Pato amator część 7
Wyjechaliśmy z Lublina oplem granatowym, Magdę bolała głowa. Sunęliśmy wraz z innymi autami, płynnie, monotonnie, antykrajoznawczo, antylopowo, czasem gazem do deski. Milczenie: pozwalasz jej żeby szukała beznadziejnie, wśród starych, dziurawych ubrań, żeby szukała materialnej całości w otoczeniu strzępów i poszarpań. Kardynalnym błędem jest dopuszczenie do przekroczenia krytycznej masy milczenia. Nawarstwione sprawia ból, przenika skórę, zawłaszcza cielesne jamy i zatoki. Wypełnia mętnym piwem pszenicznym o nazwie przykrość. Uczucia przypominają liścia niesionego wiatrem i wodą. Ziemia go nęci, lecz zegarmistrz świata lubi zawiłości. Zjeżdżając po obłym boku miłosnej figury, dostrzegałem zmienności. Ciepło opuszczało, chłodek gęsił skórkę. Niepokoiła gorzka odsłona relacji.
Wieś Jana Maja Wója Kata przywitała nas wieczornym spokojem. Na znakach drogowych wyblakłe, markerowe penisy, bluzgi i hasła znane tylko nielicznym. Trzeci zakręt wprowadził w drzewny tunel. Za nim rzeczka, kładka i znana chatka.
Jan Maj Wój Kat siedział na ławce przed domkiem. W dłoni trzymał kubek. Para zasłaniała częściowo twarz dziką, nieogoloną, trochę straszną. Wysiedliśmy z auta. Jan posłał uśmiech. Uśmiech zawierający w sobie zbyt dużo. Olałem go, olałem przekaz. Odcedzałem kartofle pod jabłonią, wychodek zajęła Magda. Sikałem swobodnie, strumieniem silnym, mocnym, laserowym jakby. Ochlapałem nogawkę spodni, buta, potem majtki. Dyskomfort związany z mokrością przypominał o dość dużej sferze niedoskonałości, która, znana każdemu człowiekowi, odbiera cichaczem cegiełkę pewności. Pomnik dumnego człowieczeństwa w chwiejności, może zaliczyć glebę. W każdym momencie. Usiadłem koło Maja Kata. Sytuacyjny nokturn przyciągnął zieleń. Na zielonym tle liści miłorzębu łatwiej. Chciej splunąć, chlaśnie kosa. Dyscyplina, wewnętrzny krytyk sprawił, że w zwartości siedziałem. Szeroki wachlarz gestów jak zakorkowane wino. Niedostępne.
Jan Maj Wój Kat: tańcowaliście równo?
Ja: tak, równiusieńko.
Chwila stagnacji, Magda usiadła po drugiej stronie Jana. Milczenie niczym brzydki wilk milk, biały śnieżnie, oryginalny. Groźny. Milczenie wytwarza pole. W obrębie pola erupcje, latające bluzgi, cwele.
Położony na trawie obserwowałem niebo. Jan Maj podszedł. Bardzo, bardzo blisko podszedł. Przypominał górę lub drzewo. Jarał papierosa, jarał zawzięcie, wysysał dym jak bladź robaczą spermę, dym w płucach szatańsko-czarnych, szatan, on chyba nim jest. Leżąc kminiłem intensywnie, popiół spadał na moją głowę, oczy. Czoło ozdobione śnieżącym prochem. Psia mać! Wstałem. Zmieniłem miejscówkę, przekonany, że pokonany Jan odejdzie w pizdu, gnida jedna paskudna! Jarał dalej. Muszę, muszę rozwikłać pana Jana - myślałem zagłębiony w trawie.
Nadchodził wieczór. Komary piły krew chciwie, upojone odlatywały do miejsc niedostępnych, mrocznych. Krew w komarzym brzuszku bulgotała, musowała, wytwarzała pianę. Czkawka komara, cicha mucha w kierunku ucha, bzyk bzyk. Obrzydzenie wywołało mdłość. Kto zapali gwiazdy?
Niebo, kochane niebo. Zmiennokolorowe, dalekie, otaczające, wielkie. Czarność pochłaniała drętwe pozostałości dnia. Noc koc zakrywająca, duszna, podstępna. Ciemno wszędzie wszędzie cicho. Gardło ściśnięte. Zimna dłoń oplatała szyję, żmija zła, śliska. Szukałem oparcia w drzewie, było źle. Parano baranie, patuska w ciąży, ojcostwo ciąży w dół ciągnie, tak nie miało być.
Żyć! Prowadzić podwójne, być ojcem uciekającym, szurniętym, odpowiedzialnym inaczej. Chrzanić lęki, gdzie są leki? Wszedłem do chałupy, do izby w której spałem. W szafce pudełeczko, Anna otoczona iksami, Anna anioł. Iks iks, tajemnica. Bezapelacyjnie ujarzmiona kurwica. Miednica, mydelnica, półnagi Jan ochlapywał ciało ozdobione bliznami, mięśnie umęczone dźwiganiem ciężkich materiałów potrzebnych do budowania, do budowania nowej Polski, Polski rozpierdalającej.
Leżałem. Sufit pokoju nudny. Sen zbliżał się, pukał. Pukanie sprawia odlatywanie, rzeczywistość przekrzywiona odsłaniała podspodowość, podskórność, robacze cudaczności. Sen. Robak szedł, zjadał drobiny, złuszczoną skórę, okruchy dużych istot. Jadł w skupieniu, pożerał dziwne płatki. Jadł i siadł.
Dość koszmarów. Wstałem i zapaliłem. Wszechobecne milczenie uwierało. Jakieś kłucie w brzuchu, kłucie w mostku, kłucie serca. Skończone pożądanie obniża loty, szurałem więc mordą po chropowatym asfalcie, to bardzo bolało. Asfalt rzeczywistości ostudził rozpalone ciało. Morda we krwi, mordę myć, gębę myć trzeba. Zakasać rękawy, uwierzyć w siebie. Rozlane mleko czekało. Szczekało jak pies głodny. Szczekało???
Zadzwonić do żony i powiedzieć? Siedzieć tu bez końca?
Komentarze (17)
Rozważania nad mezaliansem życia, nad zdradą i lękami które toczą w środku, jak robak tunele bezsilności. Koszmary czy skończą się ze świtem?
Mocne poszatkowane myśli i głos sumienia zagłuszony ciszą.
Pozdrawiam
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania