Poprzednie częściPenny Pulp #1 - Potwornik komornik

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Penny Pulp #27 - Piekarski taniec z szablami

Łapie mnie choróbsko. Nie wiem, skąd, nie wiem, jak, kiedy i dlaczego. Kazałem się Ślepnirowi zeskanować na obecność patogenów, to mi napisał na konsoli że data override i że pasożytów to ja nie mam i mam mu dupy nie zawracać, takiego wała i odbiegł. Chuj jebany, pies bioniczny. Krzyknąłem za nim, że go puszczę na tajle, tzn. części po tutejszemu, to zawarczał tak, że zatrzeszczały dachówki na stodole, no i dałem sobie spokój. Poszedłem pracować nad nowym zewnętrzem mojego psa. Potrzebował upgrade'u odkąd czeczeńcy posiekali go kulami z kałachów. Inna historia, kiedyś opowiem. Akurat sąsiadowi ojca Kleo ktoś potrącił śmiertelnie owczarka niemieckiego, no i szkoda, żeby się dobre tajle zmarnowały, nie? Tak sobie spokojnie rozbierałem i montowałem siłowniki, gdy usłyszałem chrzęst śniegu.

Przyszła rozkoszna Kleo Sewittz, sunąc po oblodzonym podjeździe w szpilkach na rakach. Nie wystarczy, że mam specjalny, dla niej zrobiony, idealnie prosty, niczym wybieg chodnik, z płyt o lepszej przyczepności, klasie ścieralności i tak dalej, nawet pobierający ze słońca energię do topienia śniegu i lodu! Kleo i tak chodzi swoimi drogami, a jakiś niemiecki szułe mejker zrobił jej idealne na zimę szpilki z rakami. Więc idzie Kleo Sewittz przez mój podjazd, utrzymując równowagę chyba tylko, tfu!, magicznie, i rozgląda się, zagląda mi w okna, przykuca.

— Szukasz czegoś, słońce? — pytam, wychodząc z garażu, gdzie pracowałem nad nowym Ślepnirem.

— Doktorze! Och, doktorze! — podbiegła i rzuciła mi się teatralnym ruchem na szyję. Normalny człowiek pewnie ze trzy razy skręciłby, złamał z przemieszczeniem i skręcił jeszcze raz obie kostki, a Kleo nie. Magia, tfu!.

— Co się stało, Kleo? — spytałem, stabilizując się na niej. W szpilkach i półwisząc na mnie, była bardziej stabilna niż ja. Tfu, tfu, magia.

— Ślepnirek mi powiedział, że doktor jest chory, więc przybiegłam!

To skurwysynek, no...

— Co tam, Kleo? — spytałem, gdy już się wyprostowała. Było południe i lekko zaczął sypać śnieg. Kleo miała płatki śniegu we włosach, jak jakaś porno-Elsa z Krainy Lodu.

— Przyszłam, bo jeden taki starszy pan poprosił mnie o pomoc...

— Chodź do środka. — Wskazałem garaż, gdzie na dużym stole przymontowanym do maski starego audi 80, stał egzoszkielet kota, który przerabiałem na endoszkielet psa, czyli Ślepnira 2.0. Posunąłem wiązkę kabli.

— Siądziesz? — spytałem, wskazując jej wylinkę Miękosia przerobioną na fotel z kulkami w środku. Kleo przycupnęła, i nie minęło dziesięć sekund, już zaczęła oglądać i wycierać chusteczkami wszystkie klamoty z okolicznych półek. Tak ma — lubi moje duperele i nie lubi bałaganu.

Ja w tym czasie zrobiłem herbaty w obtłuczonych, powyginanych menażkach, które pamiętają trzecią rzeszę, a z których swastykę trzymaną przez wronę, poprzedni właściciel delikatnie nadlał i wygrawerował uśmiech, czyli dwie kropki i kreskę. Zawsze cieszy, więc się i uśmiechnęliśmy. Siorbnąłem parującego płynu. Kleo patrzyła chwilę na mój stolik roboczy.

— To nie jest czasem to estońskie audi...? Te od tego, jak mu tam? — szukała na końcu języka Kleo.

— Taa, to ten jego hebel — rzuciłem. Drań spytał, czy mogę "przenocować jego furkę na czas krótkiego wyjazdu z kraju" — zrobiłem gest palcami. — A co, chcesz go?

Kleo do kilku tygodni temu jeździła kilkuletnim Mercedesem za kilkaset tysięcy, który jej rodzice "dali córce, bo czwarty im niepotrzebny". Mercedesa szlag trafił podczas ostatniej akcji, ubezpieczalnia prowadziła dochodzenie, Kleo więc, gdy trzeba było gdzieś pojechać, prosiła mnie o pomoc. Mogła kupić sobie nowe bez problemu, jeszcze mniejszy problem mieliby jej rodzice, ale to byłoby zbyt proste.

Kleo uśmiechnęła się znad trzymanego obiema rękami kubka Wehrmachtu. Zatrzepotała rzęsami.

— Czyżby pan doktor nie chciał już pomagać biednej, spieszonej damie w potrzebie?

Biedna, spieszona dama siorbnęła cicho, odetchnęła głośno i odstawiła kubek na wolny fragment puszki ze smarem.

— Taki starszy pan poprosił mnie o pomoc, doktorze, doprawdy dziwna historia: Jechał podobno tą drogą, co się jedzie na końcu Nowej, tam pod samym lasem jest ta przepompownia, czy coś, prawda? No i tam ten pan mówi, że jechał...

— Tą drogą, tym skrótem od tej starej piekarni Malfoya? — spytałem, a Kleo pokiwała głową.

— Mellera — poprawiła mnie z uśmiechem.

— Wszystko jedno, ale o tą drogę chodzi, tak? No, kontynuuj.

— No, i ten starszy pan jechał tam podobno czinkłeczentem, na skróty właśnie do tej piekarni, a kiedy dojechał, mówił, wyprzedził go jakiś wariat na motorze, a potem, gdy odjeżdżał, z bułkami i chlebem świętojańskim, coś, jakiś kształt, zatrzymało jego samochód i, no...

Kleo zamilkła. Milkła tylko wtedy, gdy była zakłopotana.

— Wytargał go podobno ktoś z auta i ogłuszył, a jak się obudził, to... No...

— No co, zgwałcił go ktoś?

— Gorzej. — Siorbnęła herbaty, ukrywając twarz w burzy włosów i za kubkiem.

Ciekawe... W tej okolicy, gorzej niż zgwałcił? Bardzo ciekawe.

— Powiesz mi?

— Obawiam się, że ten pan jest... No, w ciąży.

A to dopiero.

*

Później pan Kreis opowiadał, a Kleo i ja siedzieliśmy na taboretach w "kuchni dla gości" i słuchaliśmy.

— Więc jest tak, jak mówiłem pani Kleo, no. Nigdy nie miałem nadwagi, nigdy nie miałem brzucha nawet, a tu w czternaście dni od... No, napadu na mnie, tego napastowania! Nagle brzuch mi urósł. Bez mała dziwne, nie? — skończył facet, wskazując na jajowate brzuszysko.

— A skąd pan wie, że to od tego, a nie jest to jakaś, czy ja wiem, narośl albo coś? — spytałem faceta, no przecież nie wszystko ciąża, co się brzuchaci, nie?

— A bo widzi pan, moja mama była pielęgniarką. Wiem, kiedy widzę ciążę, a kiedy nie. I to — Wskazał na swój brzuch — jest ciąża. Choć niech mnie diabli, jeśli wiem, jak to działa.

Ja też nie wiedziałem.

— Proszę mi jeszcze raz wszystko dokładnie opowiedzieć.

*

Później, gdy wracaliśmy z Kleo do domu bocznymi drogami (samochody z dziurami po kulach i bez pasów bezpieczeństwa, z przyspawanymi tylnymi drzwiami na stałe, i z reflektorami-szperaczami okrętowymi na liście przedmiotów zaginionych... zazwyczaj wzbudzają ciekawość u przedstawicieli władz, którzy z kolei lubią niewygodne pytania i myślą że niby to przypadkowe obłapianie Kleo Sewittz w ramach mandatu ujdzie im na sucho), podsumowywaliśmy fakty.

— Twierdzi, że został napadnięty, nie wie przez kogo, nie wie co się stało, i teraz ma brzuch jak moja siostra w trzeciej gimnazjum.

— Masz siostrę, doktorze? — zdziwiła się Kleo.

— Nie.

Dostałem w ucho zwiniętymi rękawiczkami.

— Co za stworzenia gwałcą dziadków i zmuszają ich do noszenia pod brzuchem potomstwa? — spytała nagle Kleo, dowodząc trzeźwości umysłu i że łączy fakty i właściwie nie ma się do czego przyczepić.

— Nie wiem. Ale to raczej średnio logiczne stwory, niemądre — bo przecież tuż obok, o ile się nie mylę, znalazłyby lepszy obiekt, w którym można by złożyć jaja, no nie? Młodszy, o szerszych biodrach, jak... Ta, no, jak jej tam... Ta duża taka.

— Jak... Żaneta z piekarni?

— Właśnie. — Pstryknąłem palcami. — To czemu akurat ten stary pierdoła?

Jechaliśmy przez chwilę, nieświadomi niczego, a potem Kleo spytała:

— A co, jeśli to miała być Żaneta z piekarni, a trafiło na dziadka?

To był jakiś pomysł, uznałem po chwili. Jakiś, bo jakiś, ale był. Opcja ta jednak dzięki bogu pozwalała na pewne założenia, niezbędne do dojścia w sedno.

— To coś musiałoby być kompletnie ślepe, głupie i nieznające ludzkości.

— Malinka? — spytałem żartobliwie, przywołując nazwisko sąsiada, z którym mamy najczęściej jakieś przeboje. Kleo zamyślona rzekła tylko:

— Mula.

— Bożena? Mule się tak nie rozmnażają, o ile wiem. Można spytać, w sumie, jakby nie patrzeć, zawsze coś.

— To się zatrzymaj — powiedziała Kleo, niczym zahipnotyzowana.

Zatrzymałem samochód. Silnik diesla burczał nierówno. Tuż obok nas wyrósł kształt pięknej kobiety. Mula Bożena była prostytutką z jakichś wewnętrznych pobudek, a jako wampirzyca, czyli nieumarła — nie czuła zimna! Więc zimą nosiła tylko króciuteńki, zawsze rozpięty płaszcz i buty, a pod spodem miała tylko bieliznę, i nigdy nie było jej zimno, ani nigdy nie była zimna. Nigdy też nie była bardzo rozmowna.

— Cześć, Bożena, jak zdrówko?

Nieśmiertelna uśmiechnęła się przyjaźnie i podeszła do drzwi od strony Kleo.

— Bożenko, nie jest ci zimno? — spytała Kleo, patrząc ze współczuciem na prostytutkę, której nagie kształty pod płaszczem zdawały się świecić jakimś nadprzyrodzonym blaskiem, niczym ciało tancerki estradowej.

Mula miała zawsze uprzejmy wyraz twarzy. Pokręciła głową.

— A nie wiesz, co żyje w lesie, nie widzi i zapładnia ludzi? — spytała Kleo z uśmiechem.

Bożena nic nie odpowiedziała. Zamiast tego, gdy dostrzegła światła przejeżdżającego samochodu, wyszła na drogę, zatrzymała go i wsiadła doń. I tyle ją widzieli.

— To by chyba znaczyło, że nie.

— No chyba.

Ruszyliśmy w dalszą drogę z nosami na kwintę. W okolicy z nieumarłych pozostał tylko ghul Hoffman, stary pedał, i to pieprzone banshee, którego o nic nie chcę pytać. I tyle.

— Chuj, jutro trzeba tam pojechać i zbadać, co w trawie piszczy.

Chciałbym, żeby się okazało, że stary pierdoła jednak miał blackout, a kształt na brzuchu jednak okazał się jakimś nowotworem bez ukrytej opcji nadprzyrodzonej. Kleo chciała, żeby ubezpieczalnia jednak odkupiła jej samochód, bo czym innym jest wybuch granatu, jeśli nie nieszczęśliwym wypadkiem? Mieli 30 dni roboczych na rozpatrzenie, a dopiero leciał im trzeci tydzień. Skurwysynki.

Zostawiłem Kleo, bo przyszły do niej jakieś wymalowane i wypindrzone panienki na ploty, i poszedłem dalej pracować nad szkieletem Ślepnira.

Nad ranem, kilka minut po ósmej przybiegła do mnie Kleo i wyrwała mnie ze snu sprawiedliwego, który zacząłem zaledwie cztery godziny wcześniej. Miała na sobie ten sam komplet, co wczoraj, uzupełniony jedynie o malutką torebkę i pomadkę ochronną na ustach. Ja zaś miałem wory pod oczami od najlepszych projektantów i wyglądałem w lustrze jak... Wolałem nie mówić na głos. Kleo mówiła, że wyglądam jak zawadiaka i tylko prosiła, żebym się umył i włożył czyste ciuchy. Albo czystsze, jeśli taka opcja wchodzi w rachubę.

Dwadzieścia minut później wyglądałem jak nieco czystszy nieogolony zawadiaka z worami pod oczami, gotów na wyjście między ludzi. Kleo w tym czasie jakimś cudem przywołała Ślepnira i jakimś cudem udało jej się go wyszczotkować, co wyglądało na niemożliwe i, znając Ślepnira, nieprawdopodobne, żeby czeszący miał tyle samo kończyn po, co przed. Na podłodze w garażu leżało kilka, lekko licząc, kilo różnych insektów, kłębiąc się w kalfasach. Od długich, tłustych jak zaskrońce glist, po chrząszczowate wielkości myszy. I mnóstwo innych, mniejszych. Kleo co chwilę kopała lekko kalfasy, żeby co agresywniejsi wspinacze spadli z powrotem.

— Co z tym można zrobić, doktorze? — spytała Kleo, trącając czubkiem buta. W środku zaszeleściło.

— Wjebiemy to Malince do wentylacji za pomocą turbojeżotrzmiela. — zakomenderowałem.

— Świetny plan.

Malinka wprawdzie zaczął odbudowywać ten swój burdel zaraz jak tylko policja z niego wyszła, ale różni życzliwi (ja) wciąż nasyłali na niego sanepid, komisję nadzoru budowlanego i wszelkich innych urzędasów. Należało się chujkowi za tą akcję z Czeczeńcami i babcią samo zło, nawet jeśli, jak się zarzeka, to nie jego wina i on nie wiedział.

— Co tam? — spytałem Kleo, gdy skończyłem naprowadzanie turbojeżotrzmieli na Casa de Framboya, czy jak to się teraz nazywa.

— No, musimy pojechać do tej całej piekarni, porozmawiać z Żanetą, czy może czegoś nie widziała?

— Aa, fakt. To jedźmy.

Mieliśmy do wyboru mój wczorajszy pojazd, istny zlepek klepek, albo całkiem znośne, nareperowane audi A4, które miało tylko tendencje gubić tłumik i gasnąć bez przyczyny. Bez wyraźnej przyczyny.

— A nie możemy pojechać golfem Alfreda? — spytała Kleo. Miałem mnóstwo przeciwskazań: między innymi to, że na bank coś nam się stanie i na bank szlag trafi ten piękny samochód, ale w sumie, jakby Alfred, mój nieżyjący sąsiad tego nie wiedział...

— Ty idź gadaj z Hoffmanem — poprosiłem Kleo. — Tobie nie odmówi, a mnie gotów opierdolić za głupie pomysły i posłać do wszystkich diabłów. Hoffman, ghul i opiekun mojego odziedziczonego dobytku, traktował mój hangar jak wypożyczalnię/muzeum i ostatnio strasznie się zrobił gburowaty i mrukliwy, gdy tylko zachodziłem do niego coś sobie wyciągnąć.

— Miałby rację — powiedziała Kleo i puściła do mnie oko. Sprzedałem jej klapsa w tyłek, i poszła.

Po chwili podjechała pode mnie błyszczącym golfem dwójką, należącym od nowości do mojego sąsiada, Alfreda Rosborga, który umierając, zostawił nam wszystko w spadku. Szkoda tej maszyny na nasze eskapady, ale z drugiej strony jedziemy tylko do piekarni, myślałem, pakując bezmyślnie do bagażnika granatnik HK69 z kilkoma pociskami, który zajebałem antyterrorystom w zeszłym roku podczas masakry z Katowickiej, a którego używałem jako wieszaka w garażu. Do schowka w golfie chciałem wrzucić ukraińskiego Forta, ale w środku nie było miejsca, bo Alfred woził tam rękawiczki. Pozostawało włożyć go do kieszeni. Wsiadłem, a Kleo wdepnęła pedał gazu i golf pomknął po ośnieżonym podjeździe.

Jechaliśmy dość chwilę, bo okazało się, że coś tam remontują i trzeba jechać naokoło. Więc zamiast dwóch kilometrów jechaliśmy pięć. Pod piekarnią, jak to w takich miejscach na uboczu bywa, trochę rozjeżdżone, trochę nie; ślady ludzi i zwierząt odbite na śniegu, a pod wejściem typowa wydeptana ślizgawka.

Kleo chciała od razu wchodzić i pytać, ale ja uznałem, że najlepiej będzie poczekać chwilę, poobserwować perymetr, obejść budynek... Więc ona poszła, niby to kupić bagietkę, a ja odpaliłem papierosa i poszedłem popodsłuchiwać od tyłu i popatrzeć przez okna do środka.

*

Gdy stanąłem pod okratowanym oknem, gówno było widać, aczkolwiek słychać było całkiem nieźle. Ktoś się pieprzył, gdzieś w czeluściach piekarni. To, albo wymierzał mnóstwo szybkich klapsów.

Musiałem na chwilę przerwać podsłuchiwanie, bo podjechał na rowerze facet, oparł go o ścianę tuż obok mnie, i rzucił tylko, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie:

— Dalej ruchają tę piekarkę?

Zbaraniały, z petem w pysku, kiwnąłem tylko głową. Facet podszedł do mnie, wyciągnął peta z papierośnicy, odpalił.

— Robiliśmy tam trzy tygodnie temu remont, wie pan, i już wtedy ją ruchali. Cały dzień prawie, wszyscy piekarze po kolei, panie, ją ruchają, i patrz pan, nie w gumie, nie w niczym, i nic! Nie zachodzi. I panie, co roku tak samo, cały miesiąc, jak zaczarowani!

Facet zniżył głos, przysunął się bliżej i dodał:

— Też ją tam ze dwa razy obróciłem, panie, wprawdzie panienka nie w moim typie, piekarka, przy kości, panie, dupsko: Takie — zademonstrował, wkładając peta do ust. — Ale wie pan, głodnemu, he, he, chleb na myśli, to nie patrzy, nie? Ale takie to było, panie, że ja tak po nich wszystkich, rozumiesz pan? Trochę, wybacz pan, obleśne. — Zrobił obronny gest rękami, wypuszczając dym nosem. — A piekarka jak w transie, więcej i więcej!

— Słyszałem, że nawet jej własny, z przeproszeniem, ojciec, ją tam na tym zapleczu piłuje, wyobrażasz pan to sobie? Co to za świat, panie... Co za czasy. — Facet zaciągnął się ostatni raz i rzucił peta na ziemię. Odwrócił się i poszedł. Mijając idącą do mnie Kleo, uchylił kaszkietu i pozdrowił ją serdecznie. Kleo odpowiedziała mu wesoło. Kleo zawsze jest miła. Nie uszło też mojej uwadze, że jak tylko go minęła, zrobił iście karkołomny trik koszykarsko-ornitologiczny, czyli pivot z żurawiem na lodzie, i o mało co się nie wywrócił. Posłałem mu uśmiech z takim gestem skrobania marchewki, a gdy Kleo odwróciła się do niego, odwrócił się dynamicznie i poszedł dalej w swoją stronę.

Kleo podeszła do mnie, otworzyła usta, żeby zacząć ale powstrzymałem ją gestem. Pstryknąłem petem, przyłożyłem palec do ust i pokazałem, że ma przyłożyć ucho do drzwi i słuchać.

— Ktoś się dobrze bawi — szepnęła.

— Yhym — potwierdziłem, bo i nie było sensu zaprzeczać.

— Żaneta? — spytała Kleo, prostując się.

— Yhym — powtórzyłem. — Ponoć. Ten facet tak powiedział. — Wskazałem rower faceta i kierunek, w którym odszedł. I powtórzyłem Kleo całą historię.

— Dziwne... — Zmarszczyła i potarła nos. — Myśli pan, doktorze, że to ma coś wspólnego z tym brzuchatym dziadkiem?

Kleo i ten jej "doktor". Jadamy razem, sypiamy razem, tu i tam się ślub przewija w rozmowach, a ona "doktorze", jakbym się dopiero co wprowadził. Ale może tak być musi.

— Trzeba tam wejść i spytać, czy Żaneta była tego dnia, kiedy nastąpił atak, w piekarni, i czy ją, no wiesz. — Zrobiłem gest palcami. A potem biodrami. A potem już znane wszystkim gesty smarowania, woskowania i poklepywania, rodem z teledysków i filmów o Murzynach. Kleo przewróciła oczami, a potem puściła do mnie oko i szarpnęła za klamkę. Drzwi nie ustąpiły. Zamknięte, pewnie.

Kleo uderzyła dłonią w drzwi.

— Żaneta! — krzyknęła. — Żaneta! Otwórz!

Zza drzwi dobiegł nas chrobot. Drzwi uchyliły się odrobinę.

— Żanety nie ma. Przekazać coś? — spytał chłopak.

— Ja wiem, że jest — powiedziała Kleo stanowczo i wzięła się pod boki. Chłopak wzruszył ramionami.

— Daj Żanecie wyjść na papierosa, no... Ze starą koleżanką, Kleo Sewittz — dodała z naciskiem.

— K-Kleo...? Sewittz? Kleo Sewittz? — chłopak zbladł i zaczął się tłumaczyć trzy po trzy. — A-ale... Ja jestem niewinny! Ja, nie, to znaczy, to oni, to ojciec, jej szef, znaczy pan Meller, on nam, tak jakby kazał, no... Ale, pani Kleo, to naprawdę pani? Ja, ja... A, ...

I zemdlał.

— Robi wrażenie, co? — Kleo odwróciła się do mnie, prezentując obfity, można rzec: bujny, dekolt. — Ten chłopak chyba zemdlał, doktorze. Kucnąłem. Chłopak wyglądał na zmizerowanego i wycieńczonego. Wrażenie czy wyczerpanie — wszystko jedno. Padł, jak stał. O jednego mniej do martwienia się.

— No to wchodzimy do środka, jak do siebie. — Wyciągnąłem z kieszeni Forta i schowałem za sobą. — Tak na wszelki wypadek. — Objaśniłem. — Prowadź.

Kleo przestąpiła nad omdlałym chłopakiem, a ja kontrolnie trąciłem go czubkiem buta, bez większego rezultatu. Mruknął tylko coś. Wzruszyłem ramionami i poszliśmy dalej, w głąb budynku.

Po chwili minęło nas dwóch chłopaków, mniej więcej rówieśników leżącego, którzy nieśli jakieś koszyki z chlebami dokądś, no, gdzieś indziej w każdym razie.

Upiorny skowyt przerwał miarowe pojękiwania, po czym rozległ się trzask i plask. I zrobiło się cicho. Bardzo cicho.

— Idę. — Powiedziałem do Kleo. W następnym pomieszczeniu były drzwi, a za nimi, do kaloryfera starego typu, przykuta różowymi kajdankami z seks-shopu była jakaś dziewczyna. Teraz wisiała na wykręconych rękach, jakoś dziwnie przywiązana do połamanej metalowej konstrukcji na podłodze, która prawdopodobnie pod wpływem drgań, ciężaru i różnych naprężeń, przeszła z trzaskiem z 3d do 2d. Dziewczyna zaś była, no, nie bójmy się powiedzieć, przy kości, w resztkach jakichś pończoch, rozwiązanym gorsetem, z tłustymi włosami, z walającymi się na podłodze seks-gadżetami — w tym, wypisz, wymaluj, butami rodem z szafy mojej towarzyszki. Miały ułamane obcasy, pewnie darła nimi sufit, albo coś, bądź co bądź pomieszczenie wyglądało jak klatka minotaura czy innego zwierzoludzia. Pytanie tylko, gdzie mieszkaniec.

Usłyszałem dźwięk. Odwróciłem się dynamicznie, z pistoletem w górze, ale to Kleo nastąpiła na jakiś okruch. Pociągnęła nosem.

— Czujesz, doktorze?

Czułem, ale poza spoconą dziewczyną i wszechobecnym pieczywem... Nic konkretnego.

— Sperma. — Powiedziała Kleo. — Śmierdzi tu spermą.

*

Być może mam mniej wrażliwy nos, na szczęście nie czułem tego, o czym mówiła Kleo aż tak, żeby to wyszczególnić z tła tego piekarskiego burdelu. Z rozważań wyrwała mnie Kleo.

— Wyjdź, doktorze. Tu potrzeba...

— Nie mów tego. — Ostrzegłem Kleo.

— Może mógłby pan przynieść wiadro wody i jakieś mydło i ręcznik albo coś w tym rodzaju, doktorze?

Poszedłem więc, przykazując Kleo, żeby nie rozkuwała jej, dopóki nie dowiemy się, o co biega.

Znaleźć wiadro, mydło i fartuchy było stosunkowo nietrudno, jednak drogę z powrotem... Istny labirynt. Błądziłem chwilę, aż odnalazłem drogę z powrotem.

Wydawałoby się, że nie było mnie pięć minut, ale w jakiś sposób Kleo udało się ją rozkuć i wybudzić, a jak wróciłem, to siedziały w najlepsze i paliły cygaretki. To znaczy Kleo paliła, a Żaneta wyglądała na wycieńczoną, ale przytomną, a z ust zwisał jej tlący się brązowy rulon. Pachniało... Jak u Kleo w piwnicy. Coś jak jabłecznik, tylko że nie jabłecznik. Westchnąłem.

— Kleooo... Tu się dzieją dziwne rzeczy... — Zacząłem, podając jej wiadro, mydło i jakieś stare fartuchy. Kleo przystąpiła do obmywania twarzy Żanety, ja zaś usiłowałem ogarnąć mózgiem, co się tu dzieje.

— Zauważyłam, jak wyszedłeś do pomieszczenia obok i zniknąłeś na dwie godziny. — powiedziała Kleo, nie patrząc na mnie.

— Kurwa mać. Wiesz już coś?

— Tylko tyle, że nasza Żaneta jest tu od początku miesiąca, czy jakoś tak, i że w dzień, jak dziadek został zaatakowany, ona akurat była w spa. Tego akurat — powtórzyła — jedynego dnia.

Uniosłem brew.

— Sama nie rozumiem. Wstała rano i pojechała do spa, wróciła wieczorem. Tego akurat dnia nie była przykuta, przywiązana ani nic, obudziła się we własnym łóżku na piętrze, jakby to był normalny dzień, pomyślała, że jest czwartek, a w czwartki ma spa. Ubrała się i pojechała, a jak wróciła... No, od razu jest tutaj. Czyli że ktoś mąci jej w głowie...

— Nie mów tego — powiedziałem, podnosząc palec. — Wiesz, co ja myślę na... Ten temat.

— Wiem, doktorze. Ale albo farmakologia, albo, no właśnie.

— Kurwa mać. — Wypowiedziałem się wedle mej najlepszej wiedzy, komentując ogólną sytuację. Kleo w zadumie pokiwała głową.

— Myślisz, że to coś, co zapłodniło dziadka, to to samo, przed czym ją strzegą i obspermiają ci tutaj?

— Nie mamy jak się przekonać, bez instalacji kamery lub bez zabrania jej ze sobą. Co o tym sądzisz?

Kleo spojrzała na piekarkę, która wyglądała jak obraz nędzy i rozpaczy, westchnęła i powiedziała:

— Takiej jej nie weźmiemy do golfa.

*

Jechaliśmy z powrotem do domu. Kleo prowadziła golfa po wyboistej, oblodzonej drodze pewnie, jakby jechała palcem po stole. Ja krzyczałem do prawie rozładowanego telefonu na Jajkovicha, który bladego pojęcia nie miał, o co mi chodzi i nie widział w tym niczego dziwnego, a w dodatku strasznie przerywało i pewnie nawet nie słyszał połowy z tego, co mówiłem.

Rozłączyło nas. Rzuciłem bezużytecznym telefonem na ziemię.

— Nic? — spytała Kleo, chyba tylko po to, żeby przełamać ciszę.

— Nic. — odparłem.

— Kurde.

*

Po powrocie do domu, Kleo zaparkowała golfa u siebie na podjeździe. Po części dlatego, że potrzebowała samochodu; po części, bo u niej była mniejsza szansa, że nagle wybuchnie albo że banshee będzie odgryzać królikom głowy na dachu; ale chyba najbardziej dlatego, że pod jej drzwiami stał facet w zaawansowanej ciąży.

— O, kurde — powiedziała Kleo. Sprawa wyglądała na bliską rozwiązania, innymi słowy gość wyglądał, jakby miał wybuchnąć. Zaraz.

Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, jeszcze dobrze nie wysiedliśmy z auta, ale z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk. Facet zrobił zeza, i nagle, ten jego wielgachny brzuch pękł!

Z głośnym trzaskiem brzuch faceta eksplodował, rozsyłając treść, a raczej krew i szczątki, trudno powiedzieć, co, na wszystkie strony. Poza Kleo i jej domem, oczywiście, które dziwnym, lecz wyjątkowo częstym zbiegiem okoliczności, wszelkie brudne sprawy omijają. A przynajmniej większość. Ja zdążyłem schować się za drzwiami, ale golf wyglądał jak ołtarz po czarnej mszy. Nie, żebym cokolwiek na ten temat wiedział.

Facet, a raczej to, co z niego zostało, złamał się i upadł, a to, co z niego wypadło - obleśny kształt, wstrętny i śmierdzący - leżało bez ruchu. Wyciągnąłem Forta i podałem Kleo, ale odmówiła. Zrobiła krok naprzód, żeby lepiej się przyjrzeć tej sodomie i gomorze, a wtedy kształt zaryczał. Nie, żeby jakoś bardzo jak niedźwiedź, ale dość strasznie.

Ja stałem jak debil, na mrozie, zmarznięty i wpatrzony w brunatnoczerwony kształt, oczekując, aż drgnie, żebym mógł, nie wiem, zastrzelić go z ukraińskiej pukawki, czy też może pomóc mu, temu, nie wiem, czemuś, nie wiem, w czymś... Kleo stanowiła dużo wdzięczniejszy obiekt do spoglądania nań, ale ja stałem jak debil i patrzylem na to, co wypadło chłopu z brzucha.

Kleo zrobiła jeszcze jeden, ostrożny krok jak saper z delta force, i przycupnęła z gracją tuż obok. Wyciągnęła rękę, żeby dotknąć kształtu, jej ręka, dłoń właściwie, była tuż, tuż zaraz obok...

I nagle to coś podskoczyło. Rozchlapało brunatną maź dookoła (tylko nie na Kleo) i wyprostowało się. Kleo miała niezapomniany widok z perspektywy odległości kilku centymetrów na miniaturowego dorosłego człowieka o wzroście pięciolatka. Nie karła, nie dziecka, tylko... No, chłop, ino jakby stał w oddali. Popatrzył na Kleo, zawył, i — na litość boską — dostał normalnej, pełnowymiarowej jak na obdarzonego człowieka erekcji.

Kleo Sewittz, kucając i będąc w nielichym szoku, zdołała jednak wywrócić się do tyłu, na plecy, gdy ten homunkulus rzucił się na nią, erekcją naprzód. Wypaliłem z Forta raz, nie trafiając ale robiąc nielichy huk, a potem pistolet się zablokował. Spróbowałem energicznie przeładować, ale zamek został mi w ręce. Kurwa mać!

Dobyłem noża i rzuciłem się, z nożem w jednej i połową pistoletu w drugiej, szczupakiem na tego dziwoląga przez maskę - stałem bądź co bądź po drugiej stronie pojazdu, ale niefortunnie zatrzymałem się w połowie maski (takie rzeczy tylko w filmach) - akurat, żeby zobaczyć, jak Kleo, leżąc, bierze zamach i kopie stwora ostrą, wysoką jak diabli szpilką, prosto w jajca. Trafiła, wbiła się, a żeby wyciągnąć, musiała się trochę namocować, bo stwór w agonii zaczął się wić i machać wszystkimi odnóżami, jakby miał atak pląsawicy Huntingtona. Ja zdołałem tylko rzucić w niego połówką gnata, co poskutkowało tylko tym, że stwór posłał mi nienawistne spojrzenie, co pomogło tylko w tym, że Kleo wyrwała obcas ze stwora i - ku mojemu zdumieniu - pobiegła do domu, przeskakując nad rozciapcianymi zwłokami zwinnie niczym sarna. A ja leżałem na masce jak debil, przyklejony do niej krwią i wolę nie wiedzieć czym, ściskając nóż w ręce, zdany na łaskę i niełaskę tego dziwoląga. Patrzyliśmy na siebie chwilę: Gapiłem się w te kaprawe, zakrwawione oczy, świdrujące mnie bezlitośnie. Czekałem na pierwszy ruch stwora, a gdy drgnął, bo dostrzegł może jakiś ruch za moimi plecami, prawie podskoczyłem.

Rozległ się strzał. Stwór odwrócił się na pięcie i zaczął biec od nas. Odwróciłem się - w drzwiach stała Kleo ze strzelbą dwururką, i celowała za uciekającym kształtem. Rzuciła mi jakiś pistolet.

— Pan to goni, doktorze! — krzyknęła, a ja, jak debil złapałem pistolet i po prostu pobiegłem za tym stworem, nie patrząc nawet na to, czy nabity.

Za plecami usłyszałem, że Kleo trzaska drzwiczkami i odpala samochód. Ja biegłem, ślizgając się po oblodzonej drodze, nie patrząc, czy coś nie jedzie za mną, czy nie. Stwór biegł, o ile się orientowałem, prosto w stronę piekarni - na przełaj przez podwórka wychodziło dużo krócej, niż dymać autem naokoło. Rzuciłem okiem za siebie - ani śladu Kleo. Pewnie pojechała do piekarni, z której właściwie ledwo wróciliśmy. Nie wiem, o co chodzi, właściwie, czemu ja gonię tego stwora?, czemu on ucieka?, jaki to wszystko ma sens i cel? Dokąd on biegnie, co z tą piekarką, czemu ją wszyscy ruchają i czemu dziadek urodził potwora?

Czułem bijące pod czaszką zimno, pulsujące w skroniach i wypełniające zatoki. Jeśli wczoraj miałem katar, to jutro bez wątpienia zapalenie oskrzeli. Mur-beton. Zadyszka zaczynała mi już przeszkadzać. Ale biegłem.

Gdy stwor dobiegł do piekarni, którą najpewniej namierzył jakoś ultramagnetycznie, czy cos, stanął jak wryty. Przed piekarnią stał golf Alfreda, silnik pracował, drzwi kierowcy były otwarte... Kleo musiała podjechać na pełnej piździe i wybiec. Drzwi piekarni były otwarte na oścież. Stwór - który chyba odrobinę urósł - podążył w tamtym kierunku, kierując się nosem. Wąchał powietrze przed sobą, stawiając ostrożne kroki po wyślizganym podjeździe, nie przejmując się zupełnie moim kaszlem i charczeniem kilka metrów dalej.

Nagle w otwartych drzwiach mignęła jakaś postać. Kleo. Mikrus rzucił się do przodu, jednym susem przesadził rampę i kilka schodków, i głową naprzód wpadł prosto przez futrynę. Zobaczyłem tylko, jak pada na ziemię, a potem nie widziałem, żeby wstawał.

W głowie mi huczało; czułem się, jakby w mózgu zamieszkała mi gąbka z lodowatą wodą. Nie było sensu czekać, pobiegłem naprzód, żeby cokolwiek ten mutant nie zrobi, nie zrobił Kleo ani tej piekarce. W sumie, przemknęło mi przez myśl, że może trzeba było to zneutralizować, zamiast gonić, ale oczywiście w ludzkiej naturze jest czekać, żeby zobaczyć, co będzie potem - a teraz to już po ptokach.

Gdy wskoczyłem, ledwo, na rampę, ślizgnąłem się na lodzie i wyrżnąłem jakoś twarzą we framugę, tracąc na kolejny moment przytomność umysłu. Zapadał z wolna zmierzch, szarówa jak sto pięćdziesiąt i właściwie gówno było widać, a ja bez latarki, ani nic. Spojrzałem do środka - mutant leżał na plecach i wyglądał jak mały, okrwawiony i nagi grubas z wąsem. Nawet dosyć znajomo, przemknęła mi przez głowę myśl taka, ale nie było czasu na rozmyślania.

Odbezpieczyłem pistolet, który rzuciła mi Kleo, a który właściwie prawie przymarzł mi do ręki. Szczęk, trzask, sprawdzenie, czy jest nabój w komorze na pewno - był. Zrobiłem kroczek naprzód i się tak rozkaszlałem, że prawie usiadłem na ziemi, tak mnie wygięło. Ależ się wkurwiłem! Kopnąłem mutanta na ziemi - mutant nic. Uznałem, że i tak go zaraz zastrzelę, więc nie zaszkodzi mu, jak się na nim wyżyję - zacząłem więc kopać leżącego, skakać po nim i kaszleć tak, że prawie wyplułem płuca, a na pewno oskrzela.

— Ty kurwiu! Jebany! Ja muszę przez ciebie biegać, ty! Kurwiszonie! Kutafonie! — między każdą pointę udało mi się wstrzelić z kopniakiem, aż padłem na kolana ze zmęczenia.

I wtedy dotarło do mnie, że mutant wygląda jak wypisz-wymaluj ojciec piekarki, piekarz Malfoy, czy tam Meller. Tylko że nieprzytomny i, no cóż, skopany cokolwiek.

— Doktorze, pomoże mi pan? — z zamroczenia wyrwała mnie Kleo, prowadząc przed sobą piekarkę z zawiązanymi oczami. Kleo wyglądała na świeżą jak zawsze, a piekarka miała skute ręce tymi samymi kajdankami, co wcześniej. Miała też buty z połamanymi obcasami - musiało jej być zimno i niewygodnie, ale w sumie chyba lepsze to, niż gołą stopą po śniegu...

Otrząsnąłem się. Wstałem, ledwo, ledwo. Kleo zniknęła. Wziąłem na siebie część ciężaru piekarki i odprowadziłem ją, sunąc po śniegu i lodzie powoli, potykając się pod golfa, zastanawiając się, jak, u licha ona tam wlezie? Ale zanim pytanie urosło do rangi problemu, Kleo podjechała piekarnianym vanem, do którego wystarczyło wrzucić Żanetę. No, raczej wepchnąć. Otworzyłem drzwi przesuwne i po prostu ją tam pchnąłem.

Kleo wyszła, żeby mi i jej pomóc, ale zobaczyła, że piekarka leży między kasetami z bułką tartą i czymś tam, a ja chucham sobie na zgrabiałe, w połowie zamarznięte palce i usiłuję nie kaszleć, choć zimno mi jak cholera i przemarzłem na kość.

— Co z piekarzem zrobimy? — spytała, jakby to była nasza sprawa, co się stanie ze zmutowanym, świeżo urodzonym piekarzem, czy też jego jakimś klonem, czy chuj wie co. Wzruszyłem ramionami.

— Ja bym go zastrzelił i problem z głowy, ale to ja, wiesz — Wskazałem głową na otwarte drzwi do piekarni. Kleo spojrzała ponad moim ramieniem.

— Zostawiliście otwarte drzwi? Przecież wyleci! Pobiegnie za nami! — W panice Kleo pobiegła w stronę drzwi, nachyliła się przez rampę i trzasnęła wielkimi, metalowymi drzwiami, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Ktokolwiek, czyli piekarka, która leżała półnaga w bułkach, bo ja tak się rozkaszlałem, że nie usłyszałem kroków na śniegu Kleo, tylko trzask tych drzwi, a potem...

Potem nie słyszałem też kroków Kleo z powrotem, mimo że już nie kaszlałem. Coś było nie tak. Rozejrzałem się — Kleo skradała się w stronę vana, to znaczy biegła w szpilkach, ale nieco zgarbiona. Ja popatrzyłem na piekarkę, uznałem, że musi jej strasznie piździeć, i w odruchu ludzkich uczuć szarpnąłem za klamkę przesuwnych drzwi.

I tu zaczęły dziać się jaja, bo Kleo zdążyła wsiąść do vana i ruszyć gwałtownie i równie gwałtownie od razu wyhamować - co spowodowało, że biegnący, nacierający zza mnie kształt, zamiast wlecieć przez drzwi do kabiny, wyrżnął głową w karoserię.

Jakiż to był huk!

Piekarz, bo tak trzeba nazwać ten kształt, stał teraz zbaraniały i patrzył, jak mu numer nie wyszedł. Po chwiluni zorientował się w czasoprzestrzeni i zdał sobie sprawę, że zanim porwie piekarkę do pieczary i zrobi z nią chuj wie co - musi pozbyć się Kleo i mnie. A przynajmniej to zrozumiałem, gdy natarł na mnie i wymierzył mi taką plombę, że poleciałem na golfa, potknąłem się i wyrżnąłem głową w szybę - klapę bagażnika. Pękła. Pistolet wypadł mi z dłoni. Nie było mi dane go podnieść i zastrzelić piekarza, bo ten złapał mnie za szmaty - i jak ścierką cisnął mną w stronę vana. A potem jeszcze raz, tyle że parabolą - i wylądowałem w golfie, przez tylną szybę, powyginany jak chiński paragraf. Nie mogłem się ruszyć, taki wmontowany między tylne siedzenia a plastikową klapę z tyłu. Dziki piekarz chyba zrezygnował z kończenia mnie, bo nie czułem dalszych ataków.

Jeśli mam pomóc Kleo, to muszę się wygramolić, pomyślałem i zacząłem szukać jakiejś drogi wyjścia. Po kilku chwilach udało mi się podciągnąć się na tyle, że spadłem na tylne siedzenie golfa, i wycieńczony postanowiłem sekundeczkę odsapnąć i zaplanować, co dalej.

Nie było mi dane długo się nad tym głowić, bo nagle do golfa wbiegła Kleo, rzuciła mi na tylne siedzenie mój upuszczony pistolet, strzelbę z przedniego siedzenia, o której istnieniu zapomniałem, i oznajmiła:

— Wezwałam Ślepnira, musimy to objechać! i dodała: Da doktor radę strzelać w ruchu?

I nie czekając na odpowiedź, dała golfowi tyle gazu, że zrobiliśmy prawie 360• w miejscu. Zacząłem się jakoś gramolić spomiędzy siedzeń, i jakoś, nie wiem jak, z nogą uwięzioną za fotelem kierowcy, wyprostowałem się. Wziąłem pistolet i szukałem celu, ale nic nie widziałem.

— Kleo, nic nie widzę! — krzyknąłem rozpaczliwie.

— Już objeżdżam vana, tam go ostatnio kopnęłam, to tam powinien leżeć. — odparła, jakby mówiła, gdzie odłożyła pilot do telewizora.

Jak wyjechaliśmy zza vana, piekarz właśnie mocował się z drzwiami tylnymi i usiłował za łańcuch z kajdanek wytargać stukilową piekarkę zamotaną w bułki i inny szajs.

— Teraz! Ognia, doktorze! — krzyknęła Kleo, jak przejeżdżaliśmy wolno tuż obok. Wycelowałem i gruchnąłem dwukrotnie, ale musiałem walić przez zasunięte, oszronione szyby, no i kule poleciały panu bogu w okno.

— Jeszcze, doktorze! — motywowała mnie Kleo — Jeszcze!

Mimo, że właśnie robiła kółko na ręcznym, a mnie wykręcało na wszystkie strony, usiłowałem strzelać przez wszystkie trzy tylne szyby, aż skończyłem magazynek. Piekarz, jeśli dostał, nie obnosił się z tym.

Piekarka już tylko połowicznie zwisała smętnie, najwidoczniej była zaklinowana, czy coś, bo jedną ręką piekarz wyrzucał na drogę wszystkie klamoty z tyłu vana, a drugą szarpał półprzytomną za nadgarstek. Przycelowałem z dubeltówki, po czym gruchnąłem, wkładając w to całą swoją koncentrację, całe moje ja, całą nienawiść, całą wściekłość na to całe dziadostwo, które wnerwiło mnie tak, że zacząłem krzyczeć.

Piekarz wpadł, najwyraźniej trafiony, do wewnątrz vana, zupełnie przypadkowo, jak sądzę, wypychając poza niego piekarkę, która poleciała twarzą naprzód na śnieg, i tak została. Kleo depnęła po hamulcach, wybiegła, trzasnęła drzwiami vana, złapała za łańcuch kajdanek i zaczęła ciągnąć piekarkę w stronę golfa. Ciągnęła biedną, sponiewieraną piekarkę po śniegu, było z minus dziesięć, zimno jak chuj, ja cały porozpinany i potargany, z zamarzniętą krwią na twarzy i rękach, postanowiłem, że wyjdę z auta tą samą drogą, którą wszedłem. Wyciągnąłem się poza auto i wypadłem z niego, zahaczywszy o klapę bagażnika jakimś zamkiem czy paskiem, i która wyszła z auta razem ze mną. Odrzuciłem ją, zirytowany, zapomniawszy, że jeszcze może rok temu Alfred pewnie czesał te drobne, sztuczne włosy szczoteczką do zębów, i gdy zobaczyłem ją na ziemi, przypomniałem sobie o Alfredzie i o tym, jak dbał o to auto. Schyliłem się więc i podniosłem ów nieszczęsny przedmiot, kiedy kątem oka ujrzałem, że van zaczął się ruszać. Po chwili już zaczął się telepać. Piekarz w środku walił pięściami w boki i kopał w drzwi, co robiło straszliwy hałas i zagłuszało nawet głuchy odgłos krwi, która pompowana przez serce, łupała mi w uszach od adrenaliny.

Rozejrzałem się. Popatrzyłem na golfa, który wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy, a do którego Kleo pakowała właśnie przeszuraną po śniegu pod siedzenie pasażera piekarkę. Chciałem coś powiedzieć, ale co można było rzec?

Zwiesiłem głowę i po krótkiej chwili absolutnego objawienia do mnie dotarło, jak wielkim ciulem byłem i jestem; jak powinni mi mówić per: ciulu, zamiast: doktorze. Wyciągnąłem z bagażnika mojego HK69, wyciągnąłem kolbę, w zgrabiałe palce wziąłem kolejne pociski, i po prostu przywaliłem w vana, w którym zmutowany piekarz wyrywał sobie w poszyciu drogę na wolność. Van oberwał w tył, zrobił "bum" i podskoczył, po czym spadł na ziemię na bok i zaczął płonąć. Po chwili namysłu złamałem lufę, włożyłem drugi granat 40 mm, po czym przywaliłem raz jeszcze.

Tym razem dupło naprawdę solidnie, bo najwyraźniej wybuchł też bak, trafiony bezpośrednim strzałem. Nagle zrobiło się bardzo jasno. Został mi jeden granat, postanowiłem, że zostawię go na jakby co — w końcu nie było sensu ładować trzeciego w płonący wrak vana, może dwa i pożar załatwiły sprawę — a jeśli nie, to ostatni lepiej wpakować prosto w mutanta.

— Jedźcie. — powiedziałem do Kleo. — Zawieź ją gdzieś w bezpieczne miejsce i przywieź mi jakiegoś kałacha, na wszelki wypadek. Kleo nie czekała, tylko dała gazu i golf pomknął ośnieżoną drogą, by po chwili zniknąć za zakrętem.

A ja stałem tak, jak debil, na śniegu i mrozie, cały potargany i porozpinany, i patrzyłem, jak płonie piekarski van. Oczywiście nie tylko stałem, bo i obchodziłem wrak w poszukiwaniu śladów wyjścia potwora, ale nic się nie zmieniło. Nikt ani nic nie wyszło z vana, który płonął bardzo jasno i bardzo długo.

*

Kleo Sewittz wróciła po kwadransie z małym arsenałem, termosem z herbatą i elektrycznym kocem, który wpięła do gniazda zapalniczki.

Staliśmy więc tak oparci o maskę, owinięci kocem, z bronią w gotowości i obserwowaliśmy płonący samochód, aż zrobiło się rano i całkiem przygasł, więc i można było zerknąć do środka.

W środku był z całą pewnością szkielet człowieka i nie ruszał się, co uznałem za dwie dobre wiadomości, ale na wszelki wypadek wpakowałem w niego jeszcze dwa magazynki z kałacha, prawie z przyłożenia, jeden w głowę, drugi w korpus, po czym pojechaliśmy do domu.

*

Pod domem Kleo nie bylo śladu wcześniejszej erupcji człowieka, co wziąłem za dobrą monetę.

— Hmm? — spytałem, bo nie dosłyszałem, co Kleo mówiła.

— Amelia i Ślepnir zlizywali pana Kreisa stąd przez całą noc. — powtórzyła.

— To dlatego Ślepnir nie przybiegł na wezwanie? — spytałem.

— Anulowałam jego rozkaz, gdy przyjechałam tu z Żanetą i wszędzie leżały te kawałki tego pana, no pomyślałam, że tu bardziej się przyda... Miałam dobre przeczucia, prawda? Nie był panu tam potrzebny jednak, prawda?

Jednak, pomyślałem, dziękując opatrzności za to, że jednak strzał z dubeltówki i dwa granaty 40 mm zatrzymały tego potwora. Jednak...

Wszedłem do domu Kleo i padłem na kanapę. Zeszło ze mnie i mogłem podzwonić. Była ósma rano i dopiero było jasno od chwili, ale trzeba było parę spraw załatwić.

Najpierw opowiedziałem zaspanemu Jajkovichowi wszystko i kazałem zanotować, gdzie znajdzie trupa i labirynt - nie rozwodziłem się, bo obrażałem się jeszcze za poprzednie.

Potem wykręciłem do Gerharda, do wójta, żeby - jak Jajko weźmie trupa - ogarnął okolicę i w ogóle. A potem przedzwoniłem do mamy piekarki, że mam jej córkę całą i nawet może zdrową, i że ma się stawić u Kleo, bo trochę sobie musimy powyjaśniać. A potem zemdlałem.

Obudziłem się na przyjście państwa piekarzy, którzy wyjaśnili mi i Kleo, że to jakaś klątwa, że oni piekarkę Żanetę adoptowali, że to jego brat bliźniak się bluźnierstw i czarnej, tfu! magii dopuszczał i z piekarką Żanetą chciał spółkować, i że brzydził się kurew i oni, rodzice czyli, piekarkę Żanetę na kurwę tam wystylizowali i piekarze tam ją ruchali żeby tego odstraszyć, bo on dziewictwo czuje czy czuł, i ten dziadek... Kwestię tego, jak zgwałcił dziadka i się z niego odrodził, chyba pominęli, albo ja przestałem słuchać, bo odpłynąłem znowu w błogi sen. Potem przyszedł Jajkovich, który - piąte przez dziesiąte pamiętam - trupem się zajął, a mi jakieś tajne dekokta uwarzy, żebym nie miał zapalenia płuc, oskrzeli i opon mózgowych, i zaopiekuje się, hehe, Kleo. Myślałem, że wstanę i mu jebnę. Ale w końcu nie wstałem, bo przypomniałem sobie, że z Jajka stary pedał i z Kleo to co najwyżej może pogadać o butach.

I tak by się skończyła historia mojego choróbska, gdyby na sam koniec, pod wieczór nie przyszedł Hoffman i nie lamentował nad golfem, nie krzyczał na mnie, wyliczając mi każdą plamkę przez bite czterdzieści minut, (Kleo była gdzieś poza domem) a potem obraził się śmiertelnie, co było dosyć sporym obrażeniem się, zważywszy, że był nieumarłym.

Już miał wyjść, bo kończył właśnie trzeci raz wyliczankę jego strat moralnych wynikłych z moich strat materialnych, gdy weszła Kleo. Podeszła do Hoffmana, górując nad nim swoją dumną, seksowną postawą i tupnęła wysokim obcasem mocno. Hoffman prawie podskoczył.

— Hoffman, a co ty tutaj? Wracaj do stodoły i bierz golfa na warsztat. Ma być gotowy na przyszły tydzień. No, na co czekasz? Ruchy! — była stanowcza jak stado szerszeni. Hoffman fuknął na mnie, wziął kluczyki z rąk Kleo i wyszedł, szurając nogami w ramach protestu.

— Czemu akurat na przyszły tydzień ma być gotowy? — spytałem, unosząc się na łokciach z kanapy.

— A, tak tylko powiedziałam. — Podeszła do mnie i położyła się obok mnie na kanapie. — Przez najbliższy tydzień — żadnych ekscesów!

— Chyba żartujesz...

Nic już nie mówiliśmy, bo i nie było nic do powiedzenia. A w trakcie, cholera, nie rozmawiamy.

 

/

Na próbę zrobiłem normalny zapis dialogów. Może mi się spodoba?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (9)

  • Ritha 27.01.2017
    Pulpcia <3 Jakżem ja tęskniła za Pulpciom, ech... Nawet wylinka mojego ulubionego zwierzaczka się pojawia, nie omieszkam wspomnieć. :>
    Tu mi się takie stwierdzenie rzuciło „Tak ma — lubi moje duperele i nie lubi bałaganu.” – te dwie rzeczy się zdecydowanie wykluczają :D Co do dialogów, w obu formach git. Mula Bożena mogłaby mieć kumpelę po fachu, Irenę. Byłaby Bożena i Irena xD Dżołk. Momentów ulubionych było co najmniej, na oko, siedemnaście, w porywach do dwudziestu czterech, pozwolę sobie odpuścić wskazywanie ;) Hoffman się zabawnie irytuje. I naśmiewanie się z Malinki też mnie cieszy :D

    Trzeba mieć jednak wyobraźnię, żeby tak pociągnąć fabułę. Podobało mi się nawet bardziej niż dawniej, momentów zabawnych jeszcze jakby więcej i akcja jeszcze jakby bardziej wartka. Dialogi i sposób wyrażania emocji i opis sytuacji naszprycowany mnóstwem drobnych, charakterystycznych szczegółów, jakichś tam gdzieś, pikantnych, przemyconych mimochodem, co tworzy ten Pulpciowy klimat. I jest jedna taka cecha wg mnie wyróżniająca. Bo tak... Jest jakaś tajemnica, zawiązuje się akcja, między czasie całość zaciekawia nawiązywaniem do różnych wydarzeń, spoza tej, tak jakby, części, język dialogów jest żywy, przewija się seks, trochę przemocy (no ok, może więcej niż trochę), jakieś wulgaryzmy dodające naturalności i to wszystko razem wzięte, obsadzone jest w takim bardzo sielankowym, pozytywnym, spokojnym klimacie narracji, beztroskiego życia na wsi pośród wybuchających, od czasu do czasu, samochodów. :)
    I zakończenie tradycyjne, miłe i sympatyczne, ja widzisz w robocie czytam i nie mam co ze sobą zrobić xD Dżołk nr 2.

    Oks, czyli reasumując, długie jak pieron, co oczywiście na plus, ale kto leniwszy jak zobaczy objętość to wymięknie, poziom Pulpciowy zachowany, nawet rzekłabym podrasowany, myślę, że śmiało pięć gwiazd mogę wcisnąć. :)
  • Okropny 27.01.2017
    Cieszę się, że wciąż czytujesz :)
  • Ritha 27.01.2017
    No baa :)
  • alfonsyna 17.07.2017
    Niniejszym zgłaszam, że jeszcze tu czasem zaglądam i wcale nie jest to czas zmarnowany, wręcz przeciwnie. Przyzwyczaiłam się, że w Pulpach spodziewać się mogę i powinnam wszystkiego, niemniej nadal potrafię dać się zaskoczyć. Cała sytuacja wydała mi się wydała mi się na tyle absurdalna, że zasadniczo mocno prawdopodobna i pod tym względem jestem ukontentowana. ;) Akcja gnała jak zwykle wartko, co może nie każdemu by odpowiadało, bo wymaga zachowywania mocnego skupienia praktycznie przez cały czas, żeby nie zgubić wątku. Wyrównuje się to jednakowoż w jakiś sposób humorem i samym sposobem prowadzenia narracji. Domyślam się, że długość tekstu może niektórych niewytrwałych zniechęcać do czytania, choć z mojej perspektywy, gdy już się wejdzie w ten wir, jakoś to wszystko staje się "akuratne". Ewentualnych błędów nawet nie szukam, bo lenistwo i tak dalej. No ale przynajmniej nadal czuwam i daję znać. ;)
  • Okropny 18.07.2017
    Cieszę się niezmiernie z Twojej wizyty! :)
    (czekam na wizytę też i w Kopfrkinglach)
  • Canulas 16.12.2017
    Nauczyłem się po tym tekście, kurwa, jednaego. Pisząc komentarz, pisz w dokumencie obok.
    No chuj mnie strzeli, miałem ponad piętnastometrowy komentarz i coś się zjebało. Az żeb podladł. Aż dawaj szukać, czy się odzyckać da. Chuj. Nie ma.
    Szkoada. Wiele miałem przemyśleń. Kilka różnej natury uwag. Wszystko w piździeć. Trudno.
    Część świetna od strony pomysłu. Kilka uroczo (już teraz ich nie znajdę) ujętych mysli.
    Nie wiem. Być może, jak mnie najdzie, przelecę jeszcze za jakiś czas, pod kątem tych watpliwości, po trohę też miałem. Póki co, napisze tylko, że historia całkiem plastycznie przedstawiona.
    Wybuchający chłop - cudo.
    A jak patrzę na ten komentarz i go zestawiam z tamtym, to chuj mnie strzela.
  • Okropny 16.12.2017
    Canulas, ja zawsze komentarze piszę w dokumencie obok - bo opowi się czasem z komentarzem wysypuje. Dzięki za wizytę, szkoda że poszło się jebać, milo, ze chciało Ci się czytać.
  • Canulas 16.12.2017
    No szkoda, szkoda jak chuj. Nauka na przyszłość.
    A jeszcze taki pech, bo ja co dopisałem kawałek komentarza, to brałem na wszelki wypadek, kopiuj. Tylko, że w momencie, gdy się wywaliło, to akurat miałem zaznaczony Twój kawałek do skopiowania.
    Pech.
  • Okropny 16.12.2017
    Obyś w #28 pamiętał ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania