Paski, wszystko jest w paski

Lato. Tak bardzo się cieszyłem, że było lato. Nie musieć marznąć, jedyna przyjemna rzecz, jaka mi pozostała. Otworzyłem oczy i spojrzałem na deski pryczy, na której spał mój przyjaciel Johan. Do nozdrzy wdarł się potworny smród fekaliów, brudu i śmierci. Skrzywiłem się potwornie, no tak, lato ma też swoje minusy. Przetarłem twarz dłonią, po czym na nią spojrzałem. Była taka chuda, jak ręka samej kostuchy, kości z naciągniętą na nie szarą skórą. Wzrok powędrował na materiał, który otaczał moje ciało. Paski. Jakże nienawidziłem tych pasków. Cienkie, śmierdzące, zapleśniałe i nawet nie były moje. Podobno otrzymałem je po kimś, tak mi powiedzieli towarzysze. Mogli tego nie robić, to była potworna świadomość. Żołądek wydał z siebie cichy pomruk, nie wiedziałem, dlaczego ciągle to robił. Nic to nie dawało, krzyki o żywność były tak samo bezcelowe, jak krzyki o wolność. Nie pamiętałem już swojego ostatniego posiłku. Ciszę w baraku rozdarł potworny huk, drzwi prawie wypadły z zawiasów.

- Aufstehen! Schneller, schneller, schneller! – mężczyzna w mundurze uderzał pałką w każdą z pryczę.

Zanim ktokolwiek zdążył zareagował, do środka wdarło się jeszcze czterech strażników i zaczęli nas wywlekać na plac. Jeden z nich złapał mnie za ramię, pociągnął z taką siłą, że upadłem.

- Aufstehen! – rozkaz wzmocnił kopniakiem, który odebrał mi dech.

Przed oczami miałem czarne plamy. Johan pomógł mi wstać i wyszliśmy za innymi więźniami. Ustawiali nas w rzędach, każdy barak tworzył własną formację. Staliśmy wyprostowani i tak bardzo niepewni. Tylko przy wyjątkowych sytuacjach wyprowadzano wszystkich. Rozejrzałem się, kamienne twarze, na których wyryto beznadzieję i brak wiary, dookoła drewniane baraki, nasze domy, zapewne ostatnie już domy. W oddali widać było budynki gospodarcze, a za nimi segment SS, nie wiedzieliśmy jak wygląda ta część, nikt nigdy tam nie był, a jeżeli był, to już nie wrócił. Spojrzałem w niebo, było takie szare, takie puste. Nigdy nie widziałem ptaków nad Majdankiem, pewnie, dlatego, że tu nie było życia, tylko śmierć, w każdej możliwej formie.

Nagle, na środek placu, wjechał samochód ozdobiony swastykami.

- Aufmerksamkeit! – strażnik ryknął na więźniów.

Na ogół widywaliśmy strażników, tych parszywych psychopatów. Czasami pojawiali się oficerowie, diabły zaszyte w ludzkiej powłoce, ich obecność zawsze oznaczała śmierć, ale najgorsza była sama kostucha, komendant. Koszmar w mundurze SS i jego współpracownicy, nigdy nie chcieliśmy ich spotkać, a tego dnia, stali tam wszyscy. Drzwiczki samochodu otworzyły się, perfekcyjnie wypolerowane oficerki dotknęły brudnej ziemi i wtedy jeden z oficerów się odsunął, odsłaniając nowoprzybyłego. Czarny mundur, odznaczenia na piersi, szeroki pas z srebrną swastyką, sznur podpułkownika idący od piersi, aż do ramienia. Gładko ogolona twarz z oczami, w których czaiła się pogarda i ucieleśnienie zgonu, a na głowie czarna czapka z czaszką SS. Zdziwiłem się, pierwszy raz widziałem tego człowieka, widać było, że wywołuje popłoch wśród swoich współpracowników i czysty strach w naszych sercach. Mężczyzna, z wysoko uniesionym podbródkiem, rozejrzał się po wychudzonych pasiakach, po czym szepnął coś do swojego współpracownika. Ten podszedł do jednego z więźniów i złapał go za ramię.

- Wenn Sie Deutsch? – żądając natychmiastowej odpowiedzi.

Przerażony mężczyzna przytaknął. Oficer zaciągnął go przed oblicze gościa.

- Auf dem Boden! – kopnął pasiaka, a ten padł na kolana.

Nowoprzybyły zmierzył klęczącego chłodnym spojrzeniem, po czym skinął głową. Współpracownik podniósł więźnia.

- Sie zu erklären haben! – rozkazał.

Nie wiedziałem, o co może chodzić, ale już po chwili wszystko było jasne. Pasiak tłumaczył każde słowo wypowiedziane przez oficerów.

 

Był sierpień 1942 roku.

 

- Nazywam się Max Koegel – zaczął gość.

- SS-Obersturmbannführer! – wrzasnął jeden z strażników.

Starszy oficer uciszył go dłonią.

- Od dziś jestem nowym komendantem naszego – ręką zrobił ruch wskazujący wszystkie budynki – wspaniałego obozu. Karl Otto Koch, wasz poprzedni komendant został zawieszony, ponieważ czternastego lipca dopuścił do pewnego – przez jego twarz przebiegł grymas – incydentu. Dopuścił do ucieczki osiemdziesięciu sześciu radzieckich więźniów!

- Oby im się żyło lepiej! – krzyknął ktoś z ostatnich rzędów.

Oczy komendanta pociemniały. Zrobił krok w stronę grupy, w której stałem. Podszedł do pierwszego pasiaka i spojrzał mu w oczy.

- Ty to powiedziałeś? – zapytał.

Więzień zaprzeczył. Oficer wyciągnął rewolwer przymocowany do paska, przyłożył lufę do policzka wynędzniałego człowieka i strzelił. Krew, mózg i kawałki czaszki zachlapały osoby stojące najbliżej. Koegel również miał poplamioną twarz, ale nie wyglądał na kogoś, komu to przeszkadzało. Mój oddech przyspieszył, źrenice się rozszerzyły, śmierć stała obok i szeptała mi do ucha, że już niedługo moja kolej.

- Kto to powiedział?! – ryknął.

Nikt się nie odezwał. Komendant podszedł do następnej osoby i strzelił. Kolejny trup padł na błotnistą ziemię.

- Kto to powiedział?!

Z tyłu nastąpiło jakieś zamieszanie, dwóch więźniów wypchnęło jednego z pasiaków. Max wskazał szamoczącą się trójkę, a strażnicy przyprowadzili mężczyzn.

- Który to? – zapytał.

- On – jeden z nich wskazał starszego człowieka.

- Ustaw ich, jeden za drugim. Stary pierwszy.

Żołnierz wykonał polecenie, a komendant włożył rewolwer w usta tego, który krzyknął. Uśmiechnął się i strzelił. Kula przeszyła tkanki, rozerwała czaszkę i weszła w twarz następnego mężczyzny, ale utknęła w jego mózgu. Oboje padli na ziemię, a trzeci, cały dygocząc, z twarzą zalaną łzami i krwią, patrzył na nowego kata obozowego.

- Odejdź! – rozkazał Koegel, lecz gdy pasiak się odwrócił, kula wbiła się w jego plecy.

Kolejny szczęściarz opuścił obóz.

- Od dziś wprowadzimy nowe zasady – starszy oficer schował broń – Nowe reguły. W końcu, zacznie się dziać to, co powinno już dawno. Jestem nowym porządkiem, jestem waszym nowym bogiem. To mi będziecie oddawać cześć! Zrozumiano!? – spojrzał mi prosto w oczy.

W życiu się tak nie bałem. Czułem jak ciało zaczyna się ściskać i wywijać na lewą stronę. Patrzyłem w oczy samej śmierci, jego groza spływała na moją duszę i skaziła ją zgnilizną. To spojrzenie łamało, z głośnym trzaskiem, mój kręgosłup moralny. Zabijał mnie, tylko patrząc. Przytaknąłem. Nie chciałem kłopotów. Komendant się uśmiechnął, po czym podszedł do jednego ze swych oficerów. Odetchnąłem z ulgą i wtedy spojrzałem na swego przyjaciela. Johan uniósł kąciki ust, ale nagle zbladł. Koegel stał tuż przed nim, a w ręce trzymał pałkę.

- Śmieszę cię? – zapytał.

Zanim ktokolwiek zdążył pomyśleć, cios powalił mojego towarzysza na twarz. Max wpadł w szał i zaczął okładać leżącego z coraz większą zawziętością. Płakałem, płakałem rozdzierająco. Każdy cios zadawał ból mojej duszy, ale nie mogłem nic zrobić. Wtedy ktoś wyszedł przed szereg, podszedł do komendanta i stanął między nim, a bitym. Nigdy nie widziałem tego mężczyzny. Wychudzony, jak my wszyscy, brudny, z ogoloną głową, ale te oczy. Jakbym widział dobro całego świata ukryte w fascynującej zielonej tęczówce, jakby miał tam ukrytą zapowiedź dobry czasów, czasów, które chyba nigdy nie nadejdą. Koegel spojrzał na pasiaka i uniósł pałkę, lecz cios nie spadł na biedaka. Komendant zamarł, patrzył w te niezwykłe oczy, a jego oblicze wyrażało czystą nienawiść. Nagle starszy oficer opuścił rękę i podszedł do swoich, oniemiałych, współpracowników. Tajemniczy mężczyzna podniósł Johana i stanął z nim w szeregu. Chciałem zapytać, kim jest, ale musiałem spojrzeć przed siebie, ponieważ usłyszałem głos Koegela.

- Cały ten barak – wskazał grupę, w której stałem – Wykonać!

Oficerowie patrzyli na swego przełożonego z lekkim niedowierzaniem.

- Wykonać, już!!! – ryknął.

Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Strażnicy zaprowadzili nas w stronę budynku, z którego nikt nie wracał. Zaczęły się krzyki, przepychania, szamotaniny, lecz nic nie mogliśmy zrobić. Każdy, kto złamał szyk ginął na miejscu. Wepchnęli nas do wielkiego pomieszczenia i zamknęli drzwi. Staliśmy, upchnięci jak sardynki, jeden obok drugiego. Co wtedy czułem? Strach. Obezwładniający, paraliżujący strach, ale i też ulgę. Już niedługo będzie po wszystkim. Johan złapał mnie za rękę.

- Nie bój się – szepnął zniekształconym głosem, spowodowanym ranami.

- Nie boję się przyjacielu.

Otworzył się właz u sufitu i zobaczyliśmy mężczyznę w masce gazowej. Wrzucił kilka dymiących puszek i zatrzasnął jedyne, tak bardzo niedostępne, wyjście. Zamknął ostatnie promienie światła, ostatni oddech, ostatnie uderzenia serca. Gaz wdarł się do moich płuc, pozwoliłem mu wypełnić całe moje ciało, pozwoliłem wydrzeć to, co nazywałem życiem, ale co nim nie było. W Majdanku nie było życia, była tylko śmierć. Nawet nie poczułem jak upadłem.

- Johan, Johan? – wychrypiałem.

Przyjaciel nie odpowiedział, był wolny. Patrzyłem w ciemność i czekałem na swoją kolej, wtedy poczułem, że ktoś przy mnie klęka.

- Już dobrze mój przyjacielu. Już czas. Teraz jesteście wolni – szepnął melodyjny głos.

- To ty…

- Nie mów nic – odpowiedział.

Była całkowita ciemność, a ja miałem wrażenie, że widziałem te piękne, świetliste oczy. Tak, to na pewno był on.

A po chwili byłem wolny, cudownie wolny. Opuściłem Majdanek, raz na zawsze.

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Ronja 06.08.2015
    Przejmujące, świetnie napisane opowiadanie. Na końcu naprawdę się wzruszyłam. Okazuje się, że śmierć może jednak być happy endem. Historia fikcyjna (jak myślę), a zapewne prawdziwa, cóż za paradoks.
  • Angela 06.08.2015
    Czytając tytuł miałam przeczucie że opowiadanie będzie o obozie, jednak to, co tu przedstawiłeś
    wstrząsnęło mną do głębi. Historia oddana z niesamowitym realizmem. 5

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania