Październikowa aura

Sobota, dwudziestego.

 

Wybitnie dziś nie pasuje mi aura. Pytam, wzdychając, Marka Aureliusza, czy i jemu tak doskwierały marce, kwietnie, wrześnie i październiki jak mnie. Aureliusz, którego jedna z Nich przywiozła mi w miniaturowym popiersiu z jakiejś podróży, patrzy sobie razem ze mną na to, co ja. Wystaje mi bowiem z kieszeni koszuli, gdy razem w domu wzdycham lub zdycham i wybitnie potrzebuję towarzystwa. Wtedy kieruję do niego swoje myśli niczym chrześcijanin wznoszący modły do rozmaitych świętych odpowiedzialnych za kaca, totolotka i upadki spowodowane zbieganiem po schodach w butach z rozwiązanymi sznurowadłami… każdy się modli do kogo chce, jest wolność sumienia, wyznania i jednoosobowych zgromadzeń. Mam też pamiątkową monetę z jego podobizną, którą wyszperałem byłem onegdaj na pchlim targu u handlarza starzyzną.

Lubię myśl, że w cichej refleksji, którą dzielimy w wieczory i ranki, Marek słyszy moje co błyskotliwsze myśli i niedostrzegalnym, umykającym spojrzeniu ruchem kiwnie głową na znak aprobaty.

Jak ja nienawidzę tych październików, listopadów i późnych lutych, kiedy właściwie człowiek przykręciłby kaloryfer już i wyszedł w miasto bez płaszcza, zamiast gnić w domu z kocem i nie rozstając się z dresem, bluzą i podkoszulkiem. Jednej nocy postanowiłem być twardy i przykręciłem kaloryfer, opatuliwszy się szczelnie w koce, narzuty i nawet we własny płaszcz, ale i tak przez cały czas odczuwałem dotkliwy chłód, niegodzien człowieka cywilizowanego. Złamałem się wtedy i kląłem na czym świat stoi, w niepełnej wszakże trzeźwości wywrzaskując myśli pochopne: pragnąłem, żeby to cholerne słońce zgasło, jeśli nie zamierza dawać ciepła mnie, właśnie mnie, przez całą dobę. Nie starczyło mi nawet przyzwoitości, by Markowi uszy zakryć, by nie musiał być świadkiem moich obelżywych uwag pod adresem ciała niebieskiego, które raczej na pewno gówno to obchodzi.

Dobrze, że była ledwie dziewiętnasta i nikt policji nie zawezwał, choć muszę przyznać, że następnego dnia zjawiły się niezapowiedziane One i bezwarunkowo rozkazały mi mieć odkręcony kaloryfer, jeśli nie chcę wyciągnąć nóg przedwcześnie, będąc zaledwie w kwiecie wieku.

Groziły mi, odginając po kolei palce: zapaleniem płuc, oskrzeli, opon mózgowych, gardła i ucha, a ja naprawdę wierzyłem w ich mądre spojrzenia i pełne troski, niemal niewidoczne kiwnięcia głową Marka, który zdawał się zupełnie nie boczyć za moje zachowanie z poprzedniej nocy.

Winię październik, miesiąc dresu i herbatki z rumiankiem, trzydzieści jeden dni męki, po których nadchodzi następne trzydzieści dni katorgi, Sybiru i zesłania listopadowego, w którym aż odechciewa się jakichkolwiek powstań.

Biada!

 

Choć noce ciepłe, kaloryfer na piątce - dmucham na zimne.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • jolka_ka 07.11.2018
    Coś jest fajnego w Twoim pisaniu. Niby takie odarte z emocji, suche, ale do mnie trafia. To zgrabne i prawdziwe.

    "Winię październik, miesiąc dresu i herbatki z rumiankiem, trzydzieści jeden dni męki, po których nadchodzi następne trzydzieści dni katorgi, Sybiru i zesłania listopadowego, w którym aż odechciewa się jakichkolwiek powstań".
  • Bycze.
  • Adelajda 07.11.2018
    Takie lekkie przemyślenia. Bardzo przyjemne. Chciałoby się rzec: "Ach ten piździernik!"
    Niestety ja jestem z tych osób, co to im zimniej, tym lepiej. Fajnie to napisane :) Pozdrawiam

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania