Parnavatian

Wędrówki Zapomnienia między Arką Przymierza a Arką Zgonu.

Bladzi orgjaści każdy w maleńkiej iluminowanej nadziemskim światłem katedrze podsłuchują tempo moich matowych posępnych kroków.

Czasem stopy moje okłamują pracę bednarską kafli płakością troglodyty lub homo cromagnensis. Chodzę tam i nazad tam i nazad pomiędzy arkady strupioszałe moich grzechów

Aleksander Wat ,,Ja z jednej strony i Ja z drugiej strony mego mopsożelaznego piecyka."

 

I.

 

Zielona noc. Krzysiu Krawczyk mamrocze z playbacku, trzeci podbródek kołysze się jak parostatek podczas sztormu. Trzeciorzędne gwiazdunie podskakują z gołymi dupami na mrozie. Nie ma nic gorszego, jak Sylwester w telewizji, takiego stężenia kiczu, żenady i odmóżdżenia trudno szukać gdziekolwiek indziej. Nawet amerykańskie, kupowane za bezcen programy dla gospodyń, seriale paradokumentalne, tasiemcowate telenowele z tragicznie amatorską grą naturszczyków są lepsze niż to- to. Jeszcze pół godziny do dwa tysiące siedemnastego. Rodowiczka jak co roku drze japę, że palą śmieci w sadach, a on nie wart jednej łzy. Oglądam to ze zgrozą i przerażeniem, z czystego masochizmu. Zapuszczam się na bagna. Kto płodzi tych wszystkich ludzi z publiczności, z roześmianego motłochu? Jaka obrzydliwa, czarna siła odbiera im gust? W jakich norach lęgną się miłośnicy chrześcijańskiego techno, landrynkowego pop- rocka? Słuchanie szmirowatej muzyki powinno być uznane przez WHO za zboczenie. Lubisz ,,piosenki" Dody- jesteś inwalidą gustu, masz prawo do stawania na ,,kopercie", z PFRONu możesz dostać zestaw płyt rehabilitacyjnych z dziełami Mozarta, by spróbować się odburaczyć. Teraz wyłażą kabareciarze... Kilkadziesiąt tysięcy złotych za wieczór robienia z siebie pajaca. Mdłości.

Przewraca mi się w brzuchu. Mały kopie, wierzga jak koń, który najadł się szaleju, albo ma gąbczaste zwyrodnienie mózgu. Zaraz pęknę, rozerwie mnie od środka. Mały sukinsyn z żelaznymi zębami i kopytami. Zakładam płaszcz. Chłodno. Gdzie ta pieprzona latarka? Zawsze tu b... Jest.

Okręcam szyję szalem.

- Łuuuu- wyje tłum na ekranie, gdy jakiś ćwierćmózg przewraca się, wali twarzą w scenę.

Czuję, że to już. Obym zdążyła...

II.

 

Światła na parterze. Muzyka paruje przez szyby, dźwięki przelewają się przez pustaki. Gadka- szmatka, Krzycho z Pawłem debatują na temat smaku Soplicy. Jeden twierdzi że to wódka mineralna, z najczystszego alko- zdroju, drugi- że ściek, nie nadaje się nawet do spłukiwania wucetu.

Niedługo północ. Aśka jak zwykle nie wytrzymała, śpi rozwalona na kanapie. W telewizji zaczynają odliczanie, dyskusja przeradza się niemal w kłótnię.

Dziesięć!

- ...i więcej z tobą nie piję, kur...

Dziewięć!

- Chłopaki, spokojnie, to się staje śmieszne. Jak w komedii!-Karolina, najtrzeźwiejsza z całego towarzycha stara się uciszyć nabuzowanych kretynów .

Osiem!

- ..to ci na głowie rozbiję...

Siedem!

- ...jak cała twoja rodzina. Przypomnieć, co braciszek, Kamil...

Sześć!

Tymczasem na górze, w swoim pokoju Armalia dochodzi do siebie. Mdłości przeszły. Boleśnie przekonała się, że nie powinna pić w tym wieku. Nawalone w trupa trzynastolatki nie wyglądają zajebiście estetycznie. Choć w zasadzie nikt torsjujący na podłogę łazienki nie wygląda jak miss świata.

Flashback- kot potrącony skuterem parę lat temu, lewe oko dyndające na niteczce nerwu.

Obskuranctwo, camera obscura, antyestetyzm, przeciwromantyzm. Cały świat w strzykawce.

- Killnę cię, jestem człowieczkiem z plastikowego pudełka, od jakiegoś czasu zajmuję się zjadaniem dużych dziewczynek.

Łamię im kręgosłupy, przebijam gardła, depczę ich domki dla lalek.

- Spadaj, śmieciu.

- Jestem strachem czającym się pod schodami do piwnicy. Wypełzam z horrorów, zapomnianych domów o pustych oknach. Moje oczy lśnią najczystszą zielenią. Zażyj raz, a już nigdy się mnie nie pozbędziesz. Wkręcę ci się we włosy, weżrę w serce, nawet zmienię imię. Nie będziesz już tak słodka, zabawię cię na beżowo. Chcesz mieć nowych przyjaciół? Będę kim tylko zechcesz, pojedziemy na przejażdżkę do Disneylandu, gdzie nigdy nie gaśnie różowe światło. Zobaczysz nieskończoność, weźmiesz ją do ust. Wnikniesz w kosmos kosmosów, wielki kalejdoskop dźwięków, staniesz się chodzącą synestezją.

Cieniutka igła wchodzi w ciało. Głos ogarnia Armalkę. Oddech zanika, więdnie. Trzynastoletnia, parnavetiańska śmierć wypełza ze strzykawki. Głupiutka mała, przecież taka dawka powaliłaby słonia!

III.

 

- Wiesz, czym jest wyobraźnia, wytwory sztuki? - pyta Krzysiek nalewając sobie kolejnego drinka.

- To krzywe lusterka, w których odbija się rzeczywistość. Pomyśl- świat jest jak bibuła, gdy próbujemy coś stworzyć ona przedziera się. I widzimy blask luster. Wyłomy w normalności, perforowana...

- Pieprzysz coś.

- Wszystko, od reklam, po korzenioplastykę to lusterka. Każda gra aktorska, udawanie. Człowiek mówiący nieprawdę wykrzywia realizm.

- Połóż się - mówi obudzona Aśka.

-Długo zastanawiałem się, co z takim na przykład Klossem. Mikulski wcielał się w Stanisława Kolickiego udającego Niemca. I tu minus i minus nie równa się plus, bo to byłby czysty sofizmat, albo błędne koło w rozumowaniu. Twierdzenie, że skoro grał człowieka udającego Szwaba, to był Szwabem jest czystą bzdurą.

- Zostaw, przecież już nie żyje. O zmarłych dobrze albo wcale.

- Czego chcesz, to był spoko gość. Nalejesz pysk i wszystko ci przeszkadza, nawet Kloss. Nie chcesz, to nie oglądaj.

- Jak wy niczego nie rozumiecie... Czy mówię po chińsku? To wielkie odkrycie, próba choćby częściowego złamania kodu.

- Jezu kurwa Chryste! Armalia! Boże mój jebany! Ona, ona...- blady jak ściana Paweł znosi bezwładne ciało młodszej siostry. Z ust cieknie jej seledynowa ślina.

Wszyscy zrywają się z miejsc, momentalnie trzeźwieją.

- Wzięła mój cały parnav. Cały!

- Szybko, zrób sztuczne oddychanie! Masaż serca i usta- usta!

- Usta - dupa! Nie widać? Po niej! Przez idiotkę pójdę siedzieć! Dostanę dożywocie za posiadanie takiej ilości, za dilerkę! Czemu mi to zrobiłaś? Czemu?

Chłopak rzuca zwłoki na dywan i zaczyna kopać. Przyjaciele próbują go odciągnąć.

- Zmarnowałaś mi, kurwa, życie!

Karolina zaczyna płakać, obejmuje trupka dziewczyny, zamyka mu oczy. Milknie huk rac. Nowy Rok wystrzelał salwy. Krzysiek ze spuszczoną głową gasi telewizor.

- Pięknie się zaczęło...- mówi matowym głosem. Ręce mu drżą.

IV.

 

Ponura bryła Akademickiego Centrum Klinicznego przypomina mi posąg przedstawiający ślepego szaleńca. Jest wielkim milczeniem, betonowym spokojem. Budynek jak wieczna cisza, utrata wszystkich zmysłów. Martwo urodzony kolos, największy skandal inwestycyjny III RP. Budowy dziesięciopiętrowego giganta nie udało się nigdy skończyć, od ponad czterdziestu lat stoi w stanie surowym zamkniętym. Nigdy nieogrzane, wietrzejące mury, które miały zmienić się w szpital przyszłości. Jak zwykle- zbrakło kasy. To takie polskie- zacząć coś, rozgrzebać i zostawić na łaskę i niełaskę losu. Wpompowano około czterystu milionów złotych. W ostatnich dekadach uniwerek płacił pięćset tysięcy rocznie za pilnowanie widma. Aby żaden misiu- pysiu nie zrobił sobie kuku spadając w niezabezpieczony szyb windowy. Próbowano oczywiście spieniężyć gmaszysko, ale komu ono potrzebne? Koszty remontów i modernizacji przekroczyłby sumę, za jaką można by postawić nowy, funkcjonalniejszy obiekt. Rudery nie da się przerobić ani na hotel, blok mieszkalny, więzienie, ani biurowiec. Sama wymiana starych, nieszczelnych okien na plastiki pochłonęłaby fortunę. Więc stoi i stać będzie jeszcze wiele lat. Szpetna, zawilgocona pamiątka po gierkowskiej megalomanii. Szpital na miarę naszych możliwości, kruszący się miś. Kto wie, ile przekrętów się odbyło, ile łapówek wzięły kolejne ekipy uniwersyteckiej wierchuszki przy okazji wiecznej budowy?

Cztery dychy stawiania i straszydło nadaje się wyłącznie do wyburzenia. Nie pobije rekordu Guinessa jeśli idzie o czas wznoszenia pojedynczego obiektu. Jaki kraj taka Sagrada Familia.

O, tu przejdę. Nie ma czujek. Spotkania z tępogłowami byczkami z REWERS SECURITY nie należą do przyjemnych. Goście o aparycji i zachowaniu średnio rozgarniętego zomowca, pałkomózgi.

Fu, zapach niewietrzonego brudu, kosmatej i wciskającej się wszędzie pleśni. Stęchlizna włazi mi w pory. Gęsia skórka.

Dziecko ma chyba konwulsje. Pulsuję w środku. Mała, trzęsąca się kuleczka, epileptyczek przyssany do mnie, czort na sprężynie.

Zimno, jednak rozbieram się do naga. Szare światło. Z wnętrza. Brzuch mi pęka. Cokolwiek przychodzi na świat nie jest dzieckiem. Zabrzmiało, jakbym czytała scenariusz podrzędnego horrorzyny.

Chłód, aż boli. Zamarzanie w kałuży (krwi?). Dziwny rodzaj podniecenia, uczucie wręcz ocierające się o orgazm. Sytość, jakbym właśnie zjadła jakiś przysmak. Coś mnie opuszcza i przez to staję się pełniejsza. Głupie, ale tak jest. Spóźnione Boże Narodzenie. To se wybrałam, kurde, stajenkę.

W głowie mi huczy, czarne koła wgniatają w ściany. Matowieję, diabli wiedzą skąd wieje wiatr, suchy, pełen popiołu z dawno wypalonych słońc, planetek Starych Książąt. Coś wypełza, wylewa się na świat. Budynek ocyka się, nie jest już surowy kamieniem. Mówi tysiącem wysokich głosów, śpiewa kolędy i kantaty. To mnie znalazło. Wracamy z długiej drogi, jednocześnie oddalamy się od domu. Mam ochotę zanucić,,Bela Lugosi's dead".

V.

 

- Wydawało się, że dobrze schowałem. W radiomagnetofonie, w tej klapce na baterie. Od zawsze tam kitrałem, musiała wyczaić. Niegłupia była...-Paweł zanosi się płaczem. Dotarło. Zdał sobie sprawę z powagi sytuacji. Ogarnęła go rozpacz, ciężka jak młyńskie koło.

- Dzwońmy na policję. Przyznamy się, nic nie wiedzieliśmy...

- Nie chcę do pierdla!

- Kiedy wypisują matkę?

- Nie wiem, kurr... Nic nie zostało? Dajcie cokolwiek, muszę się znieczulić. Tak, będę pić w takiej chwili, a bo co? Zamordowałem siostrę.

- Daj spokój, to nie twoja wina.

- A czyja? Narkotyków się zachciało, bawić, kurwa, w Cobaina. Jadę na Bliską.

- Co?

- Cepeen, czynny całą dobę. Mają piwo i wódkę.

- Całkiem ci odbiło? Twoja siostra...

- Nakryjmy ją. Nie mogę patrzeć.

- Wszyscy wypieprzać. Nie było was. Won! Cały wieczór spędziłem sam, oglądając TVN. Piłem. Biorę wszystko na siebie. Wrócę z wódką, urżnę się, rano zadzwonię po psy. Ile mi wlepią?

- Nie przejdzie stary. Zjadą się technicy kryminalistyczni, polskie CSI. Daktyloskopia, zbieranie śladów. Wyda się i dopiero będzie. Wiesz, co to matactwo? Lepiej nie kręcić, bo może się skończyć dożywotką.

-Chodź zapalić. Ochłońmy. Gdzie będziesz jechał? Chcesz, mam w domu trochę pa...

-Pojebało cię? Jak mogłaś mu to zaproponować?

- Afterparty miałam sobie urządzić. Cały weekend.

- Dajcie cokolwiek. Muszę się urżnąć. Nie wytrzymam tego na trzeźwo.

- Zostawiamy ją tak?

- Nie ćpaj, baranie.

- A co, mamy zabrać ze sobą?

- Nie zadzwonię do mamy. Będzie umierać z bólu. Im później się dowie, tym lepiej. Mniej chwil, godzin życia ze świadomością, że... że...

- Prowadzisz. Jeszcze mi ręce latają.

- Wpadniemy do ciebie, potem prosto na stację paliw.

VI.

 

Jestem czasem przeszłym złożonym. Cholernie skomplikowanym. Zaczynam się tam, gdzie zanika wszelka logika, moszczę sobie wygodne gniazdko w bzdurach. Nie mam prawa się zdarzyć, wyciągam z błota cały ten noworoczny sen. Ciągle pada, gdy wychodzę z ponurej rudery. Trzymam to. Jeszcze chwilę wcześniej było częścią mnie. Teraz jest tak bardzo odrębne. Gwiazdka wyrwana z ciała, obraz odbijający się w potłuczonych okularach przeciwsłonecznych, świecący pieg. Niosę swoje niedoszłe dziecko, drgający, lepki okruch. Undead, undead, undead. Odkąd przestałam się składać z wody, stałam czymś na kształt światła- rozumiem więcej. Wiem, co mną steruje.

Przeglądam się w lusterku zaparkowanej toyoty. Widzę jedynie połowę twarzy. Druga jest rozmazana, skrajnie nieostra. Jakby przykleiła mi się do gęby nieudana maska z drukarki 3D. Już się nie dopełnię, pozostanę jak ten cholerny szpital.

Mogę z dokładnością do setnej części sekundy przewidzieć, kiedy zjawią się. Poczekam, nigdzie mi się nie spieszy.

No już, już, cicho, spokojnie, maleńki. Zaraz tu będą.

VII.

 

- Przepraszam. Głupio wyszło- Joanna reflektuje się i gasi włączone odruchowo radio.

Niezręczna cisza, podrdzewiały rover wolno sunie przez naprute, buzujące światłami miasto. Radosna atmosfera z zewnątrz zderza się z panującym w kabinie smutkiem. Cała czwórka stara się nie patrzeć na ludzi zataczających się na chodnikach. Kondukt pogrzebowy składający się z jednego pojazdu, karawanu do przewozu żywych.

W centrum- impreza. Występuje cała gorzka śmietanka polskiego pop- rocka. Dla wielu uczestników chlańsko skończy się następnego dnia. Na szosę próbują wejść dwa niedopite zombie.

Karolina trąbi i wymija samobieżne denaty. Rudy, w czapce z logiem mercedesa wymachuje pięścią i mamrocze obelgi.

- Położyłbym zamuleńca jednym palcem.

- Daj spokój, Krzyś.

Nagle dwa metry przed maską auta pojawia się dziewczyna. Uciekinierka z wygasłego wulkanu. Z oczu wypadają grudki ziemi. Tak wygląda podróżnik z kart bajki, ktoś kto przypadkowo zabłąkał się w naszej rzeczywistości. Bogu rozsypały się puzzle i wbija je młotkiem, na siłę próbuje ułożyć coś sensownego. Zapomniał jak wyglądał pierwotny rysunek. Pudełko wyblakło.

W dłoniach laski leży człowieczek. W zasadzie jest bezkształtny. Czysta energia, na którą patrząc miałoby się wrażenie, że jest małą istotą ludzką. Ściema, parnavatiańska halucynoza.

- Co jest kurwa...? - wyrywa się Aśce. Słowa wypowiedziane szybko i cicho. Zdanie niczym mały owad. Mucha z gatunku cojestcurva domestica.

VIII.

 

Są. Pierwsze uderzenie: biorę zamach i rzucam w przednią szybę starego rovera. To, co do niedawna rosło w moim ciele rozpryskuje się, Detonacja, dziecko - energia- światło, zmienione w tysiące szklanych skarabeuszy, w rozsypane szkiełka z kalejdoskopów. Kierująca autem dziewczyna zakrywa twarz. Gasną okoliczne latarnie, mimo to jest jaśniej, niż w dzień. Spadła na nas supernowa.

Uderzenie drugie: gruchot miażdży mi narządy wewnętrzne. Pomimo, iż samochód nie jechał szybko zostaję jakby potrącona przez czołg.

Zapadam się do środka, wewnętrzny wir, tornado zasysa pustą skorupę. Upadam pod koła. Prawe przednie zatrzymuje się tuż przy twarzy.

Po włosach przebiegają mi gorące świetliki.

Gonitwa myśli: jak zakończy się ta opowieść? Jak daleko jeszcze zabrnie w swym szaleństwie?

Gdybyśmy szli ścieżką scenariuszy horrorów spanikowane nastolatki wysiadłyby z grata. Dalej nastąpiłaby seria makabrycznych scen. Skądś wyskoczyłby wampir, demon, lub morderca w masce hokejowej, miałby piłę motorową lub wielki majcher. Ewentualnie zębiska. Zanim przyszłe ofiary ruszyłyby z obowiązkowym piskiem opon auto nie mogłoby zapalić, w tym czasie jeden z bohaterów zginąłby, lub został poważnie ranny.

Możliwe, że nikt z czwórki nie dożyłby do napisów końcowych.

Nic z tych rzeczy. Proza życia: spanikowana dziewczyna najpierw wrzuca wsteczny, potem ,,jedynkę". Samochód przejeżdża mi po głowie.

Nie bolało, człowiek w głębi wypruty, opustoszały nie czuje nic. Chyba wraz z płonącym prądem opuściła mnie dusza. Albo przynajmniej to, co ludzkość rozumie przez słowo ,,dusza".

Uciekają, mali gnoje. Tchórze najzwyczajniej w świecie biorą dupska w troki. Może uważają, że nic się nie stało, potrącili bezpańskiego psa, lub kota. Rozwiewam się, jakbym nigdy nie istniała. Do świtu jeszcze szmat czasu. Teraz cicho, nie ma mnie. Świetlistym chrząszczom gasną pancerze. I staje się ciemność. Nie wiem, czy jest dobra. To po prostu czarna kropka na jasnej mapie świata, początek gangreny. Martwicze zapalenie tkanek. Objaw szybko postępującego rozkładu.

IX.

-Coś

ty zrobiła? Jezu! Zawracaj!

-Wiem, kurwa! Ani myślę!

Joanna znów włącza samochodowe radio. Pogłaśnia. Piosenka o śmierci pana Lugosiego. Jeszcze bardziej. W końcu Bauhaus drze się na cały regulator.

- No i dostaliśmy odłamkami luster. A nie mówiłem, że rzeczywistość się odbia w zwierciadłach sztuki?- Krzysiek zaczyna swoją śpiewkę.

- Tobie, kurwa odbija- Paweł łapie go za bluzę.

- Skończ pierdolić! Boże, to jakiś koszmar... Nie wierzę, że to się dzieje. Obudź mnie, uszczypnij, tylko przestań truć.

-Zmieńmy temat. Na jakikolwiek, byleby tylko nie myśleć o tym wszystkim. Wiecie, ostatnio, chyba w ramach samoumartwiania się postanowiłam oglądać filmy wyłącznie w językach, których nie znam. Głównie francuskie, ale trafiłam parę z Włoch, bez tłumaczenia. Znacie mnie, w szkole nie byłam dobra z niemca i anglika. Po francusku ani be ani me. Już ze trzydzieści widziałam, sama nie wiem, o czym. Siedzę jak na tureckim kazaniu, obserwuję lalki skaczące na ekranie

- Durne to, jakby nie było.

- Czasami nienawidzę samej siebie. To depresja? Na bunt okresu dojrzewania już za późno. Co ze mną nie tak? Przecież nie jestem jakaś nie wiem, brzydka i całkiem...

- Stań, niedobrze mi.

- A próbowałaś oglądać czeskie? Język Pepików jest taki śmieszny.

- Bleggggh!

X.

 

Karolina mieszka na obrzeżach miasta. Tu w zasadzie Hempalin przechodzi w wieś. Same pola i łąki, drewniane chatynki, bocianie gniazda na słupach. Brakuje tylko fur gnoju, na których szczerbaci rolnicy wywoziliby Jagny.

Bielony wapnem domek stoi na końcu polnej dróżki. Pogaszone światła.

-Starzy i dziadek pewnie śpią, Malwina na baletach. Wróci nad ranem, jak zwykle. Skoczę tam i z powrotem, cicho, żeby nikogo nie zbudzić. Za minutę będę.

Poszła. Zatrzymała się jeszcze przy budzie, by ochrzanić burka łańcuchowego, który nie poznał swej pani i wyszczekiwał płuca. Wśliznęła się do domu. Nie minął kwadrans, jak w chałupie rozległa się kłótnia. Karolina wybiega zdenerwowana. Za nią - matka. Niewysoka, siwiejąca babina o aparycji disneyowskiej czarownicy i głosie zardzewiałego cyborga. Stara pijaczka opieprzająca każdego i za wszystko, chodząca awantura, którą jedynie dzienna półlitrówka denaturatu utrzymywała przy życiu. Diablica wyzywa córkę od ćpunek i szmat, od cichodajek.

Ta odwarkuje tylko przekleństwa, siada za kierownicę i blokuje drzwi. Babsztyl wali pięściami w szybę, szarpie za klamkę.

Karolina rusza. Rover wpada w poślizg, zarzuca tyłem.

- Szybcy i wściekli Hempalin Drift! -rzuca z uśmiechem Aśka.

- Spierdalaj, suko- pokazuje środkowy palec.

- Miłą masz mamę.

- Niech ją jasna... To wszystko. Niedużo, jak na cztery osoby.

- Może to ostatni parnavuś w tym świecie? Potem zamiast zielonego będziemy oglądać jedynie więzienne żarło.

-Nie strasz, nie strasz, bo się.. zmieszasz, he he.

- Odnośnie twojej mamusi- znałam kiedyś jedną wariatkę. Moja była mniej groźna. W zasadzie łagodna jak baranek. Baranica. Zerowy poziom agresji. Wiecie, że nosiła kołtun? No kołtun, jak wsioki przed setkami lat. Nigdy nie ścinała włosów, tylko upychała pod beretem. Mieszkała w takiej lepiance w Głodawie, jeździliśmy tam z klasą nad jezioro, a ona chodziła po swojej posesji i kołysała kokonem. Na początku myśleliśmy, że ma na głowie olbrzymiego guza, potworną, nie leczoną narośl, ale nauczycielka wyjaśniła, że to kołtun, zlepione jakimś kuźwa łojem, parafiną i nie chcę wiedzieć czym jeszcze włosy. Wylęgarnia wszy, kopiec termitów, jeden wielki, śmierdzący dread. Ostatnia Polka z kołtunem. Powinna dostać dofinansowanie z Unii za kultywowanie tradycji przodków. Pieprzyć bartników, kowali, innych, którzy dla kasy odtwarzają zapomniane zawody. Ona zrobiła z siebie żywy artefakt, pomnik przyrody. Prawdziwa, zacofana kobieta średniowieczna.

- Nigdy nie wspominałaś.

- Bo jeszcze mnie mdli, jak pomyślę. Ciekawe, co się z nią stało. Albo skaleczyła się i zmarła z brudu, dostała zakażenia, bo uwierzcie- można się było przykleić do samego jej wyglądu. Albo zainteresowała się nią opieka społeczna, ubezwłasnowolnili i trafiła do psychuszki, gdzie pielęgniarze kilofami odkuli skorupę z jej łba.

- Zwolnij, bo igła mi się złamie!

- Niedawno śniły mi się olbrzymy grające w bilard, w golfa ludzkimi głowami. Przypatrzyłem się i... Wszystkie miały twarz Armalki. To była zapowiedź jej śmierci, głos z zaświatów wieszczący tragedię. Ktoś chciał mi przekazać, co się stanie, a ja to zbagatelizowałem!

- Sen mara...

XI.

 

Na Bliskiej auto naszych, już solidnie nawalonych bohaterów grzecznie ustawia się za nubirą, w której siedzą dwaj ogoleni na łyso chłopcy.

- Wezmę benzyny, wskaźnik prawie leży.

- Ocipieli z tą piosenką? Znowu to samo. Bela Lugosi szósty raz pod rząd.

- Co chcesz, radiowiec też człowiek. Poświętowali za bardzo i nikt nie skapnął się, że się płyta w odtwarzaczu zacięła. Albo wcisnął ,,repeat" w pijanym widzie. Pogra tak do rana.

Karolina wraca z dwoma siatkami flaszek. Ugina się pod ciężarem płynnego dobra, taszcząc podśpiewuje evergreen Bauhaus.

Drogę zastępują jej dresiarze z daewoo. Również są zaprawieni. Kolejna kłótnia. W powietrze wzbijają się ,,kurwy", ,,chuje" i ,,jebania". Ilość wulgaryzmów na metr kwadratowy przekracza dopuszczalne stężenie.

-Rusz dupę i zrób coś. Dżentelmen od siedmiu.- Joanna warczy do Krzycha i przesiada się na fotel kierowcy.

Dalsze wypadki rozgrywają się błyskawicznie, akcja toczy się tak szybko, iż zamulone umysły nie rejestrują jej. Amok, szał., pyskówka przeradza się w bijatykę. Krzysiek z Pawłem dobiegają do agresorów i zaczyna się łomot. Na oślep, na wariata. Gryzienie, plucie, kopanie. Pseudokarate, MMA dla ubogich, domorosły wrestling. Aśka uderza jednego z troglodytów butelką w głowę. Dodatkowo rozjusza chuligana.

Rwą się ubrania, kruszą zęby, ze złamanych nosów kapie krew. Charkot, wypuszczone z klatek dzikie zwierzęta walczą o przeżycie. Zwyciężą najsilniejsze.

Cepeeniarz-praktykant boi się nawet zadzwonić po policję.

XII.

 

Nie wiadomo, czemu Karolina to zrobiła. Panika? Ogłupienie parnavatianem? Może. Wiecie, jak pięknie się paliło? Jak wielokolorowe gejzery płomieni tryskały w ciemną, brzydką noc? Ogień przeradzał się w ćmy o czerwonych, niebieskich i żółtych skrzydłach. Pawie rozłożyły ostre, szklane wachlarze. Wybuchały tęcze, rozety, gorące bukiety kwiatów. Łodygi z dymu, toksyczne węże wpełzające do oczu. Skwierczenie.

Wsteczny. I znów do przodu. Gaz do dechy. Leciwy rover wbija się w skłębione, ludzkie mięso, po czym uderza w bok żerańsko- koreańskiego złomu. Spycha go na dystrybutor. Karolina przejeżdża jednego z łysych gnojków. I Krzyśka. Rozlega się dźwięk gniecionej blachy, rozbijanych szyb. Kosteczki zimnego szkła obsypują Aśkę. Drugi z dresiarzy w samą porę odskakuje. Paweł siedzi oszołomiony przy wjeździe. Obserwuje. Nie widzi nic. Wylewa się benzyna, czarny jęzor sunie powoli pod koła wraku. Przerażona Joanna pomaga wyjść obolałemu Krzychowi. Iskra. Jedna, pieprzona iskra nie wiadomo skąd. Może z fajerwerku odpalonego na drugim końcu miasta.

W budynku młodziutki pracownik stacji chowa się za ladą. Omal nie sika w spodnie. Iskra- mały błysk rodzący wulkan. Młody bandyta w płonącej bluzie przypomina małpę mającą atak padaczki. Tarza się na ziemi w konwulsjach, próbuje ugasić. Szkielet nubiry wzlatuje w powietrze, spada z łoskotem. Poduszka z blaszanego popiołu nie amortyzuje upadku. Pierwsza noc roku, spalanie detonacyjne.

Przednie opony rovera zaczynają się jarać. Obie dziewczyny są jak zahipnotyzowane.

- Jedziesz?- Joanna pyta blado.

- No chyba...

Na tylej kanapie Krzysiek stara się nie wrzeszczeć. Lewa noga w kawałkach, złamanie otwarte. Z prawą niewiele lepiej.

A potem jest śmiech. Nie dający się powstrzymać, szaleńczy, bezsensowny rechot. Wkoło wiją się serpentyny dymu, nie ma czym oddychać, śmierdzi paloną gumą, a oni rżą jak głupi. Samochód z mocno rozkwaszonym przodem opuszcza piekło. Lekko poparzony chuligan spieprza w przeciwnym kierunku.

- Posuń się, kurwa - klnie Paweł.

- Chcę wsiąść.

Ogniste ćmy wciąż fruwają mu nad głową, w oczach. Rozcięta warga piecze jak diabli.

Aua! Nie widzisz, debilu? Ostrożnie!

- Zrobiliśmy niezaplanowanego grilla, ha ha ha ha...

- Daj łyka.

Ciało drugiego z bandziorków dopala się. Kamil C., niecałe dziewiętnaście lat. Zmarł śmiercią tragiczną na budżetowej stacji paliw. Poległ w boju z parnavatianem. Dobrze mu tak.

XIII.

 

Jest trzecia w nocy, gdy będące w stanie agonalnym auto dotacza się do domu przy Naddniestrzańskiej. Radio wciąż powtarza piosenkę o śmierci z 16 sierpnia 1956. Znany aktor ciągle undead.

- Co za diabeł? Ktoś jest!

- Psy. Nie wiem, jak zwęszyły, że w środku leży trup. Może w akademii policyjnej przechodzą operacje nosów, wszczepiają im więcej komórek węchowych.

- Ja tam idę. Choćby ciekawości. Nic nikomu nie zrobiłam i co? Mam się do końca życia ukrywać, bo twoja siostra przedawkowała?.

- Dwie osoby przez ciebie zginęły. Morderczyni!

Bańka mydlana pęka. Trzeźwienie, cóż za okropny stan!

Przez małą chwilę naszych bohaterów ogarnia... sepia. Kolory znikają, wszystko jest beżowe, jasnobrązowe. Sraczkowate. Moment później- czysta czerń, biel i szarość. Żadnych barw poza nimi.

- Witamy was, bracia i siostry, chlebem i solą- mówi uśmiechnięta Armalia niosąc ogromny bochen. Jest w stroju ludowym, chyba łowickim. Ma dwa grube, tlenione warkocze. Ledwie przypomina dawną siebie.

Z domu wychodzą rozbawieni goście, matka Karoliny, już nie groźna i agresywna, zmartwychwstali dresiarze. Przekrój całego społeczeństwa, dzieci, dorośli, grubi, chudzi, kulawi, Murzyni i Azjaci. Kilku dziadków o czerstwych twarzach taszczy instrumenty: akordeon, kobzę, kontrabas.

Jedna ze staruszek zrzuca beret i widać, że w olbrzymim kołtunie na jej głowie siedzą kanarki, sikorki, słowiki. Jak w klatce.

- Weselmy się!- wykrzykuje ubrana w szpitalną koszulę mama Pawła.

- Wymknęłam się między jednym a drugim przeszczepem nerki. Wiesz, nie mogła mnie ominąć taka uroczystość.

- Ale co..?

- Nie zdajecie sobie sprawy, jak nudno jest w tych kostnicach. Chodzisz, wybierasz, jak w lumpeksie. A i tak na ogół wszystko za małe, albo za stare. Zanim znajdziesz coś zdatnego do wszycia mijają godziny.

Para karzełków na środku podwórka rozstawia plastikowe krzesła. Faceci przynoszą ławki.

-Wcale wam nie mam za złe spalenia stacji. I tak miała zostać zamknięta, przynosiła same straty- zastępca prezesa Orlenu ściska Aśkę.

- W imieniu Rover Polska spółka z o.o. ma wielki zaszczyt wręczyć państwu kluczyki do najnowszego modelu. Rover Azazel- pasja, technologia, innowacja. Mam nadzieję, że każda przejażdżka nim przyniesie wiele pozytywnych wrażeń i...

- krępy wąsacz pada na kolana i wyciąga rękę z kluczykami.

- No już, już siadajcie. Częstujcie się, czym chata bogata, jak to się mówi- Armalka zaprasza za stół.

- Narkonalia uważam za rozpoczęte!

Fikuśne szklane czaszeczki wypełnione ciemnoszarą substancją. Wazy, miski, kubki- a w każdym upragniony parnav. Kilogramy, dziesiątki porcji. Każdy zajmuje miejsce i wręcz rzuca się na towar. Najbardziej- oczywiście starcy. Wyjmują zza pazuch strzykawki i jazda!

Karolina i Paweł prowadzą połamanego Krzycha, z wielkim trudem sadzają na taboreciku.

- Poszło, prosto w szpik!- mówi wbijając igłę w wystającą z dziurawej nogawki kość udową.

Impreza się rozkręca, ktoś rozlewa bimber. Piją wszyscy, nawet dzieci.

Im więcej czasu mija, im bliżej do świtu, tym bardziej każdy jest... płynem. Towarzystwo wraz z całym miastem zmienia się w ciecz, roztapia.

Żaden z biesiadników nie zauważa, że staje się żywym błotem. Wznoszą toasty, śpiewają ,,sto lat" zupełnie bez powodu. Gra amatorska orkiestra, co bardziej pijani zwieszają głowy i zapadają w wieczną drzemkę. Wkrótce cały Hempalin jest wielkim, mulistym jeziorem. Właściwie olbrzymią kałużą, cuchnącym bagnem.

Na dnie spoczywają kości Armalki, wypalony wrak nubiry. Kupa strzykawek.

XIV.

 

Poranek brzydko pachnie. Właściwie śmierdzi jak jasna cholera. Nie schowane na czas do lodówki Słońce zgniło i teraz wwierca mi fetor pod powieki. Przez szybę wpada szumujący blask, winny ferment. W nosie mnie kręci. Ściągam poduszkę z głowy, siadam. W brzuchu dzieją się dziwne rzeczy. Lewa strona zapadła się. Tak to jest, jak kobieta boi się urodzić i przenosi ciążę co najmniej o pół roku. Organizm zaczyna wchłaniać dziecko. Przychodzą później na świat potworki niezdolne do samodzielnego życia, zżarte od pasa w dół, w górę, same głowy z pępowinami w ustach. Albo nie rodzi się nic, bachor całkiem wsiąka z ciało matki, wraca w nicość.

Powietrze cuchnie nie do wytrzymania. W łazience psikam pod nosem Mercy Rose. Chałowe, tanie perfumy o woni kwiatowych rzygowin.. Jakby jakaś krowa przejadła się różyczkami i zwróciła do flakonika pół łąki.

Kto mi je dał? Chyba S. na imieniny trzy lata temu.

W gardle kapeć. Z otwartym piwem wychodzę na balkon zapalić. Ponura tafla. Flauta, ani jednej, choćby najmniejszej fali. Jedynie mój blok przetrwał, nie rozpuścił się jak tabletka musująca w gnojówce. Boże, co za obrzydliwe porównanie!

Nie widać horyzontu, calutkie miasto jest w stanie płynnym. Bóg- wielki asenizator zaniedbał obowiązki.

Niedługo fundamenty zostaną rozmyte przez kwaśną breję. Budynek, w którym tylko ja pozostałam przy życiu- runie.

Sekundę po mojej śmierci nadleci mały, gorący świetlik. Utonie w cieczy, zmieni się w kamień.

Drugi, trzeci, siedemsetny, po roku miasto odrodzi się. Brzydsze, okazalsze, nieludzkie.

Nazwą je ,,Parnavatian- Zielone Lusterko". Zapomniałam, w jakim języku.

Jestem samotna. Przeglądam się w szybie. Nie mam odbicia, czasami po drugiej stronie pojawia się obrzydliwa wiedźma ze skołtunionymi włosami. Ale to przecież nie ja. Nie wiem, kto. Od wczoraj nie czuję pulsu. Pustka w żyłach, wiatr bije , kurwa, nie serce. Żałosne.

Rzeczywistość to kiep znaleziony na przystanku. Można się zaciągnąć dwa razy. Pozostawia niesmak, gorycz w ustach, resztki zaschniętej śliny pełnej słów obcych ludzi.

Czasem jest to tekst piosenki o dawnej gwieździe kina, trącących myszką filmach grozy. Innym razem- ,,Szczęśliwego Nowego Roku życzy..."

Domyślam się, kto przede wcześniej palił tego szluga. Stary ćpun łaskawie zostawił pojarę. Mogę mówić niskim, chrapliwym głosem.

Moje ciało to zszarzały, niegdyś zielony susz owinięty światem. Bez filtra. Nadużywanie może powodować raka i choroby serca, długą i bolesną śmierć. Całe szczęście.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Agnieszka Gu 31.01.2019
    Witam,
    Jestem pod dużym wrażeniem. Świetnie poprzeplatane wątki, które w makabryczne sposób w końcu łączą się ze sobą a wszystko w aurze narkotycznego amoku. Kolory świata widziane z perspektywy totalnego odurzenia. Świetne.

    Drobiazg: "Ogniste śmy wciąż fruwają mu nad głową, w oczach" - chodzi o ćmy?

    Pozdrawiam,
  • Florian Konrad 31.01.2019
    tak, ćmy. Sorki za literówkę i dzięki za koment
  • Florian Konrad 31.01.2019
    poprawiłem babola. pozdrawiam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania