęłam gardłowo.

Nic o nas nie wiedział. Nic. Serafini nigdy nie chowali skrzydeł. Co za bezsensowne wyjaśnienie! Ja jestem serafiną, nie mam skrzydeł, a on mógł wyciągnąć mylne wnioski. A może po prostu wybrał taką linię obrony? Jeden serafin zawsze był silniejszy od trzech wilkołaków.

Obserwował, jak miotam się w tę i we w tę. Od ściany do ściany. Przed nosami strażników. Jego uwadze nie uszły szpony, które teraz pokazały się w całym swoim majestacie. Szpony jak u drapieżnego ptaka. Palce zginające się i prostujące. Powtarzałam w myślach: zapanuj nad bestią, zapanuj nad bestią. Była gotowa go rozszarpać. Włamywacza i mordercę.

– Drapieżne z was istoty – zauważył.

– Morrigan – za moimi plecami znajomy głos wypowiedział moje imię. W tonie, w tym akcencie stawianym na poszczególnych literach mogłam usłyszeć nie tylko ostrzeżenie, ale także przyjacielskie wsparcie.

Odwróciłam się napięcie. Czarna chmura dymu, z której wychodził Valdrian już rozpływała się w powietrzu. Przybył książę Skrawka Nocy. Mój opiekun.

W odróżnieniu ode mnie roztaczał spokój. Minę miał neutralną. Nie okazywał ani wrogości, ani aprobaty. Musiał zobaczyć wszystko w swoim szklanym stole. Przyglądał się przez minuty sytuacji na zamku, zanim postanowił wkroczyć. Nie, żeby mnie powstrzymać przed wydarciem gardła temu wilkołaczemu mężczyźnie, ale po to, aby zapewnić mi emocjonalne wsparcie. Oboje wiedzieliśmy, że mu się należy. Nie zostałabym ukarana za przedwczesny rozlew krwi. Pojawił się, aby mnie ugłaskać.

– Uspokój się – powiedział. Spuścił wzrok na ukazane pazury tnące powietrze raz za razem. – Schowaj oręż. Jest bezbronny.

– Niemal zabił Gladys! – wyrzuciłam z siebie z odrazą.

Zajmował się nią uzdrowiciel. Walczył o jej życie. Nie wiedziałam, jak sprawy się z nią mają.

– Słyszałem.

– Nie wiadomo, czy z tego wyjdzie.

– To też do mnie dotarło.

– Za parę błyskotek.

Rozłożyłam ręce w bezsilności.

– To godne pożałowania.

Pozwoliłam głuchemu warknięciu na wydostanie się z wnętrza. Podjęłam wędrówkę bez celu; miotałam się raz w jedną, raz w drugą stronę niczym zwierzę w klatce.

Cztery pary oczu podążały za mną.

– Powinnaś go postawić przed sądem. Powinnaś go osądzić przy świadkach – zaapelował Valdrian. – To nie miejsce na to.

Stanęłam w miejscu, mierząc go mało przyjaznym spojrzeniem.

– Po co przybyłeś? – syknęłam. – Radzę sobie sama.

– Właśnie widzę. – Kąciki jego ust drgnęły, jakby powstrzymywał uśmiech. – Gdybym przybył sekundy później, zapewne wydrapałabyś mu oczy.

Przechyliłam głowę. Zapewne by tak było. Zaszczyciłam krótkim spojrzeniem przysłuchującego się naszej wymianie zdań wilkołaka. Źrenice w butelkowo-zielonej oprawie szybko się rozszerzyły i zwęziły. Przestraszył się, co oznaczało, że ta cała bezczelność i buta były tylko przedstawieniem. Pokazem siły. Klatką wypiętą przez atakowanego koguta.

Zadrżałam od pomruku wydobywającego się z moich trzewi. Wycofałam szpony.

– Jutro z samego rana, Morrigan, kiedy ochłoniesz – podjął Valdrian. – Albo wcale.

Zastygłam w bezruchu, uchylając lekko usta w zdziwieniu.

– Albo… Co?

Wskazał za siebie na drzwi.

– Wyjdź ze mną.

Zmrużyłam podejrzliwie powieki, ale spełniłam prośbę. Stanęliśmy na korytarzu.

Założyłam ramiona na pierś w mało przyjaznym geście, czekając na to, co chciałby mi przekazać Valdrian. Ponagliłam go nieprzychylnym ściągnięciem brwi.

Nachylił się do mnie, a w nos uderzyły zbyt mocne i napastliwe perfumy. Były próbą zamaskowania obezwładniającej woni. Przez nie przebijał się jego ostry, samczy zapach. Zapach wiele mówiący płci przeciwnej o jego witalności i zdolności do płodzenia najsilniejszych potomków. Kiedy serafiny zabijały się o księcia Skrawka Nocy, ja go odrzuciłam.

– Mężczyzna, który zadał ci ból – szepnął, rzucając oczami tak, jakby mógł dostrzec wilkołaka przez ścianę.

– Ty chyba żartujesz! – jęknęłam stłumionym głosem, pojmując sugestię. – Prawie ją zabił. Może ją zabił. Może ona już zmierza do światła?

– Zostały trzy miesiące, Morrigan – przypomniał mi to, co codziennie krzyczała blizna na mojej twarzy oraz suknie i tuniki zasłaniające plecy, dźwigające niegdyś piękne skrzydła. – To może być twoja ostatnia deska ratunku i doskonale o tym wiesz. Jak dotąd nie zrobiłaś wystarczających postępów.

Zacisnęłam wargi, starając się nie przekląć.

Trzy miesiące. Tylko tyle.

Ale czy takiego kogoś da się pokochać?! Nie. Nie. Nie. To wymagało opanowania. Samokontroli, żeby w pierwszych dniach, gdy będę go poznawać, nie rozszarpać wilkołaczego ciała.

Valdrian przybył nie po to, aby mnie powstrzymać przed starciem wilkołaka z powierzchni ziemi, a dlatego, że zauważył to, czego ja nie dostrzegłam. Rabuś mógł być moją lekcją. Ostatnią szansą na zatrzymanie tronu.

– Sugerujesz, że mam go nie sądzić?

– Możesz udać, że nic się nie stało. Gdy go osądzisz, zapewne wybierzesz najbardziej surową karę.

– Tak dobrze mnie znasz.

– Spróbuj. – To było polecenie, a nie propozycja. – Najwyżej przeprowadzisz sąd w późniejszym terminie.

Pokręciłam głową, nie wierząc, że się na to zgadzam.

– Jak mam go tutaj zatrzymać? To niedorzeczne. – Wzniosłam oczy ku sufitowi, jakbym tam miała dojrzeć odpowiedź. Zobaczyłam tylko pęknięcia i świeże pajęczyny. Z przekąsem spojrzałam w znajdującą się niecały metr ode mnie twarz Valdriana. – Najchętniej wypatroszyłabym go jak rybę.

Rozbawiłam go. W policzkach pojawiły się dołeczki, kiedy pozwolił sobie na arogancki uśmiech.

– Zrobisz, jak uważasz. Możesz trzymać go pod kluczem – mruknął obojętnie. – Na jakąś karę zasługuje.

Na śmierć lub gnicie do końca życia w mikroskopijnej celi – ot, na to zasługiwał. Warknęłam, zaciskając pięści.

Pokochanie go. Czy to w ogóle możliwe? Nie był brzydki, a egzotyczne rysy czyniły go wręcz przystojnym. Może nie tak olśniewającym jak serafini, jednak uroda ułatwiała sprawę. Martwił mnie jego paskudny charakter. Bunt. Bezczelność. Jak z nim rozmawiać, nie doprowadzając do rozlewu krwi? Może się zmieni. Może wdzięczność za darowaną mu szansę wydobędzie jego lepsze cechy. O ile był zdolny do odczuwania wdzięczności.

Czy on pokochałby mnie? Ciężko powiedzieć. Co mu siedziało w głowie? Co o mnie myślał? Czy widział dzięki blaskowi gwiazd, co skrywałam pod maską? Czy w jakikolwiek sposób interesował się związkami? Niektórzy woleli samotność. Jak go w sobie rozkochać, kiedy utraciłam tyle pewności siebie? Kiedyś flirt przychodził mi z łatwością, a teraz zdawałam się go niegodna.

I ta żądza zemsty. Ona paliła w środku. Ona chciała oglądać go na kolanach z głową turlającą się po posadzce. Zemsta chciała krwi – całego jej morza – i tej dzikiej satysfakcji związanej z wymierzeniem kary.

Tyle pytań. Brak odpowiedzi. Powinnam się z tym przespać. Dać rozwiązaniu szanse, aby samo do mnie przyszło.

– Zadecyduję z samego rana – powiedziałam w końcu, odganiając natrętne myśli. – Jeśli Gladys przeżyje. Jeśli nie… nie będę zważać na moją lekcję. – W słowa wplotłam groźbę.

– Cieszę się z twojego rozsądku – odparł ironicznie Valdrian. – Nie chcę cię zrzucać z tronu.

– Jakżebyś śmiał – sarknęłam.

– Dobrej nocy, Morrigan.

Pożegnał mnie i rozpłynął się w powietrzu.

Zostawił mnie samą. Tylko ja i problemy.

Nie wróciłam do celi tej nocy.

***

Sypialnie służby znajdowały się na parterze niedaleko kuchni i wspólnej komnaty łaziebnej. Architekt, który zaprojektował zamek, zróżnicował je pod względem wygody, więc były takie dla jednej osoby, dla par, ale i dla całej grupy. Gladys spoczywała w pomieszczeniu z jednym łóżkiem, a także skromnym stolikiem z dwoma krzesłami. Jej okno wychodziło na ogród po stronie pleców dworu.

Firanki zawiązano po bokach, wpuszczając środkowo-wiosenne słońce, zaś za szybą można było dostrzec soczyście zielone liście drzew jabłkowych w sadzie. Świat kwitnął, budził się do życia. Temperatury na dworze stały się przyjemne, zachęcając do wypoczynku na świeżym powietrzu. Czasem korzystałam z łagodnej aury, jeśli tylko nie goniły mnie sprawy związane z moim dworem oraz Skrawkiem Wieczoru.

Nad łóżkiem pochylał się uzdrowiciel – człowiek obdarzony przez Stworzyciela iskierką mocy, zdolny do przekazywania swojej witalności potrzebującym. Uczony, który pojął złożoność organizmów wszelkich ludzkich ras. Znał się na ziołach, magicznych kamieniach i runach, jak i również bez problemu wykonywał chirurgiczne zabiegi. Na imię miał Marcus i pochodził ze szlacheckiego rodu Galantis. W wieku pięciu lat, jako czwarty potomek swoich rodziców, został wysłany do klasztoru. Po dekadzie nauki otrzymał od dar, a po kolejnych latach przeznaczonych na staż, wreszcie został na stałe zatrudniony na moim dworze w miejsce zbyt starego już uzdrowiciela.

Jego młoda dłoń spoczywała na pomarszczonym od słońca, trosk i wieku czole Gladys. Dzieliło ich przynajmniej dwadzieścia wiosen. Przekazywał jej energię lub po prostu sprawdzał gorączkę. Mógł też głaskać ją na osłodę ostatnich gorzkich wydarzeń.

Zamknęłam za sobą drzwi, a Marcus dopiero wtedy zwrócił na mnie uwagę. Jego szare oczy otoczył wianuszek, kiedy ten się uśmiechnął na powitanie. Miał dobry humor, czego ja nie mogłam powiedzieć o sobie. Resztę nocy przewracałam się tylko z boku na bok, a sny zesłane przez istotę istnienia były odwzorowaniem walki w kuchni; bardziej krwawej, z większą ilością ofiar.

– Co z nią?

Wskazałam brodą na postać ginącą w pierzynie. Na małą kobietkę o tak wielkim sercu, że odważyła się postawić włamywaczowi. Wilkołakowi. Nie miała szans, aby wyjść z tego bez szwanku, a jednak stanęła mu na drodze. Zasługiwała na więcej niż mogłam jej dać.

Marcus popatrzył najpierw na mnie, później na Gladys, a następnie znów utkwił wzrok w mojej twarzy.

– Przeżyje. – Kamień spadł mi z serca. Odetchnęłam z ulgą, a napięcie trzymające mnie od rana w łańcuchach popuściło. – Jednak jej ramię… Nie zagwarantuję, że odzyska sprawność.

Złe i dobre wiadomości. Nigdy nic nie jest czarne albo białe.

Sztylet został wbity w prawą stronę jej piersi. Musiał uszkodzić mięśnie wiążące i sterujące barkiem. Znałam Gladys, więc wiedziałam, że od zawsze była praworęczna. Żyła, ale nie nadawała się do pracy, a przynajmniej póki nie odzyska części sprawności. O ile tak w ogóle się stanie.

Medycyna czasem miała związane ręce. Dla niektórych ras samoregeneracja, odrastające kończyny były czymś naturalnym; wystarczy pomyśleć o raptusach, odbudowywali nie tylko ogony na wzór jaszczurek, ale i całe organy (wyjątek stanowił tutaj mózg). Serafini, kattowie i wilkołaki leczyli się dość szybko, a podobny uraz zapewne po paru miesiącach pozostałby wręcz zapomniany. Tylko ludzie byli tacy słabi. I wampiry – może i chełpiły się swoją nieśmiertelnością i potęgą magii krwi, jednak same w sobie były kruche niczym dmuchawce.

Pozostała nam nadzieja.

– Rozumiem – mruknęłam.

Podczas gdy ja układałam w głowie plan, jak zaopiekować się Gladys, jak wynagrodzić jej trud, Marcus opowiadał o tym, jak dotychczas ją leczył. Kiwałam od czasu do czasu głową, jednak nie słuchałam, co ma mi do powiedzenia. Cokolwiek zrobił, najważniejszym było to, że przyniosło skutek. Później mówił o terapii pomocnej przy podobnych przypadkach. Zgodziłam się na wszystko, co zaproponował. Rehabilitacje, zielne napary, okłady. Bez względu na cenę; ona zasługiwała na nagrodę. Znał się na tym, więc niech robi, co według niego najlepsze. Nigdy nie wtrącałam się w kompetencje osób wyspecjalizowanych w danej dziedzinie.

Uzdrowiciel był jak tło do moich rozmyślań. Podążałam dobrą drogą. Kiedy Marcus skończył mówić, ja już wiedziałam, co muszę zrobić. Byłam dumna z własnego pomysłu. Odkrycia najlepszego rozwiązania z możliwych. Sprytnego, aczkolwiek wymagającego drobnego kłamstwa.

– Kiedy odzyska przytomność? – zapytałam tylko, gdy uzdrowiciel wziął głęboki oddech po wygłoszeniu całego przemówienia.

– Niedługo leki nasenne przestaną działać – odparł, zadowolony z każdej zgody, jaką mu udzieliłam.

– Świetnie.

Kiwnęłam mu głową, zanim opuściłam przesiąknięty zapachem strachu, ziół i juchy pokój.

***

Przedpołudniowe nowiny znacząco poprawiły mi humor, a przynajmniej trzymały na dystans jątrzącą się w duchu żądzę mordu.

Nie spieszyłam się na spotkanie z wilkołakiem. Nie wiedziałam nawet, jak ma na imię. Wczoraj nie miało to dla mnie znaczenia, a dzisiaj… Wciąż czułam obojętność. Nie darzyłam go żadnym z pozytywnych uczuć, a szczerą niechęć musiałam zamienić w miłość. Masz ci los. Kogo powinnam jednak winić, jak nie siebie? Zgodziłam się na lekcję.

Najpierw obowiązki, a później przyjemności; o ile rozmowę z nim można do tych drugich zaliczyć. Nie wątpiłam, że był wyszczekany niczym Burek broniący swojej budy.

Dwie godziny spędziłam w sali tronowej, sądząc sprawy moich poddanych. Obowiązywały prawa wspólne dla kontynentu, jednak kar za złamanie któregoś z punktów była niezliczona ilość. Kodeksy nie regulowały ściśle tego, jak winny ma się odpłacić. My książęta mieliśmy dowolność, najczęściej jednak wyznawaliśmy zasadę “oko za oko”. Tak jak każda z istot była inna, tak odmienne motywacje nimi szarpały, wymuszając nieposłuszeństwo. Nie mogłam traktować wszystkich, jakby byli jednakowi. Jak zwykle procesom towarzyszyły kłótnie, lamenty i krzyki. Co jakiś czas ze stoickim spokojem rozmasowywałam skronie.

Po obiedzie odpisałam na listy. Większą część czytali moi doradcy, jednak w niektórych sprawach to ja podejmowałam decyzje i tylko do mnie należała odpowiedź do nadawcy.

Kiedy zyskałam pewność, że ruch fizyczny nie wywoła mdłości, wyszłam na nasłoneczniony plac pod wzgórzem, osłonięty żywopłotem od strony dworu, co by nie wprowadzać zbytniej konsternacji wśród ewentualnych gości. Od moich trzechsetnych urodzin nie przyjmowałam ich zbyt wielu. Tam ćwiczyłam, póki horyzont nie przybrał różowej barwy. Walka z wyimaginowanym wrogiem, bieg, przerzucanie ciężarów – to wszystko pozwoliło złości na bezpieczne ujście, bez krzywdy dla postronnych ofiar. Gdy moje emocje stanowiły jeden wielki chaos dawałam z siebie wszystko, jakby z wylanym potem, wywrzeszczanymi przekleństwami i drżeniem mięśni miały odejść wszystkie moje bolączki.

Do celi schwytanego rzezimieszka udałam się, dopiero gdy zmyłam z siebie trud dnia oraz zjadłam obfitą kolację. Nesta, która zajmowała się kwestią mojego żywienia, natychmiast reagowała na każdą zmianę w rutynie dnia, jak na przykład pojawienie się długiego, wyczerpującego wysiłku.

Do środka weszłam bez pukania, bo w gruncie rzeczy wciąż byłam u siebie. W części domu, która nie wzbudzała we mnie ciepłych uczuć. Wartownicy wyprostowali się na swoich pozycjach. Mężczyzna podniósł smętnie zwisającą głowę i nabrał rześkości, jakby wcale przez pół nocy i cały dzień nie siedział w jednej pozycji ze skrępowanymi rękami i nogami. Nie pozwalałam zdjąć sznurów z czystej złośliwości. Musiał czuć nieznośny ból. Należało mu się. Krew, która osiadła pod jego nosem i na brodzie dawno zakrzepła. Medyk opatrzył złamanie, nastawiając kości. Opuchlizna lekko zniekształciła rysy twarzy włamywacza.

– Witaj, Morrigan, księżno Skrawka Wieczoru – przywitał się włamywacz entuzjastycznie, na pokaz skłaniając ku mnie czoło. Mówił, jakby jego nos był zatkany, głosem przytłumionym. Oddychał przez usta. Warknęłam cicho, niezadowolona z szyderstwa wplecionego w pozdrowienia. – Cóż za zaszczyt mnie spotkał, że ponownie odwiedzasz mnie w tym zatęchłym lochu? Gdybym wiedział wcześniej, a twoi podwładni rozwiązali mi ręce, mógłbym wysprzątać dla ciebie ten chlew.

– Wystarczyłoby, gdybyś padł na ziemię i wylizał cały brud. Nie potrzebujesz rąk do sprzątania – odgryzłam się, siadając w rogu pomieszczenia.

I tyle zostało z mojego spokoju. Niemal zapomniałam, jak bezczelny potrafił być.

Mężczyzna przyglądnął się mi, jakby poprzedniego dnia wcale nie miał ku temu sposobności. Jego usta rozciągnęły się w sugestywnym uśmiechu.

– Czy to byłaby część ćwiczeń przygotowujących mnie na bliższy kontakt z tobą, pani? – zadrwił.

Strażnik przy drzwiach poruszył się, wyciągając przed siebie zakrzywiony miecz; gotów bronić mojej czci. Drugi wartownik wyprostował się i spojrzał na mnie, jakby czekał na rozkaz. Ja postanowiłam zignorować zaczepkę, bo nie przybyłam do lochów, aby się przekomarzać, ale po to, by poinformować łotra o jego dalszych losach. O tym, co postanowiłam. Chciałam zrealizować swój plan; myśl, która spadła na mnie, gdy patrzyłam w spokojną, nieprzytomną twarz Gladys.

Oparłam się najwygodniej, jak tylko mogłam. Rzadko schodziłam do tego pomieszczenia. Nigdy nie trzymaliśmy więźniów dłużej niż dobę, gdyż po sądzie albo kat rąbał szyje, albo skazanych przejmowało więzienie. Ścian nie zdobiły obrazy, w podłodze ziała niewielka dziura do załatwiania potrzeb fizjologicznych, w kącie leżała kupka słomy. Nie uważałam, że ktokolwiek zasługuje na przebywanie w tym miejscu dłużej, niż było to konieczne.

Wiele godzin czekania odbijało się w wyjątkowo sztywnych mięśniach, w lekkim grymasie bólu, który tak usilnie starał się zamaskować na pozór dobrym humorem. Swoją bezczelnością. Nie okazywał, że przejął się utratą godności, gdy zmoczył własne spodnie. Obraz zakłamania. Chyba pierwszy raz spotkałam się z kimś, kto udawał, że wcale nie jest źle, kiedy wszystko wokół się waliło równo.

– Zostawcie nas samych – poleciłam wartownikom.

Nie musieli przysłuchiwać się tej wymianie zdań. Sądziłam też, że poradzę sobie ze związanym rabusiem. Przecież to ja go złapałam.

Nie ociągając się, moi ludzie opuścili pomieszczenie. Stanęli po drugiej stronie drzwi, dając nam odrobinę prywatności.

– Jak masz na imię? – zapytałam wreszcie.

To najprostsze pytanie, które przyszło mi do głowy. Jak zacząć taką rozmowę? Może nie powinnam się spoufalać, ale jeśli miałam w jakimkolwiek stopniu zbliżyć się do tego mężczyzny, nie powinnam od razu częstować go złym wrażeniem.

Najwidoczniej zadziwiłam swoją łagodnością więźnia. Zamrugał i zapatrzył się na mnie z pewną dozą nieufności. Odebrałam mu ochotę na głupie żarty? Może brak widowni go zniechęcał?

– Ferris.

Kolej na mój ruch.

– Nazwisko?

– Po co ci ono?

Westchnęłam. Bycie miłą dla tej szumowiny było porównywalne do kroczenia po rozgrzanych żelazach. Każdy krok przynosił niewyobrażalny dyskomfort.

– Chcę wiedzieć, z kim mam do czynienia.

– Po co?

– Bo dobrze wiedzieć takie rzeczy – odpowiedziałam jeszcze cierpliwie.

Wyczuł mnie i mój słaby punkt. Wyszczerzył się.

– Dlaczego?

– Na Stworzyciela! Zaraz cię uduszę! – uniosłam się gniewem.

– Draqs. Ferris Draqs.

Zlitował się wreszcie nade mną.

Obce imię. Obce nazwisko. Od początku czułam, że nie jest z naszego kontynentu. Moda na imię Ferris panowała na północnych ziemiach Królestwa Ognia. Fer – w ichniejszym pożoga. Kolejny imigrant. Ostatnio stali się bezczelni. Ilu się dało, tylu zwracaliśmy Kontynentowi Dantego, ale jak widać, nie zawsze udawało się ich złapać.

Kiwnęłam. O co jeszcze mogłabym zapytać? Cholera. To nie wywiad. Może powinnam poznać się z nim dopiero po czasie, gdy ochłonę. Ciężko o kulturalną, miłą rozmowę, kiedy jeszcze wczoraj chciało się rozmówcę wybebeszyć.

Postanowiłam miłostki zostawić na później. Może jutro… za tydzień… będzie łatwiej. Postawiłam na bardziej oficjalny ton. Wyprostowałam się też na krześle.

– Gladys ucierpiała w konfrontacji z tobą, ale będzie żyć – poinformowałam.

– Kamień spadł mi z serca.

Bez cienia emocji. Czy naprawdę dbał w jakimkolwiek stopniu o osobę, której wyrządził krzywdę?

– Musisz ponieść karę.

– Zapewne – zgodził się i jakby na potwierdzenie schylił nieznacznie czoło. – Wspominałaś wczoraj coś o sądzie.

– Sąd nie zapewni kary, która wspomogłaby Gladys.

To akurat była prawda. Nie dostałaby zadośćuczynienia, które dałoby jej szanse na godne życie. Dostałaby tyle, ile posiadałby Ferris; a on był niewiadomą. Pieniądze zaś kiedyś się kończą, jeśli się nie pracuje.

– Och.

Wstałam. Zrobiłam dwa kroki, aby znaleźć się metr od więźnia. Zadarł głowę, żeby na mnie spojrzeć. W mojej twarzy nie odbijały się żadne z pozytywnych emocji; na szczęście gniew opadł, więc jego również nie mógł dostrzec.

– Jestem księżną – powiedziałam – więc mogę nagiąć zasady do moich potrzeb. – Rzuciłam mu krótki, ponury uśmiech. – Naszych potrzeb.

– Aha?

W oczach mężczyzny pojawił się ledwo dostrzegalny blask. Zaciekawienie? Może okruch nadziei? Cokolwiek to było, wyraźnie wskazywało na to, że rabusiowi życie wcale nie zobojętniało.

– Ręka Gladys jest niesprawna. Gladys pracuje u mnie jako służąca – wyjaśniłam na wstępie. – Od dzisiaj ty będziesz jej służącym. Zastąpisz ją w tym, czego ona robić nie może.

– Jej niewolnikiem – wtrącił od razu ze zniesmaczonym grymasem na ustach.

– Służącym – zaznaczyłam ostro. – U nas nie ma niewolnictwa. Nie jesteśmy na Kontynencie Dantego. – Tam niewolnicy byli tak powszechni jak psy na ulicach miast. Schowałam ręce za plecami, wypychając klatkę piersiową do przodu. Patrzyłam z góry. Zaznaczyłam swoją pozycję. Wymuszałam posłuszeństwo. – Będziesz dostawał wikt, dostaniesz miejsce do spania, a także wypłatę, lecz tę ostatnią będziesz przekazywał Gladys jako zadośćuczynienie.

– Jak długo to potrwa?

– Aż nie uznam, że spłaciłeś jej krzywdę.

Żachnął się, prychając gniewnie.

– Równie dobrze możesz mnie tutaj trzymać do mojej śmierci. Nie jestem nieśmiertelny jak ty.

– Warto więc, żebyś nie robił sobie więcej wrogów.

Zaśmiałam się sucho, rozbawiona wyrazem jego twarzy. Niech myśli, że spędzi tu dziesięciolecia dzielące go od śmierci.

– A jeśli odmówię?

– Nie możesz odmówić. Nie dostaniesz innych opcji.

– Może wolałbym śmierć?

– Sąd nakazałby ci odsiedzenie dożywocia w areszcie. – Ja bym nakazała. W końcu to ja sądziłam na tych ziemiach. Gladys nie umarła. – Pomyśl, Ferris, wolisz tkwić w celi dwa na dwa z innym mężczyzną, czy pracować dla mnie, ciesząc się wyjątkową swobodą? Chcesz żreć suchy chleb, czy dostawać trzy wartościowe posiłki dziennie? Wolisz samotność od towarzystwa? Wybierz mądrze.

Czekoladowe czoło się zmarszczyło. Jego usta zacisnęły się, gdy rozważał moje słowa. Nie dałam mu opcji. Nie mógł odmówić. Musiał tylko odsunąć na bok swoją dumę, która nie chciała ulec.

Celowo nie wspomniałam o innych alternatywach. Mógł zostać zesłany do obozu pracy lub na Ziemię Anarchii. Ktoś też mógł go wykupić. Na moje szczęście nie znał naszego prawa. Zakładałam, że przypłynął całkiem niedawno do któregoś z nadmorskich portów, zagrzebany wśród towarów.

Kiwnął, jeszcze mocniej zaciskając usta, aż te spłaszczone pobielały. Rozluźnił nacisk, a mięsiste wargi wróciły do swojej pełnej postaci.

– Dobrze. Zostanę służącym Gladys – zgodził się posępnie.

Pokazałam zęby w uśmiechu.

– Świetnie – powiedziałam i opowiedziałam mu o wszystkim, co stało się jego obowiązkiem.

Galdys pomagała w kuchni – obierała warzywa, kroiła mięsa, czasem gdy kucharka Eveline była zbyt zajęta, przejmowała obowiązek przygotowania śniadania lub kolacji. Zbierała owoce, warzywa, podbierała jajka kurom. Sprzątała wraz z paroma innymi służącymi. Odwiedzała miasteczko raz na tydzień, aby zakupić to, czego nie dawały nam należące do zamku pola i zwierzęta. Ferrisowi nie pozwoliłabym na opuszczenie mojej ziemi z wiadomych przyczyn. Zamiast tego opowiedziałam mu o paru bardziej męskich zadaniach, które przyjdzie mu wypełniać, jak rąbanie drewna w zimie, praca w polu czy ubój trzody chlewnej. Zebrała się całkiem spora lista. Właściwie można powiedzieć, że mógł robić wszystko, czego akurat w danym momencie potrzebował dwór.

Słuchał mojego przemówienia z niesmakiem. Nie wyglądał na takiego, który wykonuje kobiece obowiązki domowe. I dobrze. Jego służba była karą; nie powinna mu sprawiać przyjemności. Ciekawiło mnie czy kiedykolwiek uczciwie pracował. Pobrudził ręce, nabawił się odcisków. Tylko kradł?

Nasze spotkanie zakończyłam szybko. Powiedziałam o zasadach panujących na dworze. Nakazach, zakazach, obowiązkach. Nie wtrącał się, pozwalając mi swobodnie wyrażać swoje życzenia.

– Nie pozostaje mi nic innego – rzekłam – jak przywitać cię w szeregu moich pracowników. Obym nie zawiodła się na tobie. – Klasnęłam dwukrotnie, a strażnik zza drzwi zaglądnął do środka. – Wartownicy zaprowadzą cię do dużej sypialni. Akurat zostało tam jedno wolne łóżko. Pora zintegrować się z pozostałymi, Ferrisie.

Zignorował mnie.

– Ciesz się nocą. Jutro zarobisz pierwsze odciski i siniaki – pożegnałam się, opuszczając lochy.

*

*

*

Z przyjemnością przyjmę każdą formę krytyki, gdyż tego właśnie mi dotychczas brakowało ;)

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania