Papieros

Siedzę na dachu wieżowca, apatycznie wsłuchując się w nieznośnie głośne tykanie zawieszonego na moim cienkim przegubie zegarka. Często przychodzę tutaj przez obluzowaną klapę, żeby rozmyślać i obserwować jak pode mną przemijają samochody, przechodzą ludzie i przebiegają zwierzęta.

Nikt mnie nie zauważa, nie ma szansy zobaczyć ludzkiej postaci tak daleko od krawędzi. Jestem tego pewien, bo nie jest moja pierwsza wizyta tutaj. Byłem tu już nie raz, nie dwa, nie dziesięć. Nie zliczę już, ile godzin zmarnowałem, bezsensownie siedząc tu, paląc krótkie, tanie papierosy i w kółko wertując jeden i ten sam rozdział księgi wspomnień. Rozdział o śmierci Arka. Marne kilka dni, których nie zapomnę aż do końca życia.

Patrząc w dal, na słońce zachodzące za linią zabudowań, raz jeszcze wracam do tego dnia sprzed trzech lat i czterech miesięcy. Wiem, że nie powinienem tego robić, ale nie potrafię się powstrzymać. To wraca do mnie raz za razem, niczym uparte, nieznośne widmo, by znów mnie gnębić.

 

Oczami wyobraźni znów widzę to ciepłe, sierpniowe popołudnie. Znów czuję zapach potu, wody i tych przeklętych półlitrówek, które leżały puste w trawie, po wykonaniu swojego zadania.

Znów patrzę na roześmiane twarze moich przyjaciół, którzy mimo bycia daleko od pełnoletności we krwi mieli iście końskie dawki alkoholu. Ja też zresztą miałem, nie będę udawał świętego.

Pamiętam, choć wolałbym nie, jak skakaliśmy wtedy do wody na zbudowanej prowizorycznie rampie, raz po raz orzeźwiając się w przyjemnie chłodnej wodzie z jeziora. Prześcigaliśmy się tego dnia w coraz to głupszych, nie mających żadnego sensu konkursach, które wtedy pod wpływem wódki i szczeniackiego poczucia humoru wydawały nam się nieziemsko zabawne. W pewnym momencie pojawił się pomysł, by zmierzyć się kto najszybciej wypłynie na brzeg po skoku. Zgadnijcie kto niego to wpadł. Oczywiście, właśnie ja.

Chłopakom pomysł od razu przypadł do gustu, i wystartowali z pędem maszynowego karabinu. Skakali jeden po drugim, wszyscy z dość marnym rezultatem. Patrzyłem na ich marne wyniki ze sporą satysfakcją, wiedząc, że skoro wszyscy skaczą na nogi lub bombę, to z główki spokojnie wszystkich wyprzedzę. Po mnie w kolejce była tylko jedna osoba, więc niemal nikt nie mógłby skopiować tej techniki.

Kiedy więc przyszła moja kolej, podniosłem ręce do góry i rzuciłem się głową w dół. Płynne wejście w wodę znacznie poprawiło mój czas, czyniąc pewnym zwycięzcą. Oczywiście nikt nie wspomniał, że mogłem rozbić sobie łeb, bo i czemu by miał? Przecież wszystko jest w jakimś stopniu niebezpieczne, a wszyscy i tak umrzemy, po co więc silić się na taką bezsensowną ostrożność? Trzeba korzystać z życia.

I z tą myślą patrzyliśmy, jak Arek, ostatnia osoba w kolejce, skacze do jeziora, starając się pobić mój czas. Mógł to zrobić tylko skacząc tak jak ja, na główkę, i to oczywiście zrobił. Ale mimo to czas miał najgorszy. Minęły dobre cztery minuty, nim zobaczyliśmy go dryfującego twarzą do wody i nie poruszającego się wcale. Pamiętam jak ruszyli mu na ratunek, i w kilka osób wyciągnęli na brzeg. A potem jak trzęsącymi się palcami dzwoniłem po karetkę.

 

Teraz gdy patrzę na słońce chowające się za horyzontem, czuję się okropnie. Łza spływa mi powoli po twarzy, a ja modlę się, by zapomnieć. By nigdy nie wracać do widoku jego zimnego, mokrego ciała. A mimo to wracam. Nie muszę, ale przestać nie potrafię. To silniejsze ode mnie.

 

Arek wyszedł ze szpitala po trzech dniach. Chociaż w sumie to wyszedł, to nie jest najlepsze słowo. Wywieźli go. Biedak złamał kręgosłup tuż u podstawy czaszki i nie mógł chodzić, pisać, jeść, ani nic innego. Był właściwie martwy. Gdy się o tym dowiedziałem poczułem się okropnie. On właściwie nie żył i była to MOJA wina. Moja i tylko moja. Gdyby nie te cholerne popisy chłopak byłby cały. Ale nie był. A ja nie mogłem tego zmienić. Chciałem wtedy zniknąć. Przestać istnieć.

Przez kolejne kilka dni nie rozmawiałem z Arkiem. Mówili mi co z nim, ale nie chciałem słuchać. Nie potrafiłem. Spotkałem się z nim dopiero gdy sam mnie zaprosił. Wieść o tym, że chce się ze mną spotkać ucieszyła mnie, bo pomyślałem, że w takim razie nie oskarża mnie o swój stan, a zarazem zdziwiła, bo ponoć od kilku dni nie chciał widzieć się z nikim oprócz swoich rodziców. Wszystkich kazał wypraszać.

Mimo wszystko poszedłem do jego mieszkania, gdzie przywitała mnie jego mama. Gdy mnie zobaczyła, jej twarz nie wyraziła żadnych emocji. Wydawała się wyłączona i pusta. Nim nie mówiąc wskazała na pokój mojego kolegi i odeszła. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to nie ona, tylko jakiś robot.

Gdy wszedłem do pokoju Arka i zobaczyłem jego bladą, mizerną twarz, oraz niesamowicie chude ciało, serce podeszło mi z żalu do gardła. Nie poruszał się od około tygodnia, a mięśnie już zaczęły zanikać. Ledwo mogłem na niego patrzeć. Za to on spokojnie spojrzał na mnie, i cicho wypowiedział jedno zdanie. Nie dosłyszałem, podszedłem więc bliżej. Powtórzył. Wciąż nic. Przyłożyłem więc ucho do jego ust. Wtedy zrozumiałem. Serce stanęło mi przez to z przerażenia. Arek powiedział coś, czego nie powinien mówić nikt. Coś, co przeraziłoby każdego, kto otrzymały takie polecenie. Zmieniło to życie moje i wszystkich. A było to zaledwie siedem słów:

-Proszę, daj mi zjeść środek do rur.

Słońce już zaszło, a ja wciąż siedzę na dachu. Nie martwię się o to, że rodzice będą mnie szukać. Przywykli już, że późno wracam. I chyba nie chcą też zbytnio mnie widywać. Od tamtego wypadku już nie mówię wiele. Nie chodzi o to, że nie mam z kim, po prostu nie chcę. Nie ma o czym rozmawiać.

Tamtego dnia, gdy usłyszałem jego prośbę stanąłem jak wryty. Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Chciałem jakoś odmówić, zaprzeczyć, powiedzieć, żeby tego nie robił, ale nie mogłem znaleźć słów. Gdy patrzyłem na jego bezwiedne ciało, na oczy pełne bólu, na chudą i pozbawioną nadziei twarz, nie potrafiłem powiedzieć nic. Wyszedłem. Tak po prostu, sam nie wiedziałem po co. Potem wszedłem do kuchni po czym mechanicznie i bezmyślnie, nalałem sobie szklankę Coli. A potem spojrzałem na zmywarkę. I po chwili wahania włożyłem do kieszeni tabletkę.

Zaraz potem wróciłem do pokoju, a po minucie opuściłem dom. Chyba nie muszę mówić co robiłem przez ten czas.

Do dziś nie wiem, czy dobrze postąpiłem. Mam jednak wrażenie, że to już bez znaczenia. Rodzice Arka byli zrozpaczeni, ale nie mścili się na mnie. Tak samo koledzy czy rodzina. Ojciec nawet mnie nie ochrzanił. Choć czasem wolałbym, by to zrobił, zamiast ciągle gapić się na mnie jak na dziwaczną rzeźbę.

Jednak tak czy inaczej, świat trwa. Choć trudno mi w to uwierzyć, nie skończył się on na śmierci Arka. Po prostu przeszedł obojętnie, by po ominięciu przeszkody znów wskoczyć na regularne tory. Po czterdziestu miesiącach od tego dnia moi znajomi znów piją i dobrze się bawią, moi rodzice znów się pracują i wychowują stadko bachorów, a ci Arka, choć wciąż odwiedzają jego grób, to żyją w miarę jak żyli. Bo właśnie taki jest świat. Gdyby miał się zatrzymywać po każdej tragedii, skończyłby się już dawno. A on trwa. Musi trwać. I dlatego musi zapominać o takich jak Arek. Inaczej po prostu się nie da.

Tylko ja, jeden durny, wiecznie urażony dzieciak, wciąż jeszcze się nie podniosłem. Skończyłem już gimnazjum, a wciąż leżę i płaczę nad zwłokami swojego przyjaciela. Nie potrafię zapomnieć. Myślałem, że pomogą mi w tym przenosiny do liceum. Specjalnie wybrałem takie, które leży jak najdalej od mojego domu i starej szkoły, by mieć pewność, że nie spotkam tam nikogo, kto choćby słyszał o tym chłopaku. Potem zerwałem wszelkie stare znajomości, skasowałem wszystkie zdjęcia, wyrzuciłem wszelkie pamiątki, usunąłem nawet Facebooka. Wszystko, byle by nigdy nie wspominać. Przypomniałem sobie wtedy stary wers piosenki, który śpiewałem wtedy każdego dnia:

 

"Ostakiem sił, zdobył się na ten czyn.

Niechaj rozwieje się przeszłość, jak z papierosa dym.

Idź, nie wspominaj, ze światem się pojednaj.

Zamknął za sobą drzwi, na kartce napisał "Żegnaj"".

 

Gdy trafiłem do nowej szkoły te wersy stały się moją życiową maksymą. "Niechaj rozwieje się przeszłość, jak z papierosa dym". Piękne słowa. Tak się jednak składa, że dym z papierosa nigdy się nie rozwiewa. W powietrzu znika tylko jego część. A reszta ląduje w płucach, tam zaś osadza się i je blokuje, by sprawiać nam ból i utrudniać oddychanie. Na zawsze. Dokładnie tak, jak moja przeszłość. Chciałem zapomnieć, ale nie potrafiłem. Chciałem się zmienić, ale nie mogłem. Chciałem też przebaczenia. I wszyscy mi przebaczyli, ja jednak sobie nie potrafiłem.

Dlatego też dziś siedzę samotny na dachu, i palę ostatniego w paczce szluga.

A potem podchodzę do skraju, i zrzucam śmieci tchwiące na końcówce papierosa. Popiół jak na ironię leci tuż za nimi.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania