Poprzednie częściPas ciszy cz. I. (osobna całość)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Pas ciszy cz. III. OSTATNIA (osobna całość)

IV. Ja, młynarz

 

Babcia Marysia jest babcią tylko z nazwy; pomimo osiemdziesięciu dwóch lat na karku trzyma się krzepko, jest... starościoodporna. Zakonserwowała się za sprawą jakichś czarów i, pomimo siwizny, siateczki zmarszczek na twarzy, pozostaje niemal nastolatką.

Nie tylko w głębi, duchowo, wystarczy spojrzeć, jak się porusza, mówi, wsłuchać w ultramłody głos, by nie mieć wątpliwości, iż ma się przed sobą licealistkę, która pewnie na Halloween przebrała się za panią w podeszłym wieku. Albo ucharakteryzowaną aktorkę.

Babci nie obce są netowe portale, ma konta na fejsie, insta, twittterze.

Nagrywanie snapów? A co za problem? Robienie selfików? Jak wyżej.

Matka mojego ojca, fanka Sławomira, Margaret, słuchająca Michała Szpaka, Dawida Podsiadło, obeznana z tabletem i photoshopem (parę zdjęć z wycieczki do Gdańska nie wyszło i koniecznie trzeba je było poprawić), wiecznie utyskująca na głodową, jej zdaniem, emeryturę, która ledwie starcza na przeżycie od dwudziestego szóstego do dwudziestego szóstego. I gdzie tu myśleć na zmianie auta na nowszy model! Trzeba męczyć się z rzęchem, co został po dziadku, dobijać golfa "piątkę" z dwa tysiące dziesiątego.

Chyba nie muszę dodawać, że nie ma w kochanej babuni nic burackiego, narodowo-katolickiego fanatyzmu, dewocji, nietolerancji, ksenofobii (nawet, w przeciwieństwie do mnie - nie ma lęku wysokości), jest otwarta, ma centrolewicowe poglądy. Odkąd pamiętam - była i jest głęboko wierząca, co jednak nie przeszkadza jej mieć trzeźwe, niezatarte indoktrynacją spojrzenie na świat, zwłaszcza - Kościół i jego, często kurewsko nieidealnych, by nie rzec gorzej, przedstawicieli. Molestantów w sutannach, których najchętniej powywieszałaby za klejnoty, albo zwyczajnie skazała na dożywocie. W ciemnicy o chlebie i wodzie.

Odkąd zanabyłem skuterek - jeździ mi się. Im dalej - tym lepiej.

Gdzie i po co? Po wiatr, słońce, by pożerać kolejne kilometry, nakręcać asfalt na kółeczka toczydełka, płynąć powlutuchnie i patrzeć, jak przed oczami przesuwa się poczerniały (okulary przeciwsłoneczne - niezbędne, jeśli nie chce się wydłubywać z oczu piekących meszek, muszek, innego latajkurwia) krajobraz.

Chiński, tandetny i sprawiający wrażenie, jakby miał się rozlecieć od samego patrzenia nań, wuling baoxeo, radośnie popierdując, niesie mnie do krainy bezcelu. Egzaminy - zdane, można poudawać harleyowca.

"Trieszcziotka" - jak z ukraińska chyba powiedziałby dziadek, trzeszcząc-skrzecząc, gdy tylko rozwinie się normalniejszą, czytaj: powyżej czterdziestu na godzinę, prędkość, plastikowy harley davidson, indian (wystarczy odrobina wyobraźni - i skuterzyna przeobraża się w ciężki, lśniący chromami, porządny motocykl, niczym zordy w megazodra - pamięta ktoś, jak się sczepiały w każdym odcinku Power Rangers?) jest moim oknem na świat. Ucieczką od codzienności, tych samych, więc obrzydłych, spowszedniałych widoków; cholernie niezmiennych uliczek, statycznych kamienic (jakoś nie chcą się gibać, jak słynny, praski Tańczący dom projektu Milunicia i Gehry;ego), krezusich landar.

Jadę gdzie oczy i lampy skutera poniosą, straight ahead, byle dalej od oblanego nudą, zanurzonego w szarzyźnie miasteczka.

Lato, więc poza betonem jest pięknie, okoliczne pipidówki witają mnie zielonością, której nie będę opisywać, bo jakie drzewa są - każdy widzi. No, chyba, że jest niewidomy. Wtedy - jedynie słyszy ich zieleń, wdycha ptasie wrzaski, smakuje chropowatość kory.

Ciepluchno, ostatnio skończył się okres wczesnoletnich burz. Pogoda przestała mieć "te dni".

W ciągu minionych dwóch tygodni odwiedziłem babcię Marysię aż trzy razy. A nie mieszka ona najbliżej. Takiego szwendaka dostałem po kupieniu pierwszego w życiu pojazdu (aż wstyd, że dopiero teraz, po dwudziestce; tycie-tycie dzieciaczki popylają na elektrycznych hulajnogach, deskorolkach, ujeżdżają segwaye, mikro-quady, rozbijają się motorynkami).

Niech żyje bezprawie(jazdy!). Nie mam, nigdy nie robiłem i nie mam zamiaru dawać zarobić armii zdzierców, łapowników, egzaminatorów, instruktorów, bulić grubych tysięcy ciężko zarobionych (przez rodziców!) złociszy. Żeby jeździć baoxeo - wystarczy dowód. I finito.

Niezbabuniała babcia nie częstuje pączkami, szarlotką, pieprzyć to, jestem głodny? Coś tam se znajdę w lodówce.

Pyta, co u mego chłopaka. Życzy nam jak najlepiej, takie dobre z nas dzieciaki. Urocze, aż miło popatrzeć na nasze szczęście.

No pa, babciu Marysiu, wielkomiejska obywatelko świata.

Pamięć smartfonowego aparatu - niemal całkiem zapchana zdjęciami przyrody. I grobów na okolicznych cmentarzach. Prawosławnych, żydowskich, katolickich.

Focę omszałe krzyże, odcyfrowuję zatarte przez czas imiona, daty urodzin i te drugie. Stary ze mnie byk, a jak ostatnia panienusia wzruszam się widząc groby dzieci. Jakby fakt, iż krótko bytowały na tym świecie był straszniejszy od śmierci w wieku na przykład czterdziestu dwóch (też o wiele za wcześnie, by odchodzić; o ile jest w ogóle na to dogodna pora) lat.

Czytam na przykład: "Marysia Nagłowska, żyła 2 dni. Powiększyła grono aniołków" - i autentycznie chce mi się wyć.

Swój fejsbukowy profil dekoruję, niczym choinkę świecidełkami, zawleczonymi z owych skuterzastych wypraw, zdjęciami opuszczonych domów, najczęściej będących w stanie daleko posuniętej ruiny.

To przecież też groby, widać na pierwszy rzut oka. Nawet, jeśli dawni mieszkańcy nie zmarli bezpośrednio w środku, odeszło im się w szpitalach-umieralniach, to, nie ulega wątpliwości - każdy zawalony, stary dom jest pełen wystygłego ciepła, zakrzepłego pulsu, czerni nastającej przed oczami, coraz płytszego oddechu.

- Jeeest... następny... śliczny... - mamroczę do siebie widząc z szosy kolejne zawalisko. Mam cię, już nie uciekniesz; złapię, sfocę, uchwycę.

Parędziesiąt metrów dalej, w krzaczorach-samosiejkach, stoi drewniana chatynka. A raczej jej resztki, bez dachu, szyb w oknach, ze sterczącym fallicznie, pomarańczowym kominem (cegły eroduję, kruszą się, więc pewnie jedna - dwie zimy i runie, biedak, dotknie go starczy uwiąd, spóźniona, pośmiertna impotencja).

Zatrzymuję rumaka, idę z telefonem. Cykam z każdej strony. Piękna śmierć, dojrzała.

Wracam ostrożnie, miedzą, bo wlazłem nieopatrznie w jakieś kartoflisko, czy plantację pomidorów (dobrutkie będą, wyrosłe przy samej niemal drodze, bogate w pyszniutkie metale ciężkie), a nie chcę komuś podeptać papu i jeszcze narazić się na opierdol.

Oj, to drugie właśnie się szykuje. Przy skuterze stoi typ, około pięćdziesiątki, w żółtym tiszercie i pyta, po co to fotografuję.

Odpowiadam z uśmiechem, że na fejsa, do internetu - doprecyzowuję, żeby kolo był w temacie. I, że jeśli jest właścicielem i się na to nie zgadza, to zaraz skasuję i nie ma problemu.

A ten - że nie, o - tam mieszka właściciel, ALE CZY TO TAK WOLNO ROBIĆ ZDJĘCIA OBCYM BUDYNKOM BEZ PYTANIA?

Ja - trochę zbity z pantałyku, że o co ci chodzi, buraku, jak to nie twoje, ale nie tracąc rezonu - że tak, prawo zezwala, to nie jest obiekt wojskowy, nie ma tabliczki z zakazem - więc jak najbardziej tak, poza tym nie zrobiłem chyba nic złego, nikogo nie obrażę tym, jak se ozdobię profil fejsowy...

A ten, buraczany król, ćwikłowiec nad ćwikłowców, tylko ostrzej - czy to tak wolno?!

Ja - że możemy zadzwonić na policję, zapytać, czy zrobiłeem coś złego (nadal łagodnie).

Idiota, butnie: "to se pan dzwoń". Nie rozumie, że nie ma racji, absolutnie nie daje się przekonać, że może być błędzie. Mówi mi na "pan", nie rzuca się do bitki, więc jeszcze nie jest tak źle, pozwala wsiąść na wulinga, nałożyć kask. Jak ulepiona z gówna katarynka powtarza: "myśli pan, że to tak można se robić każdemu domowi zdjęcia?" - albo cuś w ten deseń.

Dostrzegam na jego przedramieniu tatuaż-bohomaz (żaden tam wypalany premier, coś szkaradniejszego - Myszka Miki z pirackim hakiem zamiast łapki, albo inne szmeliwo).

Nie ustępuję, ale i nie podnoszę głosu. "To nie jest obiekt wojskowy" - mówię nadzwyczajnie jak na mnie, ugodowo. Sytuacja wymaga, ćwikłowiec pewnie siedział i tylko czekać,a ż sprzeda mi gonga, gdy się nie tak odezwę.

- A czy MÓJ też by pan miał prawo zrobić, też można by panu było?! - pyta, gdy odpalam rumaka.

- Tak, prawo zezwala - mówię (naiwniak level expert).

- To bym tak pana załatwił, że by pan zobaczył! - wrzeszczy nagle zacofany kmiot wygrażając mi pięścią.

Uuu - robi się nieciekawie. Odjeżdżając odwracam się i - teraz ja - krzyczę słodkie i w pełni zasłużone "pierdol się, chuju" w stronę czereśniaka.

Nie biegnie, kryminalista, nie chce oklepać mi japy.

Fotki oczywiście i tak wrzucam do netu, ze szczegółowym opisem całego zdarzenia, którą tytułuję, niby z niemiecka, "Burakenhaus". Podróże, jak widać, kształcą.

Kolejny incydent spotyka mnie... następnego dnia. Ma on wiecznie czerwoną od taniego alkoholu mordę (nie trzeba nosić nazwiska Holmes, by wykoncypować, że nie wlewa przygodziarz w tęże buziuchnę pięćdziesięcioletnich szampanów, raczej don perignoniska za pięć zeta) i nazywa się Paweł Wróblewski.

Oj, kojarzę cię z widzenia i nie tylko. Choć nigdy wcześniej nie rozmawialiśmy, wiem o tobie diabelnie dużo, fejmiarzu a rebours.

Niesławny Pawcio Wróblewski, ksywa Wróbel (oryginalna as fuck!), młodszy ode mnie o rok - dwa, największy złodziej w okolicy, wytrwały, nocny podróżnik, od lat, cichaczem zwiedzający cudze garaże, stodoły, spichrze. Bracz czego popadnie, byleby dawało się szybko upłynnić. Hiperzłodziej, można nawet powiedzieć... zaborca. Gość o wiecznie nienażartych łapach, nieukajalnym pragnieniu zapierdalania bliźnim wiertarek, kompresorów, szlifierek, nawet śrub i podkładek, całych pudełek gwoździ, był znany na pół województwa. Siedział pewnie parę razy (nie śledziłem plotek na temat lokalnego celebryty), bo za głupie to-to, by włamywać się przez całe lata i ani razu nie wpaść.

Trwa właśnie moja kolejna eskapada, zwiedzam okołobabcine wsie. I te dalsze. I wsie leżące za wsiami. I dalej. Niedługo zjeżdżę i poznam dogłębnie cały powiat z przyległościami, wsadzę kinol z aparatem w każdą piwniczną dziurę, obfotografuję domy opuszczone więcej lat, niż ja żyję...

Stoi na skraju drogi, macha. Zatrzymuje, Paweł "Wróbel-nielot".

Staję. No, słucham? Gdzie jadę - pyta - i czy bym nie podwiózł z kawałeczek. Zionie się, już od wczesnego rana (bo wojaże zaczynam skoro świt) alkoholem.

Niedziela, dzień święty, a jest się w porwanych, plastikowych klapkach. Crocsy, dziesięcioletnie co najmniej, schodzone; klapięta o przebiegu trzystu pięćdziesięciu tysięcy kilosów.

Koszula - taka sobie, nie rzucająca sięw oczy, porcięta - również nie siakieś utytłane w piwie, błocie, haftach, spermie, czym tam jeszcze zwykli się paćkać tacy jak nielotny Wróbel.

Pomoc bliźniemu, nawet zżulałemu - to raczej chrześcijański obowiązek, zresztą - co mam do stracenia? Mandat zarobię na tym zadupiu, bo nie mam kasku dla pasażera? Bez żartów.

Wskoczył na tył, objął mnie. Pajechali.

- Ty - gdzie on ma tylne (sic!) stopki? pyta przytomnie. Mnie - zamurowuje. Żesz jasna kuźwica nazarejska - nie sprawdzałem, czy ma w ogóle...

Aż zatrzymuję moto-pierdzidło, zeskakuję, oglądam.

- To kopniak, to jest kickstarter... Nie ma stopek dla pasażera! Aż zerknę do dowodu... "Ilość miejsc - 2" - jak wół stoi. Nosz kurwica człowieka bierze, wszędzie, jak się okazuje - oszustwo, a ja - debil sakramencki, bo nie sprawdziłem takiego "szczegółu", kupiło mi się motorower na wiarę, że wszystko z nim okej. Wstyd, przed żulem to przed żulem, ale wstyd.

Wsiadam markotny. Komu w drogę..

Gdzie pracuję i ile zarabiam - Wróblewski zasypuje mnie pytaniami. Odmrukuję półgębkiem jakieś wymijające truizmy, że zaczepiam się to tu, to tam, a wszędzie płacą chujowo, jak parobkowi w czasach feudalnych, rzucają parę groszy na zatkanie mordy.

I zmierzamy, drodzy państwo, do sedna historyi, a jest nią mój sromotny blamaż.

Gdzie jadę? - interesuje Wróbla. O naiwności moja, zapomniawszy, kim mam do czynienia, jak ciężkiego patusa wiozę na dwu-jednoosobowym skuterku, robię jedną z najgorszych rzeczy w życiu i... mówię prawdę, że szukam ładnych ruin, pięknie zawalonych stodół, domów, malowniczej śmierci, by sfocić na fejsa, czysto amatorsko, dla samego siebie.

Że nie zamierzam wysyłać, he, he, zdjęć na żaden konkurs, bo fotograf ze mnie taki, jak i biofizyk; ale to zawsze jakieś zajęcie, kreatywność i w ogóle, co - mam siedzieć przed kompem z puchą perły w łapie, jak skuterek kupiłem, a pogoda bardziej, niż piękna?

A ten mi, dwudziestoparoletni męt, w żywe oczy ściemnia, że zajebiście trafiłem, przecież tu niedaleko jest stary młyn, nie opuszczony, bo właściciel mieszka tuż obok, ale chodzisz dookoła jak chcesz, i zdjęcia możesz robić; bez skrzydeł, wiatrak, tylko teraz w lewo musisz skręcić; nie zawalił się jeszcze, ale wiesz - już nie mielą w nim mąki; śmiało będziesz mógł obejść z aparatem, bo przy samej dróżce stoi, pod lasem, ha! Widzisz, jakiego wynalazłem ci obiekta!

Powątpiewam coś w ten wiatrak, co od lat już tylko wiatr miele. Skręcam, oczywiście, w lewo, bo jak się powiedziało a, to trzeba wyrecytować resztę alfabetu, dowieźć crocsiarza i jego promile.

Okej, dobra, dzięki, jedź tam - pod las, będzie młyn na pewno, cze.

I poszedł, gdzieżby indziej, jak nie na melinę, dopić sobie. Nic, tylko ręce załamać nad takimi, zdrowaśki odmawiać i oddać na detoks. Jednocześnie.

Matko kochana - powinien coś ze sobą zrobić, jeśli jest, a jest, za głupi na studia, to niech sobie ogarnie pracę, choćby przy łopacie, albo na gminnej oczyszczalni ścieków; a jełopowi jak w piosence Myslovitz - świat wypadł z rąk; i to na jego własne życzenie. Nie ma, pacan, dwudziestu czterech lat, a jest pełnoobjawowym alkoholikiem...

...dobra, co będę żałować jakiegoś lumpa; to nic, że młody - każdy alkus w zasadzie jest taki sam, ta choroba ma jedno, śmierdzące gorzałą, brudem i poniżeniem, oblicze.

Nie ujeżdżam pół kilometra jak widzę, że tu już się kończy wieś, ani-ani zabudowań, pięknie szumi las. No tak, mogłem się spodziewać po patologicznym cwaniaku - zamiast grzecznie poprosić o podwózkę (nie odmówiłbym, w końcu dobry ze mnie czort, nieco cywilizowane bydlę), zachować się jak choćby w ogólnych zarysach cywilizowany człowiek, ten kryminał wyżywa się na mnie, robi w balona, by nie powiedzieć gorzej, wysyła na niecudne manowce, przeciwieństwo tych, o których pisał Edward Stachura.

Nie bez powodu, bo właśnie by przez owo oszustwo się wywyższyć, poczuć lepszym, uznać za mądrzejszego w swoim patolskim mniemaniu, pokierować biednego naiwniaka na Berdyczów, gdzie mielą mąkę bielszą od śniegu.

Pewnie, ledwie wstąpił w melinie progi, zaczął, rechocząc, opowiadać, jak to wykolegował frajerzynę, który nie dość, ze podwiózł, to jeszcze dał się oszukać i pojechał fotografować młyn, co go nie ma...

A mi się tak skoczyło te pół kilometra, by udowodnić przed sobą, że pierdoli, nielot, że kłamie jak najęty...

A właśnie - jak można tak z marszu łgać, mówić coś, jakby było prawdą najoczywistszą, bez zastanowienia, ironicznego uśmieszku opisywać w jednej chwili nieistniejący budynek, jakby się go widziało sto pięćdziesiąt razy w życiu? Jak dla mnie - człowieka z natury prawdomównego - to wręcz nie do pojęcia, by aż tak wyćwiczyć się w łgarstwie, z marszu i normalnym tonem, jak pewnie Wróblewski mawiał pod celą "żenić bałachę".

Ja bym się zaraz zdradził, jeśli nie tembrem głosu, to mimiką, nerwowymi ruchami, że mijam się z prawdą... Absolutnie nie mam twarzy pokerzysty, opanowania; prostolinijna natura sprawia, ze miguśkiem daje się poznać, czy łgam. A ten, patus z patusa, w genach ma wpisane krętactwo, alkoholizm od najmłodszych lat, że o złodziejstwie nie wspomnę.

Zatruty owoc, człowiek z pozoru normalny, jednak głęboko stoczony przez mentalny trąd, zadżumiony duchowo. I chyba już nie do odratowania, w tak ciężkim przypadku pomogłyby tylko esperale, elektrowstrząsy, wcześniej - szare mydło i szczotka ryżowa, coby zedrzeć płaty pijackiego brudu, odszorować delikwenta. Do balii - i szuru-buru, szuru-buru...

Może i się sfrajerowałem, bo chciałem się upewnić, że garażowy turysta kłamie; coś mi śmierdziało w jego opowieści... może nie...

Z eskapady, podobnie, jak po spotkaniu kmiota w żółtym t-shircie, nie wróciłem rozgoryczony, z dojmującym poczuciem porażki, ośmieszenia się. Wstyd? Ani łyżeczki się nie nażarłem w swoich oczach.

Patryk pyta na messengerze, jak było. Odklepuję, że dobrze, ale zdjęć nie zrobiłem żadnych. Pustynia ruin, że się tak wyrażę, wszystkie gomki, gospodarstwa - odremontowane, nikt nie umarł, nie opuścił, żaden kurnik, czy szopa się nie walą, nawet sztachety - stoją jak poborowi na porannym apelu - łgam jak najęty. Przez kompa przychodzi mi to z łatwością, mogę napisać cokolwiek, nawet ogłosić się nowym szachem perskim. Co innego w realu - tam jestem niejako skazany na prawdomówność. Okropna wada, niejako wykluczająca mnie z niektórych zawodów. Nie mógłbym, trapiony tą przypadłością, być politykiem, biznesmenem, handlowcem, nawet - telemarketerem (to ostatnie - in plus! Kto by chciał wpychać innym siakieś badziewie, oferować cuda - nie widy przez telefon, narażając się przy tym na bluzgi poirytowanych, niedoszłych klientów? Praca oszusta - bo nie mam na myśli uczciwych osób - bywa czasami ciężka, he, he).

Śpię w kurhanie z mąki, Patryk, mamo, tato; pochowałem się pod lasem w nieczynnym wiatraku-koźlaku. Całe dziewięćdziesięcioośmioletnie życia tyrałem w pocie czoła, mliłem, mełłem mączysko z domieszką własnej krwi (biało czerwona, w narodowych barwach!), a teraz zasypiam w miejscu pracy. Na amen.

Nie budzić, póki nie zawali się poczciwe, rozszabrowane przez złodziei młynisko.

 

***

Studium opuszczenia: namalowany na mojej skórze, zakazany dom. Wielu chłopaków, w tym Patryk, chciałoby wejść do środka.

Każdego przegonił niezatrudniony, niewidzialny strażnik, społecznik-opierdalacz zakazujący nawet robienia zdjęć. Nie można, bo nie - to najwyższe prawo, żelazna logika idioty.

Choć nie jestem obiektem wojskowym, nie pokrywa mnie siatka maskująca, na skórze nie mam moro-plamisk, nigdzie też nie widać wywieszki z zakazem fotografowania - w żadnym wypadku! Mam się zrujnować nie niepokojony przez nikogo, w ciszy, spokoju, bez paparazzi.

Nie trzeba brać przykładu z żadnych Wróblewskich, Sroczyńskich, Sokołowskich, żulerskich chmar krążących nad Polską, nad moim domem, ulica, po której ciągle suną burżujskie hispano suizy, studabakery, pozłacane wartburgi.

Poprzez ciagłe łączenie się, doklejanie sobie kolejnych fragmentów, meneleję sam z siebie, nie musząc studiować w - jak to piszą na facebooku - "Wyższej Szkole Melanżu" (co za durnota).

Moim profesorem jest nie mogący normalnie poprosić o podwiezienie, koniecznie muszący coś odwalić, eś pe Ludwik Rylski (nie śmiem wypominać, że ostatnio odwalił kitę, he, he), pierwszy pasażer, zabrany nieco na gapę.

Łagodnym, jak nie on, głosem tłumaczy, że - nawet, jeśli nie chcę zbliżam się do celu, jestem tuż-tuż od meritum. Kamienny zajączek na dniach da się upolować, z przyjemnością poświęci swoje mięso na pasztet. Oby tylko mi się dobrze jadło, brzusio napełniał do syta i nie skutkowało to sensacjami żołądkowymi )swoją drogą - co za hiperkretyńskie określenie! - znów odzywa się wewnętrzna belferunia, stara, pomarszczona sadystka, która gramatykę kocha bardziej, niż ludzi, wynaturzo... zezwierzęcona wersja Pani Frał z niezapomnianej szmiry Włatcy móch).

W serduszku - maleńkim - paradoks - głazie - bije prezent dla ciebie, coś od byłych chłopaków. Złożyli się na suwenir, by pogratulować zdanych egzaminów.

Czekaj, będzie niezły pasztet.

 

V. Meblepeta

 

Ciemno, grubo po północy. Powieki - zamknięte na klucz, Patryk - pożegnany.

Cześć-cześć, joł-joł i tym podobne pierdoły jakie lubi powtarzać, wielki gangsta, wiggas z polskiej dziury, pozłacany kajdan dołączony do człowieka.

Uważam to za żałosne pozerstwo, ale co ja tam wiem - nawet nigdy nie miałem ulubionego zespołu, ukochanej kapeli, za którą poszedłbym w ogień i której muza rozpierdalałaby mnie od szyszynki po jelito grube.

Tępo przesuwam kolorowe obrazki na ekraniku. Idiotyczna memoza, odmóżdżający chłam. Gapię się na głupoty tworzone dla i przez dzieci, a nie mam w sobie tyle samozaparcia, by, choćby jutro, ruszyć cztery litery do biblioteki po coś sensownego do czytania.

Po co? Stagnacjuszowi lepiej przeglądać i psioczyć na kinematografię made in youtube, malarstwo olejne i dzieła kwejkowych fotografów.

...to jakby wdepnąć w gówno, złapać pijawkę, kleszcza, chorobę weneryczną, porwać niechcący ubranie i łazić tak nic z ty nie robiąc, przejść do porządku dziennego nad zasyfieniem się, byciem nosicielem pasożytów.

A przecież powinno być inaczej - związek z nie dużo, ale jednak młodszym chłopakiem powinien motywować do dbania o siebie, wyciągać za uszy z bagna, a nie pogrążać w abnegacji... Mam dla kogo być fit, bez piwnego brzucha, oczytany, nawijać o najnowszej książce ...-ego, czy ...-yskiej, być na bieżąco z filmami...

...no, tu przesadziłem, repertuar kina, gdzie graja wyłącznie komedie romantyczne, ślozowate melodramaciska familijne i strzelańce, n-te części Predatora i Rambo - obaj mamy głęboko gdzieś.

Ale i tak czuję, że się mentalnie staczam, niedługo osiągnę poziom Wróbla-nielota.

O, prosz, parzcie - co to jest? Arcydzieło sztuki filmowej... kot tańczący w damskich majtkach... koronkowych...

Wrzaaaaaaask! Teraz, w środku, w środku nocy. Matka, z obłędem w oczach wpada do pokoju.

- Młyn się pali!

- E... - odpowiadam prawie wypuszczając telefon z rąk. Że, kurwa, co? Jaki młyn? Co... do... Tu, w miasteczku? Może jeszcze ten bez śmigieł, o którym nawijał...

No wstawać ju mam, co się do cholery wyleguję, pali się młyn, trzeba wiadrami, wiad-ra-mi, na straż ogniową - jak zwykle nie ma co liczyć, spili się chłopaki, akurat teraz!

Zostaję niemal brutalnie wyciągnięty z pieleszy.

- Już... już... - zakładam koszulę, kurtkę. Telefon z aparatem - jedno z największych dobrodziejstw ludzkości. Cyk! - i zmieniasz się w fotoreportera, rejestrujesz parszywe piękno tego świata.

Wykoncypowałem nawet, że zamiast "komórkowy" powinno się mówić "telefon koronkowy". Poniekąd - ozdobny, gdyż to, co za jego pomocą powstaje może służyć do upiększania, bądź spaskudzania nam dnia. Od nas zależy, czy sfocimy przecudny pejzażuś, czy parę garści larw wiercących się w padlinie, zrobimy ukradkiem zdjęcie żonie sąsiada, jej gachowi, obcykamy ze wszystkich stron "Burakenhaus", czym narazimy się na tęgi opeer ze strony kmiota...

Telefon - peerelowska serwetka leżąca na półce meblościanki. Ozdoba, czy wręcz przeciwnie?

- Nie jadę, źle sie czuję. Już drugi dzień. I tak bym nic nie pomogła... - trupioblada matka chowa się pod kołdrą.

Ojciec - znowu wziął nockę, miga się od spędzania z nami czasu, albo zdradza starą, gzi się teraz z jakąś flamą... Mało ważne w tej chwili.

Dosiadam skuterzyny. Cholera, nigdy jeszcze nie jechałem po zmroku. Niby nie ma się czego bać, latarnie w miasteczku świecą, ale... jakoś tak niepewnie się czuję. Ale to nie ze strachu przed ciemnością.

Mam wrażenie, że zmierzam do Sedna.

 

***

Gorzeje. Gore. Jara się w chuj. Drewniana, piętrowa konstrukcja dostała się w skrzydła żar ptaka. Gryzie ją, bestia, miesi w dziobie. Ani myśli puścić.

Łuna bije na odległość ze czterdziestu kilometrów, serio. Jestem czwartym magiem prowadzonym przez Gwiazdę Betlejemską do hajcującej się stajenki. Nie wziąłem nic na prezent, ale to nie istotne. Komu miałbym go dać? Z Dzieciątka nie został pewnie nawet szkielecik...

Tłum modlący się do hydrantu, ludzie schylający się z wiadrami, miskami, plastikowymi baniaczkami, z czym popadnie. Każdy nabiera, podaje dalej.

Drugi motłoch kłębiący się przy pobliskiej pompie. Ta sama polka: "podaj wodę, podaj wodę, ugasimy (...)".

Gdzież, do stu tysięcy sakramenckich kurew jest straż pożarna? Śpią w najlepsze, patałachy? Konia se nawzajem walą, dymają się, gejuchy, kiedy tu TAKI pożar?! - pieklę się, choć dobrze wiem, że całe zdarzenie powstało w zapijaczonej głowie nielotnego Wróbla, jest wygenerowane przez mój lepki i ciężki, nieco skuriozalniony sen.

Im bliżej źródłą ognia, tym... poważniej; tu, gdzie stoję, ludzie posykują do siebie komendy, bywa, że strofują jeden drugiego półgębkiem; tam, przy samym, konającym w męczarniach na naszych oczach młynie - cisza, jak makiem zasiał. Nikt nie waży się odzywać, zburzyć tym samym podniosłości chwili, niejako skalać jego umierania. Zdeptać, hi, hi, językami.

Polewają w absolutnym milczeniu patrząc, jak nic nie dają ich miski, baniaczki po nałęczowiance, kubeczki, miednice.

Młynu już nie ma, odszedł do przeszłości, zaraz szkielet runie wam na głowy i będziecie mieli swój łańcuch ratowniczy, pas ciszy, strefę powagi, czy co tam odpierdalacie.

Jestem potworem, bo... gapiem, nie pomagam gasić, biernie przyglądam się przykremu widowisku. Nawet filmować się nie chce, wiem, że i tak nagrałoby się mniej, niż zero, czysta, dorodna i tłusta cisza.

Markowa czerń, ten wyornamentowany, barokowy mebel o nieustalonym przeznaczeniu (tyle w nim szuflad, że dałoby się schować z osiem złożonych na czworo, wykrochmalonych światów; tyle też w środku poduszek i kołder, że aż prosi się by udawać, ze jest noc, zapaść w śpiączkę, albo na delirium, imaginować, śnić, bajdurzyć do upadłego, nie - po upadku, leżąc w jednej z drewnianych, przepastnych komór).

Nagrałby się błysk politury, lśnienie lakieru, w najlepszym razie - ogniozłote klamki.

Patrzę na zmrowiałych ludzi bezrefleksyjnie, bez cienia zadumy. Piłeczki pingpongowe odbijane przez własne cienie, szklane wiadra ciągnące na smyczach ludzkie atrapy.

Ech, miałem rację - Sedno coraz bliżej, betonowy króliczek przestaje się bać; ucieka jeszcze, ale coraz częściej ogląda się za siebie, myśli, czy by nie przystanąć; ten tam, z komórką, chyba nie jest taki zły...

Przypomina mi się kask widziany podczas jednej z eskapad po okołobabcinych wsiach. Miejsce tragedii, gdzie zginał czyjś syn, brat, chłopak, może - wnuczek.

Stosunkowo świeżo postawiony, metalowy krzyż ze zwisającym, smętnym Jezuskiem, tabliczka informująca, że Damian J(...), żył lat 19, zm., śm. trag. dn.(...). Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie.

Obok - na wbitym mocno w ziemię brzozowym kiju - zatknięty kask. Należący ciągle do zmarłego, obdarty w części twarzowej, że tak powiem, z farby.

Kas powypadkowy, z krwią i resztkami mięsa, co można by łatwo sprawdzić pod mikroskopem. Kask po TYM wypadku, którego wspomniany Damiano nie przeżył. Artefakt jego tragedii, makabryczna pamiątka wisząca ku przestrodze.

Grzał, może po kielichu, ile fabryka dała, bo przecież młodość plus promile równa się nieśmiertelność; przecenił umiejętności, załapał pobocze, albo się z kimś zderzył... Trudno mi teraz dociekać, wróżyć z rys na kasku śmierci, kassandrzyć co do przyczyn tamtej tragedii, gdy mam przed oczami inną - płoną pióra szarego nielota, z dzioba wylewa się spirt. Dolewa się do ognia.

- Nie gaście, po co? - chcę krzyknąć do biegaczy, ale, jak się okazuje, mam większe zmartwienia. Przyplątał się mój antykumpel w żółtej koszulce, wypytywacz, i, pomny zniewag rzuconych przez ramię, już-już rzuca się, by mi spuścić manto.

Zeskakuję z wulinga. Kolo jest o głowę wyższy i na pewno coś trenował; niby mam te metr osiemdziesiąt dwa wzrostu, żaden ze mnie kurdupel, Hałabała, ale do diabła, wiem, że w bezpośredniej konfrontacji nie mam szans nawet z kmiotem w wieku mego ojca.

Idę-biegnę, pospiesznym krokiem PODĄŻAM, jak najdalej od buraka. Wprost w ogień. Idę zwiedzać Piekło, to nic, że tymczasowe, istniejące tę jedną noc.

Po drodze zdejmuję z patysia i zakładam hełmofon. Troszeczkę porysowany.

Halo, baza, słyszycie, odbiór! - dukam robocim głosem do mikrofonika przy ustach. Wszystkie moje duchy, w tym najnowszy lokator - dziewiętnastoletni motonita - zaczynają skwierczeć.

Noc, biała jak mąka z młyna pod lasem, pochłania każdego. Wrzask, łamie się i kruszy ozdobna cisza-serwetka, cisza-sekretarzyk, biurko, przy którym możni tego świata, głupsi ode mnie mędrcy, monarchowie, podpisywali dekrety, pakty o nieagresji.

Piszczy się drapieżniczusiom, pojękuje. Tylu ich było we mnie, że aż... śmiech. Choć przez łzy. Tych mam, cholera by to wzięła, pełne oczy.

Ciężko stwierdzić, czy to od dymu, czy ze szczęścia, że ani o jotę nie zbliżyłem się do meritum, co więcej - jestem wręcz dalszy od poznania siebie.

Nie znam ludzi wrzeszczących w kapsule ratunkowej. Ani tych, którzy właśnie płoną w rozbitym sterowcu.

Jestem dzieckiem lepiącym dinozaury z masy solnej, powypadkową beemką, w której zginął pan premier. Jedyne co umiem, to rzeźbić meble z popiołu. Pomilcz przez moment, a zobaczysz je przed oczami.

Powiedz cokolwiek jeśli uznasz, że są brzydkie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (20)

  • JamCi 03.07.2019
    Coraz bardziej mnie wciągają Twoje światy. Kiedy czytam, cała jestem w nich. Myślo-zdarzeniach i zdarzenio-myślach. Pewnie wielu rzeczy nie zrozumiałam, ale co to szkodzi? Imponujesz wiedzą i umiiejętnością przekazywania jej w taki naturalny, nie nadęty sposób. No i umiejętnością tworzenia wrażeń i stanów. To jest niesamowite. I budzisz taki głód: chcę jeszcze.
  • Florian Konrad 03.07.2019
    Jezju - jakież miodzisko wlane na mmoje czarne serducho! Dziękuję i zapraszam do moich tekstów.
  • JamCi 03.07.2019
    Wlezę a jakże. Zaciekawiła mnie bardzo. Tylko chwile czasu trzeba na czytanie Twoich tekstów. Na razie urwanie tyłka czasowe. A literki wiesz. Piszesz jak w amoku a potem nie chce Ci się poprawiać nie?
  • JamCi 03.07.2019
    Zaciekawiło.
  • JamCi 03.07.2019
    Dla mnie nie czarne w tym tekście, tylko smutne i samotne.
  • Florian Konrad 03.07.2019
    piszę w rękopisie, potem przepisuję do kompa, a literóki... bom gapcio
  • JamCi 03.07.2019
    Aąaa... Jasne :-)
  • Florian Konrad 03.07.2019
    JamCi ależ naprawdę. wejdź do mnie na fejsa, to Ci wyślę foty- mam parę kartonów rękopisów :) potem żmudnie przeklepuję do lapka. Pisze wpierw piórem, w brulionach, nasreio :))))))))))
  • jolka_ka 03.07.2019
    Florian Konrad O matko, szacun. Był tu już jeden użytkownik, który przepisywał z zeszytów, ale on produkował nieco mniej tekstów.
  • Florian Konrad 03.07.2019
    jolka_ka wiesz, jakie to żmudne, pracochłonne? przepisuję codziennie od ósmej wieczorem, całą noc, do drugiej w nocy...
  • JamCi 03.07.2019
    Florian Konrad ja Ci wierzę. Jasne znaczyło, że zakumalam :-) też znam kogoś, kto tak pisze. Najpierw zeszyt, potem net.
  • Florian Konrad 03.07.2019
    JamCi ale to dotyczy tylko prozy. wiersze od razu klepię w lapku. niektóre leżą niedokończone długo, inne - niemal na 2 dzień lecą w świat, do Czytelnika, na portale
  • JamCi 03.07.2019
    :-)
  • Florian Konrad 03.07.2019
    JamCi nowe opowiadanie - już jutro! pierwsza jego część - na Opowi! Bądź, proszę, czytaj, skoro polubiłaś mój styl (za co dziękuję)
  • JamCi 03.07.2019
    Florian Konrad chętnie. :-)
  • JamCi 03.07.2019
    Florian Konrad wlazlam na tego fejsa ale świruje. Jakby co to ja.
  • Florian Konrad 03.07.2019
    JamCi jestem nieco niefejsowy, mam go w zasadzie tylko dla jaj i po to, by się dzielić tym, co przeczytałęm, muzą, etc. naprawdę mnie znalazłaś?
  • Florian Konrad 03.07.2019
    Florian Konrad cholera, chyba podałem na Opowi, w profilu personalia - więc nie było trudno
    :)))))))))))
  • JamCi 03.07.2019
    Florian Konrad nooo ale FB głupieje. Mówiłeś wejdź to wlazłam ale dziś tam wszystko wisi.
  • Florian Konrad 03.07.2019
    JamCi mi w ogóle cały fejs wisi - i powiewa :)) od zawsze i na zawsze. przepisuję opowiadanie, by była wklejka na jutro rano, do poczytania

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania