Poprzednie częściPenny Pulp #1 - Potwornik komornik

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Penny Pulp #28 - Dziwki i Czeczeńcy

Na biurku zadzwonił telefon. Nie patrząc nawet w tamtą stronę, sięgnąłem poń z zamiarem odebrania. I może nawet byłoby mi się udało, gdyby nie to, że na drodze ręki do słuchawki, stał na upiłowanej lufie obrzyn, a obok niego koszyk z ostatnimi w tym roku malinami. Po chwili telefon przestał dzwonić, a ja, ku swemu zdumieniu, miałem dżem malinowy wszędzie tam, gdzie właściwie mieć go nie chciałem.

Gwizdnąłem na Ślepnira, mojego psa, choć lepsze byłoby pewnie określenie "pół pająk, pół pies, pół terminator, pół samobieżna szafeczka", ale pies brzmi lepiej i krócej. Ślepnir przypełzł leniwie z pokoju obok, by zlizać maliny z parkietu razem z lakierobejcą, woskiem i kilkoma warstwami kurzu pokrytego pastą, papierami, petami i przeróżnymi śrubkami, kabelkami i tym podobnymi. Przyłożyłem telefon do ucha. Halo, mówię.

Kurwa, Okropny, przyjechali, mówi głos. To mógł być każdy.

I co? Pytam, bo mam nadzieję, że poznam po głosie i wywnioskuję kontekst wypowiedzi.

To, że teraz mam nieogolonych ruskich w drelichach i ortalionach na dwa miesiące, a w budynku mieszka babcia. Co robić? Poznałem, kto zacz i o co biega: Koledze prababcia, starowinka leciwa umarła, zostawiwszy mu dom z działką. Kolega ponoć wynajął jakimś typkom chatkę na rok z góry, ale typki przez dziesięć miesięcy nawet stopy nie postawiły, więc kolega, żeby rury nie zamarzły i myszy czy robaki się nie zalęgły, siostrze tej babci tą chatkę podnajął za darmoszkę, byle babcia dbała o dom jak o swój, paliła w zimie żeby rur nie wyjebało i takie tam. Ponoć. Babcia sama jakoby się zgłosiła, żeby pomóc. Aż tu nagle po dziesięciu miesiącach ciszy i braku kontaktu, przyjechali najemcy. Hm. Ciekawe, czemu akurat teraz, tak nagle.

W czym problem? Pytam, ale kolega coś polamentował, że on tam remont zaczyna, że willa, że basen, że uzdrowisko, dom przyjęć, dom do wynajęcia na imprezy i co jeszcze. I że babcią on się zajmie, ale tamci to jakaś hołota i on by im umowę wypowiedział albo kruczek znalazł, ale on się sam iść boi i czy ja mogę, on teraz nie może bo zaprawa mu stwardnieje czy plomba w zębie świeża, czy coś.

Odłożyłem lutownicę, włożyłem magazynek do Makarowa a Makarowa do kieszeni, cmoknąłem na psa i wyszedłem z domu. Pizgało dosyć; bądź co bądź, październik w rozkwicie. Autem było tuzin kilometrów, a z buta, żeby było śmieszniej, lasem i starym tunelem kolejowym, dwa. Było chłodno, ale nie wszędzie może być ciepło jak u Kleo pod kołdrą, nie?

***

Nie mogło zabraknąć niespodzianek.

Szedłem z wolna tunelem, w którym już lata temu, w przypływie chęci udogodnień, zainstalowałem światło na czujnik ruchu. Mojego ruchu. Zapalały się trzy żarówki z rzędu - tak, żeby było widać co z przodu i z tyłu. Zazwyczaj pusty tunel, z rozkradzionymi torami, podkładami i nawet żwirem i tłuczniem do gołej, twardej gleby, dziś mieścił starego dżipa, daewoo lanosa i jakichś sześciu chłopa w głupich szmatach moro. Oczywiście każdy inny wzór, żadne dwa nie takie same i każdy wykrywacz metalu w ręce. I chodzą po ciemku, błyskając latareczkami. I pipczą. Widzą mnie z daleka, jak światło mi się świeci, i zapadła między nimi konsternacja. Jeden uznał, że jest ponad to i szukał dalej szczęścia w ziemi, dwaj stali wyczekująco, dwaj udawali, że ich nie ma, a jeden nawet się schował do samochodu.

Gdy już byłem przy nich, w świetle żarówek wyglądali jak jacyś idioci-przebierańcy. Bojownicy odbytnicy. Fani strzelectwa kulkowego. Impreza integracyjna.

Chuja znajdziecie, chłopaki, powiedziałem, przechodząc obok. Ślepnir usiadł obok jednego. Żachnęli się. Jak to niby? Zapytał jeden, z papierosem w ręce. Odsunął się, gdy z psa kilka glist rozpoczęło ewakuację i zaczęło zmierzać w stronę wypastowanego buta z demobilu.

Tak to, że tu nic nie ma, w tym tunelu, tylko żelbet, szlaka, żużel i druty wysokiego napięcia w podłodze. Będzie wam biło co dwa kroki, chuja znajdziecie. Ślepnir, zostaw! Zaczął się niebezpiecznie kręcić przy lanosie, a nie miałem ochoty na kłótnie.

O, panie, zaczął jeden, nie patrząc na psa, my tu już dwadzieścia łusek znaleźliśmy. Do Makarowa, dodał.

To znajdziecie jeszcze pięć, prawdopodobnie, choć może raczej bliżej tamtego wyjścia, wskazałem palcem.

A pan skąd wie?

Bo tam stał burak z rakiem, jak się tu ostatnio strzelali. Kojarzycie, peem Rak? No? Kojarzyli. Samego raka może znajdziecie w krzakach, o, tam, wskazałem palcem krzaczory za tunelem. Gówno prawda, rak był u mojej sąsiadki Kleo w piwnicy, ale niech się trudzą. Tam wyrzucił, a gliny nie znalazły, powiedziałem, i to akurat była święta prawda.

Narka, powiedziałem im, gwizdnąłem na psa i poszedłem dalej w swoją stronę, nie odwracając się. Gdy już byłem za tunelem i wchodziłem w las, usłyszałem jak biegną. Ciekawe, czy coś znajdą w tych pokrzywach. Pewnie przeziębienie i szkło. I łuski z Makarowa. Ech. Muszę zacząć sprzątać takie rzeczy po sobie. Po chwili wrócił do mnie Ślepnir, z kawałkiem czegoś w zębach, co mogło być plecakiem w plamki. Ich wina, że nie pilnowali. Ich wina, że nie uciekli od razu. Ich wina, że się pchali w tunel, ha! Oby ich żaden tryłak nie złapał, bo będzie przejebane. Mam nadzieję, że już ich tam nie ma, tych tryłaków. (To takie niby jeże, niby krety, ale wyskakują jak pająki z dziur i gryzą po nogach. I roznoszą trypra, stąd nazwa.)

Doszedłem na miejsce docelowe. Przywiązałem pro forma psa szpagatem do ręki, że niby na spacerze jesteśmy i wchodzimy na nieogrodzoną posesję babci kolegi, dzień jak co dzień, czy coś. Spora działka, ścieżka wydeptana przez róg, widać miejscowi, sarny i inni grzybiarze chodzą na skróty od lat i nikt się nie czepia, więc spodziewałem się, że raczej i dziś problemów nikt robił nie będzie. Tak myślałem.

Po chwileczce zmieniłem zdanie spuściłem Ślepnira ze szpagatu. I tak głupio wyglądał, bo konceptu bycia uwiązanym to on nie rozumie i albo idzie jak pudel czempion, podejrzanie jak cholera, albo robi rozpierdol jak diabeł tasmański i nie upilnujesz. Szpagat tylko przeszkadzał, więc zwinąłem go w kulkę i wyrzuciłem w krzaki w stronę śmietników na działce.

Ej, kurwa, podnoś to! Krzyknął ktoś gdzieś z lewej strony. Leśniczy? Myśliwy? Gajowy? Doktor Frankenstein? Rozglądam się, nikogo nie ma. I słyszę takie żtykurw, i biegnie za mną, przez wysoką, mokrą od deszczu trawę jakiś udup w dresie z kreszu, jakiś taki nieogolony dziwak, z wyciągniętą w górę ręką z tym moim szpagatem, dobiega do mnie i gdyby nie mój pudel tasmański, byłby na mnie wskoczył.

Pane kurwe co pana śmieci tu nie pana śmieci bier pan to i spierdalaj tu priwatne posesje! Ryczy mi w twarz facecik, metr siedemdziesiąt, cały mokry i rzuca mi tym szpagatem w twarz. Kiepsko trochę. Szpagat spadł na trawę. Popatrzyliśmy nań obaj, w milczeniu. Gdy podniosłem wzrok, ten w dresie popatrzył na mnie groźnie i pogroził palcem.

Podnieś to kurwa, bo ci przypierdole i ci to w dupe wsadze! Wykrzyczał mi w twarz. I wychodzi ta babuleńka z domu, październik, pada deszcz, a ona w fartuchu i w laciach podchodzi i pyta, o co chodzi.

Przedstawiłem się. Babulinka się rozpromieniła. Aaa, doktór okropny, proszę proszę do dumu, się doktór zupki ciepłej napije, a i dla pieska cuś się znajdzie, dobry piesek! I wyminęła tego typka, podniosła szpagat i schowała sobie do kieszeni fartuszka, mówiąc, mój sznureczek, zawsze się zapodzieje gdzieś, dzięki że pan znalazł, doktorze, zapraszam, do dumu, w dumu ciepło, taak, dobry piesek... I zaprowadziła mnie do domu, wprawiając tego faceta w osłupienie. Szedł za nami i coś marudził, ale nie wiem co. Kompletnie go olaliśmy.

W środku dwie duże izby, kuchnia i schody na górę. Na górze jakieś hałasy i trzaski.

Pies dostał michę, ja dostałem michę i siadamy do stołu. Babcia konspiracyjnym tonem szepcze do mnie: Masz broń? Wyciągnąłem z kieszeni Makarowa i podałem babci kolbą do przodu.

Aaach, Makarow... Powiedziała babcia, zręcznie demonstrując mi odciąganie zamka, przeładowywanie, wybijanie, sprawdzanie i wbijanie magazynka. Byłem trochę w szoku. Schowała pistolet do szufladki w stole.

Od razu bezpieczniej, powiedziała głosem zupełnie nieprzypominającym tamten poprzedni głos leciwej staruszki, co to wykituje za tydzień ze starości. Jak skończyłem, odpaliła papierosa. Kuchnia wypełniła się gryzącym dymem. Czeczeńcy, powiedziała ściszonym głosem. Mudżahedini, czy coś, najemne zbiry z Groznego.

Kolega Sławek, pytam babci, wie? Babcia gestem radzieckiego szpiona z filmów o Bondzie, zrobiła minę i skiepowała na podłogę. Nie wie, raczej nie wie, rzekła, pogroziła mi ręką z papierosem, i lepiej żeby się nie dowiedział.

O co tu chodzi? Spytałem.

Na mój nos są tu z powodu tych ukraińskich dziwek, co to je Malinka ma w tej swojej przybudówce. Ćśś, idą tu.

Faktycznie, coś mi się obiło o uszy, że Malinka wrócił z Ukrainy.

***

Wchodzą do kuchni. Czterech wielkich facetów i dwóch małych. I ja wiem, że to nie wszyscy, bo z góry dalej hałasy. Pod kurtkami ze skóry słabo zakamuflowane kałachy. Spod poł wystają pomarańczowe magazynki i tłumiki płomieni. Nieogoleni, lekko śniadzi. W dresach, drelichach i kurtkach. I każdy jak jeden z odpalonym petem w pysku. Wyglądali jak Nagły & Zmasowany Atak Palacza.

Wypad gość, mówi jeden, robi krok i łapie mnie za kaptur na karku. Ja nic, ziewnąłem najwyżej. Koleś pociągnął, ja chrząknąłem i Ślepnir złapał go za kostkę. Kontrolnie. Ni to fufnął, ni to parsknął.

Puszczej, powiedział do psa, trzymając mnie za kaptur i sięgając drugą ręką za plecy, gdzie pewnie miał gnata. Babcia wykazała się trzeźwością umysłu, weszła między nich i zastosowała manewr rozpraszający, upuszczając jakiś rondel, czy coś, jednocześnie szturchając gościa w plecy z siłą karateki. Typasy schyliły się, żeby pomóc, przytrzymały kałachy, wyciągnęły papierosy, zrobiła się z tego nie lada operacja logistyczna... Ale ten co mnie trzymał, odwrócił na chwilę wzrok, a ja rozbroiłem go zręcznie z drugiej strony. Po prostu wyciągnąłem sobie ten jego pistolet zza jego paska i schowałem do kieszeni. Nikt niczego nie zauważył, a typas chyba zapomniał że sięgał po broń i cofnął rękę.

Ślepnir, puść, wychodzimy. Ślepnir poluzował ścisk tytanowych zębów i facet odetchnął z wyraźną ulgą. Puściłem do babci oko i wyszedłem.

Za drzwiami wyciągnąłem i obejrzałem sobie pukawkę zbira. Stieczkin. Ruski automat, nieźle. Podłożyłem go do worka z ziarnem obok karmnika dla ptaków i poszedłem zdać koledze raport.

***

Na placu stała lśniąca lancia. Gdyby nie była taka szpetna, powiedziałbym, że pięknie się błyszczy.

No i co? Pyta kolega z obgryzionymi paznokciami. Widać było, że się znerwicował. Ale czym? To tylko sześciu, czy tam ilu uzbrojonych Czeczeńców...

Jak to co? Pytam, bo nie wiem, czego jeszcze mi nie powiedział.

Co to za jedni? Pyta, a ja się zastanawiam, czy go ktoś nie podmienił. Kolega zazwyczaj aż tak głupich pytań nie zadawał.

Słyszałeś, że Malinka alfonsem został? Spytałem z innej beczki. Kolega popatrzył na mnie dziwnie.

A ty skąd wiesz? Kto ci powiedział? Spytał nieco zbyt nerwowo kolega, i jeden rzut oka wystarczył. Ja już dobrze wiem, co się tu kręci. Co on nawymyślał. Dobrze, że Stieczkina babci zostawiłem, bo byłbym go teraz na miejscu zastrzelił. Postrzelił na pewno, kolega czy nie kolega.

Sławek, powiedziałem do kolegi, idę do domu. A ty przemyśl, czy opłaca ci się mnie w chuja robić i z Malinką w konszachty wchodzić. Przemyśl, pogroziłem palcem i wyszedłem. Ślepnir zawarczał jak na niego Harley ze zdupionym wydechem i kolega Sławek zrobił nerwowy krok w tył, potknął się o własne buty i wyjebał jak długi na plecy.

Byłem wściekły na skurczysyna. Kopnąłem tą jego wychuchaną lancię, ale nic się nie stało. Drugi raz mi się nie chciało.

***

Gdy wróciłem do domu, poszedłem od razu przez drogę do Kleo Sewittz, mojej ulubionej sąsiadki, partnerki życiowej i wspólniczki w sporej części moich wybryków, w większości jednak z przypadku wciągniętej w wir zdarzeń.

Kleo stała w kuchni i patrzyła badawczo na salon. Podszedłem, dałem jej buziaka, usiadłem na hokerze i wziąłem łyka z jej modżajto. Ależ ona robiła drinki! Wsadzisz kawałek węgla, wyciągniesz diament, na sto procent. Moc w szklance. Zamknąłem oczy, analizując aktualności w głowie.

Z zamyślenia wyrwał mnie stuk diabelsko wysokich szpilek, zbliżających się w moją stronę. Kleo Sewittz była zawsze wdzięcznym obiektem do obserwacji, ale teraz miałem zagwozdkę i nie wiedziałem, co z tym wszystkim zrobić tym razem.

Coś cię trapi, doktorze? Spytała Kleo, stając naprzeciwko mnie przy kontuarze w kuchni. Uchyliłem jedno oko i nie zawiodłem się - na widok jej dekoltu niejeden antyczny rzeźbiarz rozpłakałby się ze szczęścia, a więzienia rozpoczęłyby rozruchy, gdyby Kleo się przeszła po spacerniaku.

Co wiesz o Malince i jego ostatnich biznesach? Spytałem Kleo, nie otwierając oczu.

Ach, Malinka otworzył jakiś klub, dom przyjęć czy coś, i sprowadził tancerki i hostessy z Ukrainy, podobno śliczne dziewczęta. I możni tego świata zjeżdżają się z całej okolicy, podobno, zapewniła Kleo.

Jesteś pewna, że to poddasze nad jego garażem to odpowiednie miejsce na elegancki klub lub dom przyjęć? Spytałem, a Kleo zastanowiła się chwilę.

Może to taka modna knajpka właśnie przez to, że w takiej dziurze? Hipsteria i awangarda? Spytała Kleo, jakby próbując różnych opcji. Zupełnie, jakby nie znała Malinki i nie wiedziała, jaki to kłamliwy i oszukańczy wór. Ale może po prostu zawsze szuka dobrych stron. Zastanowiłem się trochę.

Okej, powiedziałem, idę tam. I pamiętaj, że jesteś jedyna. Otworzyłem oczy i jeszcze zanim wstałem z hokera, obserwowałem Kleo przy produkcji i opróżnianiu kolejnego drinka.

Przy drzwiach prosiła, żebym jednak nikogo nie zabił, nawet jeśli będzie trzeba, a jakbym potrzebował wsparcia, jakiegokolwiek, to ona może przyjechać. Powiedziałem, że idę na rekonesans, a nie na wojnę, a ona pogłaskała mnie pobłażliwie po policzku. Nie uwierzyła mi i wcale się nie dziwię.

***

Na posesji Malinki pojawiło się kute ogrodzenie, a zanim wychuchany, zamieciony i strzeżony parking. Czyżby stary wór się przebranżowił? Obszedłem parking, zajrzałem za mocno wydłużony garaż... Stały jakieś auta, pewnie pochodzenia równie pewnego, co przyszłość narodu. Jebaniec podniósł poddasze nad garażem o co najmniej piętro, choć ja oceniałem to na półtora. Czyli zdjął dach, dobudował piętro i nad nim drugie. Z okien świeciły światełka... Głównie czerwone. Gra cieni w przyciemnionych oknach sugerowała niezwiązane z tańcem rytmiczne ruchy kobiet i mężczyzn. Pies zaszczekał, z pięterka nad garażem wyszedł synalek Malinki i łypnął na mnie. Podszedłem doń szybko.

Nieczynne jeszcze, rzucił, i usiłował zamknąć drzwi, ale jakoś mu nie wyszło, nogą sobie blokował, potem zasuwa mu się omsknęła i chwilę się z nimi mocował. Spokojnie podszedłem, szarpnąłem mocno i od razu pchnąłem - chłopaczyna dostał w głowę i się rozłożył. A potem podszedł do niego Ślepnir, który warknął i chłopak zbladł do koloru góry lodowej i z głośnym chlupotem opróżnił jelita w spodnie. Przestąpiłem nad nim i poszedłem dalej. Zaczaiłem się za gipsową kolumną w stylu jońsko-wsiowo-skrętnym.

Teraz rozwiązała się zagadka, gdzie znikają wszystkie gospodarze, wszyscy lokalni przedsiębiorcy, gdy już znikają. Przez zasłonę z koralików, jakże oryginalną, oglądałem, jak w plastikowych cyckach głowę trzyma Alfred Schultze, piekarz. Ten Jan jakmutam od płotów, cały czerwony na ryju pije wódkę z jakąś laską i nawija jej coś do ucha. Heinrich "wydzierżawię twoje hektary" Bronischewski w przejściu obok molestuje ostro jakieś dwie panienki. Dudni jakieś techno czy trance, co ja tam wiem. Z rozkładu pomieszczeń znać, że są tu jeszcze co najmniej trzy pokoje, może więcej, plus to, co na górze.

Odwróciłem się i pytam tego małego, gdzie tatuś?

A ten gra hardo że nie wie o co biega i nic z niego nie wyciągniemy. I że mamy, ja i pies, cytuję, spie-spie-s-s-sp-spierdalać. W sumie już się zesrał, ciężko będzie go bardziej wystraszyć, teraz z gównem w majtach i z poziomu podłogi może sobie być hardy ile chce. Kucnąłem obok, oparłem kolano na jego mostku i obszukałem mu przednie kieszenie. Zabrałem telefon, zanim się zorientował, że może się bronić. Klamki nie wyciągał, więc albo nie miał, albo się bał, albo ją zasrał - grunt, że nie wyciągał. Tyle dobrego.

Ty, jak ty masz na imię, bo zapomniałem? Pytam, choć wiem, ale chłopak musi mieć o czym myśleć. Paweł, powiedział. Paweł, Pawełku, pytam gówniarza, a ty wiesz, że wioskę obok twój tatko wywinął numer Sławkowi i przyjechali chłopaki ze wschodu?

Strzelałem w ciemno. Wcale gówniarz nie musiał wiedzieć. Ale po jego minie widziałem, że aż tak całkiem to ciemny nie jest i pogląd na interesy starego jakiś ma. Ale trochę mu zamotałem, widać było, że nie wszystek informacji mu się pod kopułą w całość układa.

Burdel sobie otworzyliście, kretyni jedni, nie próbuj zaprzeczać. A ci wasi ochroniarze, to gdzie są?

Przy-przyjdą o szesnastej, jak zacznie się imp-p-preza, wyznał mały Malinka.

To do tego czasu kto was ochroni? Przecież każdy tu może wejść, wytargać dziewczynki i was rozjebać, co nie? Na dowód wyciągnąłem z kieszeni metr zwiniętego drutu i ostrym końcem dźgnąłem chłopaka pod pachę.

Co tu się dzieje? Spytał Malinka, primus inter wieśniares, który zamienił gumofilc na gino rossi, drelich i sweter na garniak, a czerwony wstrętny ryj został.

Cześć Malinka, rzuciłem, nie wyciągając ręki. Burdelik sobie otworzyłeś, hm?

Malinka rozważył swoje opcje, westchnął i spytał tylko: A tobie kto powiedział?

***

Weszliśmy do jego, ekhem, biura. Na ścianie obowiązkowy kalendarz z gołą babą, na drugiej jakieś lustro weneckie, na trzeciej - uwaga - wieszak z kołkami, a na kołku sweter. Słynny sweter Malinki, prawdopodobnie święta relikwia.

A to jakaś tajemnica? Ja się miałem nie dowiedzieć? Ja? Malinka, bądź dorosły, przecież to ty ze Sławkiem wyknuliście ten burdel i to ty ze Sławkiem chcecie wyrzucić tych Czeczeńców z domu babci Sławka. I nie pierdol, bo psa spuszczę.

Malinka westchnął, zabębnił palcami po stole i popatrzył na mnie z ukosa. Ile? Spytał.

Co ile? Spytałem, głaszcząc Ślepnira po sierści na karku i sięgając po pistolet ukryty przy jego łopatce. Zaleta bionicznego psa - masz gdzie armatę skitrać. Niejedną.

Ile chcesz? Bo pewnie po to przyszedłeś? Po pieniądze? Patrzył na mnie tym spojrzeniem, jakby pożyczył kosiarkę i grał debila gdy po roku przyszło do zwracania.

Wyciągnąłem pistolet z psa i położyłem na jego biurku z głośnym stuknięciem, lufą w jego stronę. Wciągnął powietrze.

Malinka, posłuchaj. Jeśli stręczysz i wykorzystujesz te panienki, masz przejebane. I nawet nie ode mnie, bo mnie, jak wiesz, gówno obchodzi ten cały... Machnąłem ręką. Pierdolnik. Kleo. A ja wiem, że ty wiesz, co to znaczy. A i wiem, że masz problem ze Sławkiem i że twoi wspaniali kontrahenci okazali się jakąś skurwiałą mafią, co nie? I teraz nie dość, że przepadła ci chata Sławka, to jeszcze masz tych Czeczeńców na głowie. Co, nie? I legalnie macie ich jeszcze dwa miesiące na głowie, co nie? Macie ich nazwiska na umowie najmu? Na mnie patrz!

Malinka zezował w otwór lufy mojego pistoletu. To była jakaś astra, pochodzenie nieznane, kupiłem za flaszkę od gryłaka z Niemiec. Pewnie kradziona, ale co mi za różnica?

Co nie? Spytałem Malinki ponownie.

To ich dziwki, wyburczał, my je tylko... Dzierżawimy. Od nich. No. Pod zastaw domu Sławka, mieliśmy je mieć na rok, pół roku na rok coś tam, ale Sławek coś pokręcił i przyjechali. Zajęli ten dom i teraz mamy problem, bo straszą, że dom spalą, dziwki zabiorą! Albo się wprowadzą, nie daj boże.

Wstałem, schowałem astrę do kieszeni.

Masz dwa dni na rozwiązanie problemu. A potem powiem Kleo, zagroziłem i wyszedłem. Ślepnir potruchtał za mną.

Co za idioci.

***

I co? Spytała Kleo Sewittz, blondwłosy anioł z naprzeciwka.

Malinka i Sławek podpadli jakimś zabijakom i znowu będą dymy w okolicy, odparłem, rozsiadając się na kanapie.

Przejmujemy się? Spytała, siadając obok i sięgając po pilota od telewizora. Uniosłem brwi.

Będziemy oglądać telewizję? Spytałem. Kleo spojrzała na mnie i zmarszczyła nosek tak, jakby coś rozważała. Puściła jakiś kanał radiowy z muzyką czilautową, po czym zmusiła mnie do relaksu, nie mówiąc ani słowa. A jeszcze później, gdy już zrelaksowałem się do ostatniej kropli, położyła się obok mnie i przykryła nas kocem. Osunąłem się w błogostan.

***

Następnego dnia Sławek przyszedł do mnie, niby to pożyczyć jakieś graty, więc kazałem mu sobie ich szukać w szopie, bo zbyt byłem zajęty konstruowaniem wieży z tostów i pierwszy raz od tygodni miałem okazję zjeść śniadanie z talerzy. Gdy jednak poszedłem potem do szopy sprawdzić, co zabrał, zorientowałem się, że brakuje jednej skrzynki z cyklonitem. Taka skrzynka - kilkadziesiąt kilo materiału burzącego pierwszej klasy - spokojnie wystarczy, żeby wypieprzyć blok mieszkalny z prefabrykowanych płyt ze zbrojonego betonu w kosmos. A teraz znikła. Przedwczoraj wieczorem jeszcze na niej buta wiązałem, więc była na sto procent.

Skonfrontowałem to telefonicznie z kolegą, ale ów najpierw nie odbierał, chuj złamany, a potem rżnął greka przez telefon, że on żadnego cyklonu nie widział i on drabinę i klucze, bo to sobie pożyczył, odda późnym popołudniem za dwa dni. Drabinę pozbijaną z desek i klucz manometryczny z nasadkami. Nic niewart szajs z supermarketu, który dostałem od pani Hermanowej z Przylesia za odjebanie hobgoblina z piwnicy. I on to gówno pożyczył, a rdx (cyklonit) sam się z szopy ewakuował.

Bo uwierzę.

***

Wpadłem w wir pracy i nie miałem czasu się zastanawiać nad tym straconym cyklonitem, poniekąd liczyłem, że jednak kolega Sławek jest z gatunku tych myślących i pójdzie po rozum do głowy. Tak sobie pomyślałem i dałem koledze kredyt zaufania. Ale następnym razem go chociaż postrzelę w miękkie, żeby miał pamiątkę z robienia mnie w chuja. Albo Ślepnir ugryzie go w dupsko... A potem wyłączyłem myślenie o tym i skupiłem się na myśleniu o pracy.

I tak mi zeszło do piętnastej, kiedy to musiałem oderwać się od roboty i wrócić do rzeczywistości.

Musiałem pojechać po polimery, bo robiłem odlewy i mi brakło dosłownie pięćdziesięciu litrów, no "wziońć i sie zaszczelić", jak to u mnie we wsi gadają. Po pięć zaś puszek (i od razu trochę gratów) musiałem pojechać do miasta 25 km na północ, a w tamtym, mniej więcej, kierunku, najszybciej jest drogą przez las. Można też śmignąć krajówką przez pola, ale tam gliny często gęsto, a skąd ja ubezpieczenie wezmę do fury, jak nawet vinu na ramie nie ma a papiery nie istnieją? Ha! To już lepiej lasem. Tam nikogo nie ma, poza może czasem samotną mulą, która stoi przy drodze i naprawdę robi numerki i nikogo nie kaleczy. Ale dawno jej nie widziałem, może się wyprowadziła. Ja też rzadko tamtędy jeżdżę.

***

I tak sobie jechałem powoli moim gruchotem, białą cariną dwójką, i myślałem o dalszym procesie odlewania polimerów, gdy mój wzrok przykuła samotna postać na poboczu. Oglądałem zbyt wiele filmów i seriali, żeby nie wiedzieć, że to zły znak - bo nawet jeżeli to akurat nie zjawa, biała dama, nimfa, rusałka czy mula z lasu, to prawie na pewno dziwka. A jak dziwka, to trzeba się zorientować, od kogo. Te przy drodze zazwyczaj są od kogoś. Jak są same, z ludzi wychodzi zło, naprawdę.

Zatrzymałem auto tuż obok dziewczyny. Silnik pracował nierówno, wydech strzelał, karoseria grzechotała. Dziewczyna podeszła z pewnym wahaniem, grzechocząc obcasami na pokruszonym asfaltowym poboczu. Otworzyła usta, żeby coś zaproponować, ale machnąłem ręką, że ma wsiadać. Wsiadła, znowu wahając się na moment. Od razu wiedziałem, że to jedna z tych Malinkowych, bo widziałem ją wczoraj, jak palcował ją ten kretyn od traktorów.

Ile? Spytałem. Was jest, ile? Hm. Zaciąłem się, musiałem odchrząknąć i poruszać językiem. Ile was jest? Dziwek, z Ukrainy, u Malinki. I nie pierdol, pogroziłem jej palcem.

Nie była taka szpetna wcale - na drogę trafiają najczęściej te najgorszego sortu; te, których gdzie indziej nie chcą. Raczej nawet niezła, bym powiedział. Słabo, że przy drodze stoi. Mogłaby zostać modelką... Albo właśnie była modelką.

Mówże, dziewczyno, ponagliłem. Otworzyła usta, ale wydobyło się z nich tylko zrezygnowane westchnienie. Szarpnęła za klamkę i byłaby wyszła, ale te drzwi otwierały się tylko z zewnątrz. Mocowała się, wydając dziwne pomruki, a przez okno chyba nie pomyślała, żeby sięgnąć.

Dwadzieścia, powiedziała w końcu, opadając zrezygnowana na obszarpany fotel.

Co dwadzieścia? Złotych za loda? Co tak drogo? Nie próbujesz mnie oszukać? Puściłem do niej oko.

Dzjewczyn łącznie ze mną, odrzekła ze wschodnim akcentem. I za ljoda jest pjendzjesiont, dodała po chwili.

A, kantujesz, pięć dych za loda? Nie za dużo? Brałem ją pod włos dla podtrzymania rozmowy, byłem ciekaw ile te chuje na nich zarabiają, stręczyciele w rzyć kopane.

Przećjeż ty i tak nije chcesz, ty masz pjenkną kobjetę, odgryzła się.

A ty skąd wiesz, hm?

Bo pachnijesz jiej pjerfumami, powiedziała, uśmiechając się szeroko. Spuściła szybę korbą, która została jej w ręce, szarpnęła za klamkę od zewnątrz i wygramoliła się z grata. Już miała odejść, ale nachyliła się jeszcze, a jej cycki prawie wpadły mi do samochodu.

Czjeczjeńci przijechalji, prawda? Spytała, mrużąc oczy.

Pokiwałem głową. Nie było sensu ściemniać. Zrobiła krok do tyłu i machnęła ręką, jakby przeganiała kurczaki. W ręce miała moją korbę.

Oddaj korbę, co? Wyciągnąłem rękę. Rzuciła mi ją zręcznie przez otwarte okno, pomachałem jej i odjechałem.

Szkoda dziewczyny.

***

Gdy wracałem ze sklepu, było już ciemno, na nielicznych leśnych zakrętach świeciły równie nieliczne latarnie, a jej tam nie było. Była za to, pod latarnią - a jakże! - mula. Stała przy drodze, wysoka, smukła i zupełnie zawieszona. Podjechałem, otwarłem drzwiczki i wysiadłem.

Co tam, Bożena? Zapytałem jowialnie, odpalając papierosa.

Mule miały piękne rysy twarzy, duże duże oczy i usta, za to szpiczaste uszy i ząbki jak jakaś drapieżna ryba, kilkanaście rzędów jak brzytwy. I świetnie to ukrywały. Mogły je chyba jakoś chować, ale nie wiem.

Doktor Okropny we własnej osobie... Powiedziała. Ale przecież nie na zabawę, prrawda? Zapytała, uśmiechając się delikatnie.

Bożena, przejeżdżałem, zobaczyłem cię i przywitać się chciałem, nie cieszysz się?

Nie byłoby po niej widać, nawet jakby skakała z radości. Ich twarze zawsze wyrażają uprzejme zainteresowanie. Mule nie mają bogatej mimiki; nigdy nie wiadomo, czy się cieszą, czy płaczą, dopóki jest za późno i w połowie robienia ci twojego loda życia, dobierają się do twojej tętnicy udowej i właściwie trudno mówić o kończeniu. Ale też nie dbają o to, czy im zapłacisz. Uczciwie, koniec końców.

Jak tam zarobki dziś, hm? Nie chcę pożyczać, przez grzeczność pytam. Mula sięgnęła do torebki i wysupłała kilkanaście banknotów i jeden zakrwawiony palec. A po chwili jeszcze jeden. Pokazała mi to na dwóch wyciągniętych przed siebie smukłych, białych dłoniach: Na jednej, ładne zwitki pięćdziesiątek i setek, na drugiej dwa zakrwawione palce, które wyglądały jak rekwizyty teatralne. Dotknąłem jednego. Był to ludzki palec, ale opróżniony; wyssany z krwi do ostatniej kropelki. Ten drugi tak samo.

Bożena... Od kiedy odgryzasz ludziom palce? Wziąłem się pod boki, czekając na odpowiedź. Mula popatrzyła na mnie, błyskawicznym ruchem wystrzeliła ręką w moją stronę, zrobiła krok i przycisnęła swoją głowę do mojej. I nie wiem, co się stało.

***

To znaczy wiem, co się stało, ale nie wiem, jak. Mula, przyciskając swoją głowę do mojej, tak jakby opowiedziała mi historię. W sekundę zegarową, choć przysięgam, opowieść trwała dobrych kilka minut. Było to tak:

Mula wyszła z domu i poszła pod swoją zwyczajową latarnię. Przejechało kilka samochodów, kilka się nawet zatrzymało na - z perspektywy muli wszystko widziałem jej oczami, i teraz mogę być trochę mniej hetero niż przedtem - małe co nieco, za które mula otrzymała zapłatę w postaci banknotów. Potem przejechało auto, w którym najpierw była jedna dziewczyna, a potem z powrotem cztery, wszystkie patrzyły na nią dziwnie. Pomachały jej niepewnie, a mula kiwnęła im głową.

A potem podjechał samochód z trzema facetami, którzy nie mówili między sobą po polsku. Jeden udawał fajnego, nawet podrywał, negocjował ceny, a gdy już doszedł - próbuję wymazać to z pamięci - i wsiadł do auta, pozostali dwaj wzięli mulę siłą. Na zmianę, najpierw jeden trzymał, a potem drugi. Mocno i zupełnie nie po bożemu, co poczułem na własnej skórze, gdy odtwarzałem wspomnienie muli w głowie. Bili ją po twarzy, więc Bożena, reformowana i ucywilizowana wampirzyca, odgryzła każdemu palec, na pamiątkę. Wyciągnęli pistolety, ale nie byli w stanie, bez palców wskazujących, ich użyć. Wsiedli do niebieskiej aszóstki i, kurwując na czym świat stoi, pojechali. Mula wyssała krew z palców i schowała je do torebki.

Wow, to było niezłe, powiedziałem. Mula miała uprzejmy wyraz twarzy, co mogło oznaczać cokolwiek. Masz ochotę na herbatę? Zaproponowałem i spojrzałem na nią. Technicznie "nią", bo o mulach tak naprawdę nawet najstarsi górale chuja wiedzą.

Jej wyraz twarzy nie zmienił się, ale mula pokiwała głową.

***

Prowadziłem samochód po nierównych, odludnych drogach. Było ciemno, Mula nie odzywała się, zresztą ja też niespecjalnie śmiałem nawiązywać jakiś kontakt. Zwłaszcza wzrokowy. Wystarczyło mi, że ta szczupła, blada istota patrzyła przez okno tak, jakby patrzyła cierpliwie i z zainteresowaniem na rozwój sytuacji w związku z Pangeą i Gondwaną. Ciężko było tak po prostu zacząć rozmawiać - jak nigdy wcześniej, nic nie przychodziło mi do głowy.

Aż tu nagle, jak nigdy wcześniej drugi raz, zza zakrętu wyjechały gliny wojewódzkie i ja już wiedziałem, że będzie przesrane. Co prawda nie zatrzymywali mnie, ale pewnie w końcu mieli. Póki co, jechali za nami. Patrzyłem co chwila w lusterko wsteczne i miałem nadzieję, że się odpieprzą.

Mula jechała niewzruszona. W ogóle, bez ruchu. Odwróciła się tylko i rzuciła okiem w tylną szybę.

Znam ich, powiedziała wreszcie. Byłem spocony jak świnia - nie miałem ani Ślepnira, ani żadnej pukawki, ani noża, ani nawet granatów, nie mówiąc już o tak trywialnych sprawach jak dokumenty, oc, prawo jazdy i pasy bezpieczeństwa. Albo katalizator spalin. Albo czysta karta przy kontaktach z egzekutorami prawa i/lub władzą. Miałem tylko nadzieję, że blachy nie odpadły - to było jedyne, co w tym aucie było prawdziwe i legalne: Stare, czarne blachy. Przynitowane na stałe.

Jak to, znasz ich? Spytałem pasażerki. Znasz się tak po prostu z policją? Wojewódzką?

Przyjeżdżają czasem, powiedziała spokojnie.

A płacą? Jej twarz zmieniła lekko wyraz.

Nie przez ostatnie sześćdziesiąt trzy razy, powiedziała takim tonem jakby właśnie wróciła ze sklepu i ulubiona sprzedawczyni była niemiła.

Ach. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Prostytucja wśród nieludzi to normalka, dla wielu najprostszy (lub jedyny) sposób na przeżycie. Ale gliny nie powinny wykorzystywać nikogo. Gliny zwłaszcza.

Wykorzystują cię...? Zostawiłem ten pytajnik na samym końcu, tuż za końcem zdania, niemalże niedostrzegalnie. Cisza. Jakby gadać do plakatu. Może nie zrozumiała, pomyślałem.

Przyjeżdżają jak po swoje i nie płacą? Kiwnięcie. No, to chyba się zatrzymam na moment, powiedziałem, przygotuj się, i dałem ostro po hamulcach. Nie spodziewali się tego zupełnie i nie zatrzymując się, wbili swoje auto w tył mojego. Na ich obronę: Nie świecą mi światła stopu, ale tego to mi nie udowodnią... W końcu zmasakrowali mi kompletnie tył samochodu, tą swoją wielką suką. Przeszurali nas trochę po asfalcie i zatrzymaliśmy się na środku drogi. Drzwi od strony pasażera odpadły i wturlały się do rowu.

Wyskoczyli z auta, a ja udawałem trupa. Poprosiłem mulę, żeby również udawała martwą, ale najwyraźniej koncept ten był jej obcy, więc zamieniłem to na śpiącą. Zwisła w fotelu. Gdy panowie władzowie podeszli do auta, żeby sprawdzić, co się stało i ujrzeli nas nieprzytomnych, wywlekli nas oboje z auta i ułożyli na asfalcie. Wykorzystałem moment nieuwagi i świsnąłem gliniarzowi pistolet. Tak dla sportu raczej, ale może się przydać przewaga. Chyba się nie spodziewał, że nieprzytomni mogą mieć lepkie ręce i lecieć przez ręce jednocześnie. No, chyba nie. Gliniarz odezwał się do drugiego.

Patrz, to ta kurewka, co cię tak lubi, he, he, powiedział, a ja się zastanawiałem, co dalej zrobić. Właściwie to nie przemyślałem tej całej akcji, jedyne co, to mam nadzieję, że Bożena coś wymyśli. Leżeliśmy chwilę na asfalcie, gdy jeden zauważył brak swojej pukawki i wywiązała się między nimi rozmowa.

Ty, Heniek, gdzie mój glock? Spytał ten, któremu buchnąłem pistolet. Ten drugi rzucił okiem na pustą kaburę, rozejrzał się w ciemnościach dookoła i wzruszył ramionami.

Może w aucie ci wypadł podczas wypadku? Idź, zobacz, a ja sprawdzę, czy mają dokumenty.

Obszukał nas pobieżnie. Ja nie miałem przy sobie absolutnie niczego, wszystkie pieniądze wydałem, a dokumentów nie wożę, bo, jak mówiłem, nie mam. Gliniarz krzyknął do tego przy aucie.

Tyy, Wiesiek, ten gość nie ma żadnych papierów!

Chodź mi tu pomóż, poświeć! Pewnie wpadł pod siedzenie, kurwa!

Już idę! Powiedział, sięgając do torebki mojej pasażerki i zarekwirowawszy zwitki banknotów, schował je do kieszeni. Już idę... Powiedział, macając obmierźle Bożenę pod sukienką. No co za jebany gbur! Ledwo się powstrzymywałem przed postrzeleniem kurwisyna, ale miałem w głowie zarys pomysłu...

Wstał i poszedł pomagać tamtemu. Gdy znikł za drzwiami, szepnąłem, że wstajemy. Bożena wstała jakimś nadnaturalnym ruchem, jak te reklamowe chłopki wypełnione powietrzem, z poziomu do pionu siłą woli. Ja wstałem sam z siebie, normalnie. Leżenie na pistolecie to sport dla joginów, nie polecam.

Bożena, potrafiłabyś go znokautować? Przytomności pozbawić i nie zabijać?

Mula Bożena nie odpowiedziała. Sunęła bezgłośnie, jakby płynęła. Jak duch. Jednym szybkim ruchem karate pozbawiła policjanta przytomności, a do drugiego ja podszedłem i wyrżnąłem mu w tył głowy z kolby glocka. Z uchwytu, no. Technicznie: z magazynka. W każdym razie, teraz panowie pały byli wyłączeni. Obszukałem ich zręcznie. Wszystko, co mieli - poza bronią - dałem Bożenie. Niech sobie coś kupi, nie wiem, jakie mule mają potrzeby. W ogóle nie wiem, co nią powoduje, może jest z tych, co śpią na pieniądzach a kurwią się dla zabawy. A może ma matkę na utrzymaniu.

Chodź, pomożesz mi ich rozebrać, dobra? Skinęła głową. Rozebraliśmy ich do majtek. Jeden coś tam się przebudzał, ale Bożena jakoś tak pacnęła go dziwnie w głowę i zasnął. Uniosłem brew, ale nic nie powiedziała. Te jej oczy były strasznie dziwne, to raz, a dwa - strasznie straszne. A jak trzepnęła rzęsami, to z przodu czułem ciepło i pęcznienie, za to po plecach jakby przeszedł mi się ogromny ślimak z gorącego lodu. Postanowiłem nigdy, przenigdy nie uprawiać niczego z żadną mulą, kontakty towarzyskie, spotkania przy herbacie i ciastku, najwyżej! Może też przy kartach.

Umiałabyś im sprezentować zestaw wspomnień? Patrzyła tylko. Takich, wiesz, z nimi związanych? A najlepiej... Z nimi nawzajem? Wiesz, temu tutaj, kopnąłem nieprzytomnego, jak z tamtym, ten tego, no... Rozumiesz? Uśmiechałem się do niej okropnie.

Mula Bożena podeszła do mnie, złapała mnie za kark i stuknęła mnie delikatnie czołem w czoło. Po czym uśmiechnęła się diabolicznie, demonstrując zęby i długi, czerwony jak sok z buraka język, kiwnęła głową i powtórzyła zabieg z każdym z leżących. A potem wrzuciliśmy ich do suki, zamknęliśmy drzwi od zewnątrz i upewniwszy się, że moje odpadnięte drzwi są zakopane w liściach, bardzo wolno odjechaliśmy, pyrkocząc i terkocząc. O dziwo, mojej żywicy nic się nie stało. I dobrze.

Jak tam? Spytałem mojej nowej wspólniczki w zbrodni, a ona uśmiechnęła się i tak została. Chyba się będę musiał przyzwyczaić. Gdy przejeżdżaliśmy obok Malinki, stało tam kilkadziesiąt samochodów i motocykli. Dudniła muzyka, kształty wiły się w oknach.

Ci, co cię zgwałcili, myśleli, że jesteś którąś z tych dziewczyn, stąd, powiedziałem, sam nie wiem czemu. Mula przestała się uśmiechać.

Ale nie będziemy teraz interweniować, dodałem, gdy mula znowu wyszczerzyła się i obnażyła mnóstwo ostrych zębów, jak u jakiejś głębokościowej, podwodnej kreatury. Jej brwi podskoczyły, a ja prawie rozjechałem jakiegoś pijaczka. W ostatniej chwili wykręciłem... I przyrżnąłem prosto w słup. Nic mi się nie stało, bądź co bądź jechaliśmy dość powoli, czterdzieści najwyżej, ale fura mi całkiem zdechła. Chłodnica pękła na sto procent, a i miska olejowa też dała o sobie znać. No, i przedni wahacz puścił, koło wyrżnęło w ziemię i raczej nikt tym już nie pojedzie. Poprosiłem Bożenę, żeby pomogła mi wyładować zakupy z auta, a ja poszedłem na parking za domem Malinki po jakieś auto. Malinka dawno temu już usiłował mi po dobroci i po złości wytłumaczyć, że to nie jest spiżarnia u babci, gdzie się wchodzi i bierze co chce, nie płacąc, ale przecież zrobiłem to najwyżej raz czy dwa. Nie ma o co kruszyć kopii. Byłem sam, miałem dwie giwery, a ich było pięciu i mieli kije bejsbolowe. Ja znałem ich, oni znali mnie, więc nikt nie protestował... Zbytnio. Rozglądałem się po placu, Malinka nie miał super wyboru: Stare punto, klepane volvo, zielony passat, honda civic w sedanie, parę starych merców, jakieś mondeo i kilka jeszcze aut w oddali, bliżej płotu. Powiedziałem staremu Malince, gdy już przylazł, że tylko pożyczam i może sobie furę rano odebrać. Na kluczyki czekałem dwie minuty - tyle zajęło Malince rozważenie opcji, z których alternatywą było zrobić sobie ze mnie wroga na śmierć i życie, nie tylko publicznego. I ochronie na wycofanie się, bądź co bądź jakoś musiałem odjechać, więc musieli iść się tłoczyć gdzie indziej.

Poza tym, trzeba być Malinką żeby kupić bitą hondę civic piątkę w reichu za dwieście ojro i chcieć ją pchnąć za cztery koła złotych, gdy tyle zysku dziennie jest w stanie wygenerować jedna gorącousta panienka, a ma ich dwadzieścia. Gdy objechałem dom Malinki, koło Bożeny stało kilku wyrostków, miejscowych cwaniaków i jedna - a jakże! - pijana w trzy dupy dziewczynka, która z twarzy wyglądała na czternaście, ale chciała, żeby wszyscy myśleli, że ma dziewiętnaście. Sam bym się dał nabrać (!), ale siksę znałem, bo córka sąsiada. Neckera, fakt, strasznego ciula, prawda, ale jednak. Kleo nie wybaczyłaby mi, gdybym ją tu zostawił. A Necker może mi wisieć przysługę, nie zaszkodzi mu.

Wsiadaj, powiedziałem do Bożeny, której uprzejmy i niezmienny wyraz twarzy wyraźnie irytował coraz śmielszych chłopaków. W dodatku grupka rosła, powiększając się o kolejnych, świeżo przybyłych golfami i passatami łebków, z uwieszonymi na nich - różniącymi się od siebie detalami - tlenionymi panienkami mianującymi się nawzajem suczkami i loszkami. Wszystkie wyglądały, jakby chciały starać się o przyjęcie w szeregi malinkowych dziewczynek. Bożena nie wsiadła. Stała, po prostu stała, gdy półkole gnojków i gnojówek niedwuznacznie sobie żartowało. Ja ładowałem hondę ostatnimi pudłami z polimerami. Gdy skończyłem, wsiadłem do auta, z rozpędu z kopa otworzyłem drzwi Bożenie, a ona wsiadła. Już miałem ruszać, ale przypomniałem sobie o tej małej od Neckera. Stała tam, ledwo-ledwo, a koło niej już kręciło się kilku, którym - wnioskowałem - obojętne było, po dobroci czy nie, czy na śpiocha. A za samą myśl o takim zachowaniu, Kleo wyciąga lugera zza Zepterów. Dobrze, ze najpierw przychodzi do mnie.

Bożena, asekuruj mnie, powiedziałem. Wyszedłem z auta, otworzyłem tylne drzwi i podszedłem do grupki. Bożena złapała mnie za ramię, uniosła brwi i sama podeszła do grupki obłapiającej młodą Neckerównę. Objęła ją w pasie, podtrzymała, gdy mała zwisła i doholowała do samochodu, nie nękana przez nikogo - to pewnie przez ten uśmiech, od którego jeżył mi się każdy włosek na karku, a który pojawił się i nie znikał z jej twarzy. Wrzuciłem małą do hondy i ruszyliśmy z piskiem łysych opon.

***

Pod domem najpierw odeskortowałem Bożenę do Kleo, żywicę wniosłem do domu, potknąłem się o Ślepnira i to pieprzone banshee, i postanowiłem, że po prostu wjadę Neckerowi tą furą na plac, zatrąbię, i niech się sam z tą małolatą i furą chandryczy.

Gdy wróciłem zmordowany po tym wszystkim do Kleo, ona i Bożena były już najlepszymi przyjaciółkami i opowiadały sobie jakieś najwyraźniej przezabawne historie poprzez stykanie się czołami i popijanie drinków, które wyglądały jak skrzyżowanie koktajlu z lasem deszczowym.

Walnąłem się do łóżka twarzą naprzód. Po momencie wytargałem spod siebie i wrzuciłem pod łóżko obie gliniarskie pukawki. Tak się nie da żyć.

***

Rano wstałem i poszedłem do kuchni. Kleo nie było - była za to kartka z dużą ilością odciśniętych ust, dwukropków i gwiazdek, i wciśniętą między to wszystko informacją, że ona i Bożena pojechały do miasta i nie będzie ich cały dzień. To super. Wziąłem spod łóżka jeden pistolet i poszedłem do siebie. Fajny, dobrze leży w dłoni, pomyślałem, że dam Ślepnirkowi, żeby schował. Zawsze to kilka nabojów więcej, jak zajdzie potrzeba.

U mnie pod domem stało kilku osiłków z zakresu wynajętych chłopców w ciuchach sportowych. I Necker.

Co ty sobie wyobrażasz, Okropny? Podszedł do mnie i wycelował paluchem w moją pierś, ale wywinąłem się i przeszedłem przez furtkę.

Czego chcesz, Necker? Z Malinką o aucie gadaj, to jego złom, wzruszyłem ramionami.

Necker jak był czerwony, tak zrobił się purpurowy. Złapał moją bramę obiema rękami.

Jakie auto? Do cholery, co się stało z moją córką? Znika z domu, wszyscy się martwią, w szkole nie była, a ty ją w środku nocy przywozisz, pijaną jak bela? Bez majtek? Szarpał bramę, aż samoistnie się otwarła. To nie była dobra brama.

A pytałeś jej? Spytałem sąsiada. Zrobiłem krok naprzód. Masa mięśniowa za jego plecami poruszyła się.

Ona śpi!, wycedził głośno Necker. Odpoczywa! Bóg wie, co z nią wyprawiałeś, ty i ta twoja dzi...!

Wskazał palcem ogólny kierunek na dom Kleo, ale zdania nie skończył, bo doskoczyłem i włożyłem mu lufę glocka do ust. Silnie. Usiłował uciec, ale jak masz lufę w ustach, wolisz poczekać chwilę na rozwój wydarzeń.

Zrobimy tak, powiedziałem cicho. Teraz powiesz tym miłym chłopcom, że mogą wracać do "Tytana", czy skąd ich wziąłeś. Potem zadzwonisz do Kleo i grzecznie, rzekłem z naciskiem, poprosisz, aby ona i Bożena przyjechały do ciebie i skonfrontowały ich wersję z twoim widzimisię i tym, co ci naopowiada twoja córunia. Wyciągnąłem mu z ust pistolet.

Jasne? Hm?

Necker pokiwał energicznie głową.

No, to świetnie. I spierdalaj, bo jeszcze zapomnę, że mam dobry humor. Schowałem pistolet do spodni, odwróciłem się na pięcie i wyciągnąłem telefon z kieszeni. Wybrałem numer do kolegi, ale podobno nie było takiego numeru. Zrobił się klops. Musiałem tam iść.

***

Gdy szedłem przez las, bardziej niż ostatnio zwracałem uwagę na to, żeby nie być widzianym. Spotkałem co prawda dwóch grzybiarzy i tego słynnego okogłowa z fantazji Sapkowskiego o wiedźminie, ale ani to mądre ani groźne. Poklepałem to po odwłoku i gruzłowatym karapaksie i poszedłem dalej. Ten dziwny stworek nie tyle nie robi krzywdy ludziom, co raczej zachowuje się jak jakiś neurotyczny, dwumetrowy patyczak. Nie wiem, co mu trzeba zrobić, żeby zaczął zabijać. Może Andrzej wie. Chuj wie, co mieszka w tych podwarszawskich lasach.

Gdy dotarłem do domku z Czeczeńcami, obserwowałem go chwilę. W wysokiej trawie stała niebieska aszóstka. Stałem i biłem się z myślami chwilę. A potem wziąłem do ręki gałązkę i udając krzak, podszedłem do aszóstki. Zajrzałem do środka, krwią zachlapane fotele i deska rozdzielcza potwierdziły historię Bożeny. Pozostaje mieć nadzieję, że mnie nie obserwują... Skrzyżowałem palce, wyplułem przez lewe ramię, puknąłem drzewo... Po czym sprawdziłem bagażnik. Nie było tam nikogo, na szczęście. Nikt też nie wybiegł z domu, więc póki co, mogłem kombinować. Wszedłem pod auto od tyłu i chlasnąłem scyzorykiem wszystkie przewody, które tylko znalazłem. Paliwowy? Może. Hamulcowy? Pewnie. Teraz wystarczyło poczekać na iskrę... Przypomniałem sobie o koledze, cyklonicie, babci, muli i Neckerównie. I o tych biednych dziwkach. Ich najbardziej szkoda.

Wkurwiłem się i postanowiłem, że jak będę wracał i fura jeszcze tu będzie, wybuchnę ją. Mam nadzieję, że z nimi w środku. Ale najpierw muszę ustalić, co z moim cyklonitem.

Podkradłem się wzdłuż ogrodzeń pod dom Sławka. Wdepnąłem w ogromne gówno przed samą furtką, co mnie zdekoncentrowało dość, żebym się zatrzymał. I chyba tylko to uchroniło mnie przed zderzeniem z grupką Czeczeńców, którzy - z kałasznikowami w rękach - tłumaczyli Sławkowi, co będzie, jeśli trzydzieści pięć koła dolarów się nie znajdzie. Sławek leżał na ziemi i jęczał, że wczoraj było dwadzieścia pięć, a kopniaki w udo i w nerki raczej nie były pieszczotliwymi szturchnięciami z czystej przyjaźni.

Ledwie zdążyłem wcisnąć się w krzaki, gdy obywatele Czeczenii zrobili w tył zwrot i zostawili Sławka na ziemi. Przeszli mniej niż metr ode mnie i poszli drogą do domku. Uff! Szczęście głupiego. Trzeba było ich odstrzelić, ale kto by pomyślał.

Gdy upewniłem się, że na pewno sobie poszli, przez krzaki przeszedłem do Sławka. Już miałem zapukać, ale uznałem, że lepiej będzie się trochę rozejrzeć. Zajrzałem do szopy, ale leżały tam tylko jakieś duperele, klucze kolejowe i inny złom. Ani śladu cyklonitu. Poszedłem do garażu, ale poza trupem trapeza (czyli martwym od lat polonezem Borewiczem), toną różnego dziadostwa i narzędziami ogrodniczymi, nie było absolutnie niczego. Pod poldkiem był kanał, ale zabudowany dechami, więc nie było jak cokolwiek tam schować. A może? Dziwne. W domu by trzymał?

Za garażem leżało mnóstwo złomu, jakieś rurki, blaszki, nakrętki, śrubki, po prostu złom. Zardzewiałe dziadostwo. W połączeniu z cyklonitem - szrapnele doleciałyby dziesięć kilometrów dalej! Musiałem znaleźć tą skrzynkę.

Gdy wyszedłem zza garażu, kolega Sławek czekał przed domem z siekierą. Był nieźle opuchnięty, miał dwie solidne pizdy pod oczami, złamany nos i stał jakoś krzywo.

Okropny, powiedział, co ty odpierdalasz? Zważył siekierę w dłoni, ale jej nie odłożył.

Co ja odpierdalam? A kto mi zapierdolił rdx? Kto ma kosę z Czeczeńcami? Kto wszedł w biznesy z nimi? Kto się bawi w alfonsa? Kto, wyciągnąłem pistolet zza paska i przeładowałem, wchodzi w biznesy z mafią? No?

No i kolega Sławek chciał być fajny i rzucił we mnie siekierą i zaczął uciekać. Uchyliłem się, a on w tym czasie wbiegł do domu, zamknął drzwi, a zza nich usłyszałem znajomy trzask odciągania zamka. No i super. Teraz już całkiem wszystko w pizdu.

Nie będę przecież ostrzeliwał z pistoletu kogoś, kto jest u siebie, ma automat kałasznikowa, skrzynię rdxa a pięć domów dalej było sześciu zakapiorów, którzy gotowi byli na mnie przerzucić długi kolegi, gdyby ów miał się nie wywiązać. Tak podejrzewam.

Oddaj cyklonit i zapomnę o sprawie! Krzyknąłem przez drzwi.

Spierdalaj! Odkrzyknął, i tyle było w temacie do powiedzenia.

***

Gdy wróciłem do domu, byłem mocno skonfundowany. Przelazłem przez płot, pomachałem koszącemu trawnik Hoffmanowi, a ten poinformował mnie, że pod domem czekało dwóch facetów. W kapturach i okularach. I w dresach.

Czego?, spytałem, zrezygnowany całkiem. Oni nic. Świadkowie jehowy? Pytam. Oni nic. No kurwa.

Jeden stał, dopiero zauważyłem, z pistoletem w ręce. Rzut okiem na drugiego pozwolił mi domyślić się intencji.

Chcecie gadać, czy tylko się strzelać? Spytałem tylko, zmęczony tym gównem.

Piendzieśjont ty-tysiący dolarów, powiedział ze wschodnim akcentem ten z wybrzuszeniem pod kurtką.

Możecie mi zrobić przelew, powiedziałem. Jeszcze coś?

Sam zdecydowałeś, powiedział, jakoś bardzo po polsku. Rzucił mi telefon. Złapałem.

Masz czas do jutra, powiedział. Zadzwoń. Sprawdziłem, działał. Schowałem do kieszeni.

Odpierdolcie się ode mnie, jebane ciapuchy, chuj mnie wasze sprawy, powiedziałem. Ja z wami interesów nie robiłem, powiedziałem i odwróciłem się na pięcie.

Po chwili sobie poszli. Zauważyłem, że nie wsiedli do aszóstki, tylko do... Passata. Zielonego, bez blach. Już gdzieś go widziałem... I nie pojechali do domu, gdzie stacjonowali Czeczeńce, tylko w stronę przeciwną. Dlaczego?

Ślepnir! Zawołałem psa. Przybiegł od razu. Goń za tymi cwelami w passacie, powiedziałem, a ja idę po samochód. Znajdziemy się.

Pobiegł.

A gdy po chwili parkowałem moim srebrnym acztery na poboczu naprzeciwko domu Malinki, Ślepnir stał sobie za domem, obok identycznego z widzianym przeze mnie wcześniej passata i cieszył się na mój widok. Te wymuszacze, ci durnie skończeni, pewnie byli u Malinki w burdelu i opijali swój plan doskonały. Albo to sam Malinka był taki głupi, albo to te jego synalki na rozum zachorowały.

Szkoda tylko, że zostawili te swoje zabaweczki w aucie. Sprawdziłem, pistolet i kałach na plastikowe kulki - ale wyglądają jak prawdziwe, waga też odpowiednia.

Poprosiłem Ślepnira, żeby podgryzł trochę ten wózek, a jak skończy - podgryzł jeszcze schody na górę. Nie chciałem robić dymu z gryzieniem stalowych, wzmocnionych podwójnie drzwi, bez sensu! Wystarczyło podgryźć schody. Nie chcemy przecież, żeby komuś stała się krzywda.

Stałem i patrzyłem, jak piesek rozprawia się z zielonym pojazdem; właściwie gdy przegryzł się przez blok silnika, zrobiło mi się żal samochodu, przecież samochód nie winien, że debil prowadzi... Skarciłem się za głupotę, ale było już po ptokach i można było jedynie być dumnym z psa o tytanowych zębach wzmacnianych widią. A po chwili Ślepnir dosłownie wyszarpał pół platformy z pierwszym od góry stalowym stopniem, które z donośnym łoskotem stargał na sam dół schodów i tam został. Wybrałem numer ze zdobycznego telefonu i powiedziałem, że już mam pieniądze i mogą odebrać.

Gdy malinkowe chłopaki wybiegły nagle przez otwarte drzwi, jeden od razu nie wyrobił i przeleciał przez dziurę w platformie. Drugi - a wraz z nim, udawany Czeczeniec - zatrzymali się w drzwiach.

Pomachałem im ich własnymi pistolecikami, po czym wbiłem z rozmachem zabawkowy karabinek w przednią szybę Passata, wykrzywiając preclufę i zmieniając szybę w siatkę klocków ze szkła. Pistoletem rzuciłem w ścianę i rozpadł się na tysiąc kawałków. No, właściwie to nie, ale powinien był.

Pięćdziesiąt tysięcy dolarów, co? Zwróciłem się do tego w bluzie i w okularach i pogroziłem mu palcem. Żebym na ciebie nie wpadł, cieciu. A ty - zwróciłem się do malinkowego wyrostka - pozbieraj swojego brata i jedźcie na pogotowie, bo, zdaje się chyba coś sobie złamał podczas upadku.

Ale byłem wkurwiony...! Jeszcze się odwróciłem i rzuciłem telefonem, który dostałem od tych pierdolonych przebierańców, prosto w okno na pierwszym piętrze. Telefon wbił się w pierwszą szybę okna, ale wytracił pęd i drugiej rozbić już nie zdołał. Po chwili odpadł. W oknie pojawiła się zdziwiona twarz, należąca do dziewczyny o blond włosach. Wzruszyłem ramionami i poszedłem.

I wtedy, uznałem, skończyła się moja cierpliwość do debili.

***

Pojechałem do Kleo - na szczęście ona i mula Bożena już wróciły - i opowiedziałem jej wszystkie dotychczas pominięte detale: O Malince, Sławku, dziwkach i Czeczeńcach, o dziwnej babci w domu Sławka, o Neckerze, o Malinki synalkach i ogólnie o wszystkim, po kolei. Kleo rozrobiła sobie martini z wódką i słuchała, siedząc grzecznie i od czasu do czasu upijając łyk, oblizując wargi i zmieniając ułożenie nóg. Mula Bożena siedziała w bezruchu z uprzejmym wyrazem twarzy. Jak - pomyślałem - doskonała rzeźba. Albo dwie, niepokojące hiperrealistyczne rzeźby.

Gdy skończyłem, Kleo poprosiła mnie o kilka godzin na przemyślenie sytuacji, a ja zgodziłem się, nawet chętnie. Oboje wiedzieliśmy, bo było jasne jak na dłoni, że Sławka i Malinkę ukarać trzeba - tyle tylko, że najpierw trzeba było odzyskać rdx od Sławka, dziewczyny od Malinki i najlepiej całkiem pozbyć się Czeczeńców. A z drugiej strony aż mnie świerzbiło, żeby zacząć rozpierduchę i rzucać granatami.

Kiedy my myśleliśmy i snuliśmy plany, Bożena pożegnała się i wyszła. Najwyraźniej była już jej pora, czy coś. Ja tam w sumie na zwyczajach mul się nie znam, nawet nie wiem, jak to się odmienia i czy się odmienia, czy ktokolwiek widział więcej niż jedną.

Postanowiłem, że najlepiej będzie w spokoju zebrać jakiś arsenał, może zatankować samochód... Uspokoić myśli, może coś zjeść.

Poszedłem do siebie. Wziąłem klucz do pomieszczenia, w którym trzymałem zdobyczne pukawki. Było ich coraz mniej, to znaczy pukawki były; amunicję zaś, w państwie prawa i sprawiedliwości, zdobyć można było tylko na trupach. Porażka. Dobrze, że pestek do kałacha miałem kilkanaście wiader i jakieś skrzynki zakopane w ogrodzie.

Muszę się przyznać: jeśli czegoś nie lubię, to właśnie kałasznikowów. Jedyny fajny model, Onyks, przestali produkować zanim na dobre zaczęli, a z siedem cztery i siedem cztery u... Jakoś nie lubiłem strzelać. Cóż, powiedziałem do siebie, z czegoś trzeba strzelać, gdy przychodzi do strzelania.

Spakowałem kilka tych zjebanych siedemdziesiątek-czwórek do samochodu, a jedną zarzuciłem sobie na plecy i usiłowałem się przyzwyczaić. Niewygodne to kurewstwo; ciężkie i nieporęczne. Ech. Grunt, że strzela.

Zadzwonił telefon. Odebrałem. Kolega Sławek, poznałem po głosie. W ogóle nie chciałem z nim gadać, ale on coś bełkotał, bardzo dramatycznie. Coś, że dom, że się pali, że Czeczeńcy, że chuj wie co. Olałem go, a jak powiedział "proszę", odpowiedziałem, żeby spierdalał i się rozłączyłem. Kij mu w oko. Z tym wstrętnym kałachem na plecach poszedłem do Kleo.

Kleo była zwarta, gorąca i gotowa: W skórze od stóp do głów wyglądała jak Żyleta z filmu o tym samym tytule. No, poza tym, że nie była wymyśloną postacią z filmu dla pragnących na legalu trzepać gruchę pryszczatych małolatów, i nie dawała sobie w kaszę dmuchać. Jej szpilki stukały głucho na błyszczącej posadzce.

Wiesz już, co zrobimy? Spytałem, lustrując arsenał, który Kleo przygotowała na tę okoliczność.

A skąd ty masz takie zabawki? Kleo miała słabość do niemieckich automatów, a w tym wypadku miała przygotowane niezbyt popularne w kraju UMP45. Byłem szczerze zdziwiony, ja tu muszę z kałasznikowem sprawy załatwiać, a tu ona sobie na względnie pokojowe załatwianie spraw umyśla zabrać takie cudeńko. Ja bym nie brał takiego złota na jakichś jebanych kozojebców.

Kleo uśmiechnęła się tajemniczo, ale na widok mojej miny skapitulowała i powiedziała, że przyszła kiedyś do mnie i, cytuję, "stało w kącie i się kurzyło, ładniutkie takie, to żal jej się zrobiło i sobie pożyczyła". A ja myślałem, że podczas którejś rozpierduchy zniknęło, razem ze ścianą, drzwiami i połową sieni, w chmurze pyłu.

Umiesz z tego strzelać? Spytałem. W sumie nie musiałem, ale zawsze lepiej spytać, przed akcją żadne pytanie nie jest głupie. Kleo popatrzyła na mnie, lekko przekrzywiając głowę. Po czym zademonstrowała po dwa zapasowe magazynki na takich jakichś paskach wokół ud. Full profeska, pomyślałem. Gwizdnąłem cicho. Ja miałem kilka zestawów po dwa banany jungle style i jeden w gnieździe, co razem nam dawało sporą siłę ognia... jak na dwie osoby jadące załatwiać sprawy pokojowo. Wszystko wrzuciłem do chlebaka, a potem spojrzałem na Kleo. Wyglądała wręcz idealnie. Nic, tylko zatrzymać ją w czasie i tak po prostu stać i patrzeć... Odwzajemniła spojrzenie z uśmiechem, który poeta określiłby eufemizmem "kurwiki w oczach". Napięcie rosło.

Z braku możliwości wyrwania pupy Kleo z tej całej skórzanej zbroi bez naruszania integralności całej, ekhem, konstrukcji, skończyło się na dramatycznej, jednakowoż ekscytującej i satysfakcjonującej decyzji o ekspresowym jej przykucnięciu. Jeśli nie stworzono jeszcze definicji tactical blowjob, to czas najwyższy. Napiszę do Miodka, obiecałem sobie.

Po pięciu minutach wsiadłem do samochodu, mocując się z tym cholernym kałasznikowem, który za żadne skarby ani nie chciał być wygodny w użyciu, ani leżeć stabilnie na siedzeniu. Kleo wsiadła do swojego mercedesa suva i pojechała realizować nasz sprytny plan. A ja pojechałem do Sławka, z głupim jak but zamiarem wystrzelania Czeczeńców, modląc się, żeby te fiutki były w domu a nie gdzieś indziej. Miałem wszakże plan, jak podejść towarzystwo i ich po kolei, niczym ninja, wystrzelać.

Gdy podjechałem moim nierzucającym się w oczy srebrnym A4 pod dom zajmowany przez Czeczenów, z parterowego okna wychyliła się słynna niepozorna babcia. Malo brakowało i byłbym wyszedł z auta i do niej podszedł, ale babcia, a to blać praklata! ostrzelała mnie ze Stieczkina, wykrzykując jakieś komendy do wewnątrz domu. Nie wiem jakie, bo w szoku wielkim będąc z powodu tej wstrętnej zdrady, wsteczny wbiłem i zacząłem cofać na pełnej piździe. Akurat, jak na złość i na szczęście, kałach zsunął się z fotela i gdy zsunąłem-schyliłem się, zupełnie niepotrzebnie, żeby go złapać, seria z automatu rozbiła w pył moją przednią szybę i rozerwała lusterko od strony pasażera. Szkoda tylko, że w tym momencie cofałem i jak przywaliłem w płot, stara jak świat furtka wystrzeliła z dolnego zawiasu i okręciwszy się jakoś, wbiła się w moją tylną szybę i tak została. Na domiar złego jedna z kul stieczkina chyba trafiła w coś pod maską, bo audi zaczęło dymić.

Na końcu ulicy porwałem kałacha, wyskoczyłem z auta i zaczaiłem się za bardzo oczywistą stertą cegieł. Była to pozostała po budowie, równiutko ułożona sterta i była tak oczywistym schronieniem, że przebiegający po chwili Czeczeni z truchtającą babcią uznali najwyraźniej, że nie byłbym aż takim debilem, żeby stanąć centralnie za nią, na widoku. Gdy przebiegli obok mnie, pojechałem im serią po plecach. Trafiłem (cudem!) trzech, a babcia gdzieś czmychnęła. I dobrze, bo magazynek mi się zaklinował, coś w nim przeskoczyło i ani przeładować, ani rozładować, ani nic. Wyrzuciłem bezużyteczny karabinek w krzaki i skorzystałem z okazji, żeby pobieżnie choć przeszukać trupy. Mieli skorpiony, stieczkiny, makarowy (w tym mojego!), jeden nawet miał bagnet do kałasznikowa, pewnie używał jako wykałaczki. Pozbierałem wszystko, włącznie z kluczykami z napisem "BMW" i poszedłem szukać pojazdu, odkąd mój szlag trafił. Musiałem się skradać, bo gdzieś tutaj wciąż mogła czaić się podwójny agent babcia i reszta tych zasrańców.

Na szczęście się nie czaili. W domu też ich nie było, był za to spory magazynek dóbr wszelakich, z których wybrałem sobie kilka sztuk. Te wieśniaki w dresach miały też granaty w pudełkach i jakieś podejrzane zastrzyki. Popakowałem co popadło w siatki z biedronki, które leżały na ziemi. Takie paskudne kocmołuchy kozojebcy biegają po świecie z uzi w ręce, a ja się muszę z tym obmierzłym kałachem męczyć. Co za szmaciarstwo! Wychyliłem się przez okno; za nim widziałem aszóstkę, którą unieruchomiłem wcześniej. Na jej szybie dostrzegłem ruch, co względnie w porę skłoniło mnie do padnięcia na podłogę, zanim gruchnięcie posłało w drzazgi drewnianą ramę z okna, okno i kawał ściany. Odwróciłem się - pusto. Tyle dobrego, że nie z domu było strzelane. Chciałem zrobić stary trik z wystawieniem przez okno kija z wiadrem - ale było tylko krzesło i czapka, więc darowałem sobie. Grzmotnęły kolejne strzały, wbijając pozostałe okna, razem z framugami, do środka. Zasypał mnie deszcz odłamków.

Wyłaź, Okropny, bo Cię zastrzelę! Usłyszałem znajomy głos babci.

Ani mi się śniło odpowiadać. Nie wiedziałem, czy mnie nie otaczają, a zresztą chyba już najwyższa pora nadeszła, żeby rzucić granatem. Pech chciał, że zrobiło się "bum" i cokolwiek babcia miała do powiedzenia, utonęło w eksplozji. A potem drugiej, więc albo babcia rzuciła swoim, albo wybuchła aszóstka. Tak czy inaczej, trzeba było spierdalać; czas uciekał a nie wiadomo, co z Kleo. Przeładowałem uzi, sprawdziłem magazynek, wziąłem drugi i siatkę ze złomem w ręce. Granaty wrzuciłem do kieszeni. Ostrożnie zszedłem po skrzypiących schodach. Nic. Pusto. Podszedłem do naruszonych szrapnelem drzwi - ani widu, ani słychu. Babci nie było. Wysunąłem nos i szybko schowałem. Pusto. Audi płonęło, zajął się też trawnik i jakieś niezidentyfikowane beczki leżące w trawie. No i chuj, pomyślałem. Rzuciłem jeszcze jeden granat, nie mogło zaszkodzić.

Gdy kurz opadł, wyszedłem przez boczne okno i pobiegłem truchtem wzdłuż domu, klekocząc gratami w reklamówce. Potknąłem się o coś w trawie i wyrżnąłem jak długi w starą taczkę, głową naprzód. Twarz mnie zapiekła, ale oko było całe. Później się będę martwić, uznałem. Jeżeli moja głowa w połączeniu z taczką nie zdradziła mojej pozycji nikomu i nie zaczął się ostrzał, to może to znaczy, że może nie było komu strzelać? Popatrzyłem, o co się potknąłem.

Po chwili biegłem już, zadowolony, że nie muszę się już babcią przejmować, bo najwyraźniej zaznała rozrywki od mojego rzutu granatem, aż całkiem straciła głowę. Przynajmniej o to się nie muszę martwić. Martwiłem się o rdx, którego nie było nigdzie w zasięgu wzroku. Ani w zasięgu eksplozji, pomyślałem poniewczasie, bo gdyby rdx wybuchł, to cała okolica zmieniłaby się w krater i opady gruzu. Na szczęście, jednak, nie było go. Nie było też Sławka, jego samochodu i kałachów z mojego. BMW ciapatych stało przy drodze, poszatkowane odłamkami, ale odpaliło. Wykręciłem pod domem Sławka i odjechałem.

W drodze przekręciłem do Gerharda, wójta mojej gminy, żeby zadzwonił na 998 do Staszka, żeby strażaki nie pchały się tam, gdzie się ich nie szuka. Przydałby się likwidator... Ale nie można mieć wszystkiego.

***

Pod domem Malinki stało auto Kleo, ładnie zaparkowane. Dom Malinki nie płonął, nie było słychać strzałów, nic się nie działo, na pierwszy rzut oka. Objechałem parking i wysiadłem. Cichutko, grzecznie, nikt się nie darł, nie było łusek ani plam krwi. Tyle dobrego. Zajrzałem do auta Kleo - automat i magazynki leżały na podłodze, razem z paskami mocującymi je do kostiumu. Wróciłem do beemki. Przestawiłem ją tak, żeby nikt nie wjechał, ani nie wyjechał Malince z posesji, i - zaopatrzywszy się w odpowiednie utensylia i kilka granatów - udałem się w stronę malinkowego burdeliska.

Drzwi były zamknięte.

Uznałem, że nie ma co panikować, wyciągnąłem telefon i wykręciłem do Kleo. Po trzech sygnałach usłyszałem jej głos.

Halo? Powiedziała.

Kleo, gdzie jesteś, słoneczko? Zapytałem grzecznie. Mieliśmy ustalony kod rozmowy. Ciekawe, czy pamiętała.

Jestem u Malinki, siedzę z dziewczynami na herbacie i rozmawiamy o butach. A ty?

Buty, buty, buty... Tego nie pamiętałem. Cholera! Herbaty też nie.

Cześć, usłyszałem zza pleców głos. Znajomy. Odwróciłem się na pięcie.

Dostałem chyba w łeb, bo nagle zgasło światło. Więcej grzechów nie pamiętam.

***

Ocknąłem się na jakiejś podłodze. To była chyba piwnica, bo wszędzie walały się jakieś duperele, słoiki, puste butelki w skrzynkach i puszki w workach. Nie miałem już przy sobie broni, noży, nawet pół zapałki. Butów ani ciuchów mi na szczęście nie brakowało. Wezwałem Ślepnira przez mikroczip na przedramieniu i postanowiłem pozwiedzać piwnicę. Podejrzewałem, że jestem u Malinki, ale w sumie mogłem być wszędzie. W dodatku ten, co mnie obezwładnił, miał też moją broń, więc nie było sensu się szarpać.

Usłyszałem strzały. Piwnica nie miała okna, a jedyne drzwi były zamknięte na głucho. Wyglądało na to, że jest tu gdzieś jeszcze jakieś inne wyjście, ale żarówka dawała malutko światła, a w dodatku migotała. Malinka chyba się z tauronem nie lubi, pomyślałem.

Moje przemyślenia przerwała kakofonia bliskich i dalekich wystrzałów z broni automatycznej i półautomatycznej, którą było słychać tak jakby od sufitu. Ktoś strzelał seriami z kałacha do kogoś, kto strzelał z pistoletu. A potem wybuchł granat i tuż obok mnie, ogromny regał ze słoikami spierdolił się na ziemię i rozchlapał szkło i ogórki na całej podłodze... Choć większość wylądowała chyba na moich butach.

Kolejna eksplozja wyrwała kawał ściany i chyba znowu straciłem przytomność.

Ocknąłem się na trawie, gdy mój bioniczny pies lizał mnie po twarzy ostrym jak tarka ozorem.

Dobra, dość, dość!, kurwa, Ślepnir!, krzyknąłem, odpychając bioniczny łeb. Rozejrzałem się po okolicy. Ślepnir obudził mnie na trawniku za domem Malinki. Wytargał mnie za fraki z piwnicy, z której ściany ziało dziursko jak po strzale z pancerfausta. Za winklem pół domu wyglądało, jakby przeszła przez niego na pełnej kurwie armia czerwona. Trzy wyrwy ziały w ścianach, nigdzie nie było żywej duszy. Były za to, niestety, dwie martwe. Jedna z Ukrainek i chyba barmanka, stały w strefie rażenia jak ściana ze szkłem wybuchła, i odłamki... Cóż, dość rzec, że otworów, z których krew mogła im wycieknąć, nie brakowało.

Ślepnir, zostaw!, powiedziałem stanowczo, gdy Ślepnir zaczął siorbać krew z zagłębienia w podłodze obok jednej z tragicznie zmarłych. Nie przestawał. Ślepnir! Olał mnie. Zwyczajnie mnie olał, jebaniec.

Aaa chuj ci w dupę, powiedziałem i poszedłem szukać środka transportu do domu. W tym celu obszedłem parking. Bmw stało staranowane, obok niego stało drugie, rozbite, strata całkowita. Środek pokrwawiony. Z tej strony patrząc, okolica wyglądała jak pobojowisko z jakiejś bałkańskiej rozpierduchy. Wszystkie lewe fury z placu Malinki były albo posiekane kulami, albo nie na chodzie zupełnie. Autobus zniknął. Suv Kleo też. W mojej rozbitej, zdobycznej furze, na podłodze leżał pistolet. Makarow. W środku pełny magazynek. To był jakiś początek.

Ślepnir! krzyknąłem. Przybiegł, luj wredny, ujebany z krwi jak jakiś demon wojny. Znajdź jakiegoś człowieka, żywego najlepiej, na TEJ posesji, a ja poszukam samochodu na chodzie. Idź, idź, dodałem, może się jakiś ciul tu ukrywa, nie wiem, mam przeczucie, zakomenderowałem. Odbiegł.

Podszedłem do zamkniętego malinkowego garażu i poszarpałem się z drzwiami. Nic. Potem strzeliłem w zamek. Dalej nic. Pomyślałem, może filmy jednak kłamią? Strzeliłem jeszcze dwa razy, celując pod kątem, a potem kilka razy kopnąłem w drzwi. Nic. Jakby były zablokowane jakoś... Mechanicznie, blokadą.

Co to, kurwa...? spytałem sam siebie. Obok było okienko z luksfer. Dostatecznie duże, by - po ich usunięciu - mógł przejść przez nie człowiek. Przyłożyłem ręce do twarzy, żeby coś tam zobaczyć, ale ujrzałem ruch i padłem na kolana. Akurat wczas, żeby wybuchające od wystrzału luksfery przeleciały nad moją głową, a nie wprost przez nią.

Spierdalaj!, usłyszałem głos. Spierdalaj!, rozpaczliwie krzyczał ktoś. Zagrzmiał wystrzał z dubeltówki.

WR , warknął Ślepnir niczym godzilla.

Spierdalaj! usłyszałem, jak ktoś krzyczy, a potem trzask. Nie wiem, kości czy drewna. Ale chrupnięcie było tak okropne, że się aż skrzywiłem.

Zaryzykowałem szybkie spojrzenie przez dziurę. Oto siedział sobie na ziemi Ślepnirek, niewinna psinka, a obok niego leżała przegryziona strzelba. Obok niej zaś, skulony i trzęsący się Malinka.

Gdzie Kleo, skurwysynie?, spytałem, przechylając się przez wybitą dziurę. Gdzie, kurwiu, Kleo? Nie przebierałem w słowach, ale też i nie było potrzeby.

Trzęsący się jak osika, obeszczany Malinka wydusił, że wymienił, to jest oddał, Kleo i wszystkie dziewczynki, tym Czeczenom, za to, że sobie pojadą i zostawią go i jego rodzinę w spokoju. I czeczeni pojechali w pizdu.

KLEO IM ODDAŁEŚ POKURWIEŃCU? Wrzasnąłem, NIE BYŁA TWOJA ŻEBY ODDAWAĆ! ŚLEPNIR! Ślepnir szczeknął.

Biegnij szukać Kleo i sprawdź, czy jest cała i zdrowa. I mi wyślij info. Jak nie będzie, wróć tu i zagryź tego chuja. Nigdzie się nie ruszaj, dodałem do Malinki. I poszedłem stamtąd.

Zebrałem z placu boju jeszcze kilka sztuk broni, głównie zdobycznej z beemwu Czeczeńców - pod siedzeniem było kilka pistoletów i w bagażniku chlebak z jakimś złomem. I łom.

Odpaliłem beemwu, ale jechać się tym nijak nie dało: z przestrzeloną chłodnicą i z niemalże całkowicie wyrwanym prawym kołem, do dupy mogłem sobie pojechać. Zostawiłem włączone - może się zapali? Żadna fura na placu nie wyglądała na zdolną do jazdy, sprawdziłem jeszcze raz, dla pewności. I już miałem odchodzić, kiedy uwagę mą przykuły uchylone drzwi stodoły. Mogłem się mylić, ale w środku był jakiś wrak. Warto było iść sprawdzić, niż dymać kilometry z buta. O, nie. Poszedłem tam.

W półmroku stodoły, przykryty kocami i innymi szmatami, stał mercedes S- klasa z lat osiemdziesiątych. Blachy miał wykręcone, podobnie reflektory i wszystkie szyby, chromy i większość drzwi. W środku brakowało tylnej kanapy, wszystkich detali i połowy deski rozdzielczej. Tylna klapa była zdemontowana, światła i zderzak też. Wsiadłem do środka i przekręciłem kluczyk przy gołej stacyjce. Zaskoczył. Wrzuciłem bieg i ruszyłem powoli przed siebie, delikatnie wyważając drzwi stodoły, których nie chciało mi się otwierać. Po chwiluni jechałem już, ile fabryka dała, główną drogą w stronę mojego domu.

Staranowałem bramę sąsiadów po raz kolejny, przejechałem przez misternie pielęgnowane przez Neckerów rabatki, zatrzymałem gruchota obok płotu, na skalniaku i wyskoczyłem na zewnątrz. Stanąłem na dachu, przerzuciłem graty na drugą stronę płotu i pobiegłem w stronę stodoły Alfreda.

Wbiegłem do stodoły, schwyciłem pęk kluczy zza starego wiadra i pobiegłem w stronę mojego hangaru na końcu działki.

Na miejscu otwarłem boczne drzwi hangaru i krzyknąłem do środka:

Hoffman! Hoffman! Wołałem ghula, ale ghul nie przychodził, nie wiedzieć czemu. Ciekawe...

Nie było jednak czasu się dziwić. Zrobiłem na podłodze remanent tego, co mam i tego, co sądziłem, że mogę potrzebować. Miałem kilka pistoletów, granat i pełno pestek do kałacha, które wszakże bez samych automatów były mi zbyteczne. A automaty były w piwniczce. Westchnąłem.

Gdy wróciłem, miałem ze sobą dwa automaty i RPG. Tyle miałem gotowych do akcji automatów, to nie: ktoś mi gwizdnął z samochodu, pewnie ten chuj Sławek sobie przywłaszczył.

Tylko na co temu deklowi aż tyle automatów? I rdx?

Mój wzrok padł na wujka Hetzera. Wyglądał wręcz prosząco, czyściutki jak łza i zakonserwowany przez Alfreda i później Hoffmana... Zabytek klasy zerowej, pewnie nigdzie już takiego nie ma, pomyślałem. Miałem nadzieję, że będę umiał to obsługiwać.

Wdrapałem się na wieżyczkę. W środku nie było za wiele miejsca, żeby można było swobodnie wyskoczyć i wskoczyć z powrotem, myślałem, i gdy byłem o krok od pomysłu rezygnacji z akcji, w drzwiach hangaru stanął Hoffman.

Co ty tu robisz najlepszego? Spytał ghul, usiłując nie afiszować się z ludzką głową pod pachą.

Gówno! Umiesz tym jeździć? Spytałem ghula. Ten odłożył głowę na taborecik i podszedł bliżej.

Umiem. O co chodzi?

Wyjaśniłem nieumarłemu, o co chodzi. Nie przerywał mi, a na samym końcu powiedział tylko:

A dokąd je zabrali?

Tego, kurwa, nie wiedziałem. Nie pomyślałem, żeby Malinki spytać, a i nie wiadomo, czy by wiedział... Mój telefon zdechł, więc nawet jeśli Ślepnir coś wysłał... Ech. Gdzie się mogły ukryć te zjeby? Bądź co bądź, dwadzieścia dziewczyn, pewnie też te synki skurwysynki od malinki, kilku Czeczeńców do piwnicy w dupie nie schowa, no, gdzieś się musieli chujki okopać. Gwizdnąłem. Przyleciał turbojeżotrzmiel. Kazałem mu znaleźć furę Kleo i autobus Malinki. I tu wracać z koordynatami. Przełączyłem go na tryb agresywny - w razie niebezpieczeństwa, może się wysadzić. Niedużo, bądź co bądź mieści w sobie tylko granat, ale zawsze to coś.

Poleciał i nie ma go, i nie ma, i nie ma, ja stałem jak debil i patrzyłem w niebo, jakby, nie wiem, czekając, zawieszony w próżni - kiedy podszedł do mnie Hoffman, nawet go nie zauważyłem.

Będziesz tak stał jak ciul, spytał nieumarły, czy może chciałbyś zaplanować odbicie Kleo i kogo tam, z rąk tych tam, tak ogólnie? Czy po prostu wjechać chciałeś w nich czołgiem i walić z armaty, jak debil? Te ostatnie dwa słowa powiedział z naciskiem. Ghule wyglądają jak mocno ubłoceni ludzie, we względnie czystych i, trzeba zaznaczyć, brązowych ciuchach. Ich oczy mają białka tak białe, że wyglądają jakby świeciły.

Hoffman, nie gap się tak! Powiedziałem i lekko go odepchnąłem. No przecież kurwa, wiadomka, dodałem, że gdzie by to nie było, zamierzam nadjechać i ich wystrzelać.

Jeśli można, chciałbym jednak zaproponować małą erratę do tychże planów, dobrze? Ja pojadę Hetzerem, ty, doktorze, weźmiesz ciężarówkę. Ja wezmę na siebie ostrzał, a ty ich wszystkich rozpierdolisz i wystrzelasz, uratujesz Kleo i resztę. A potem ja odjadę a Ty zapłacisz mi za straty moralne i za ewentualne naprawy, pasuje?

Pokiwałem głową. Hoff, zagadnąłem, a ty wiesz, że Hetzera nie ruszą te pizdy niczym, że pieniędzy na farby masz tyle, że możesz pomalować świat na żółto i na niebiesko, jakbyś zechciał, a i straty moralne to se możesz w dupę wsadzić, bo wszystkie trupy złodupców możesz sobie wziąć? Hoffman wzruszył ramionami.

Aha, i jaką ciężarówkę?

Necker kupił stara wywrotkę przecież, tam stoi, wskazał paluchem. No, faktycznie, stał tam star wywrotka. Tylko jak go teraz zajebać?

Hoffman, ile to może być warte?

*

Necker, wiem, że tam jesteś, ty trutniu, otwieraj! Waliłem w drzwi pięścią, po tym jak wyrwałem kołatkę. Necker!

Otworzył drzwi pan domu. Pchnąłem drzwi, złapałem go za ucho i wyciągnąłem przed dom.

Ileś za to zapłacił? Tylko nie kłam, pogroziłem mu pistoletem trzymanym w lewej ręce.

Okropny, pojebało cię, z bronią w ręku pytasz o cenę samochodu? Necker nigdy nie potrafił normalnie rozmawiać. Nigdy.

Ile? Wycedziłem przez zęby.

Trzy osiemset plus remont, wydyszał, jak pociągnąłem go wstrętnie za ucho.

Co daje razem...? Ponagliłem.

Pie - Sie- O-osiem tysięcy! Wymazgaił, zezując to na mnie, to na ciężarówkę.

Osiem koła, aha, mhm, pomyślałem. Necker, ani kropli w tobie krwi Rosborga. Ani ciut.

Dam ci pięć za nią teraz, maks, albo mi ją pożyczysz, a potem ja, Kleo albo Malinka zapłacimy za szkody albo odkupimy. Hm? Mruknąłem, patrząc mu w oczy żeby się upewnić, czy zrozumiał.

Y, y, eee, yy... Pięć teraz? Zaproponował Necker. I pu-puścisz moje ucho?

Pociągnąłem za ucho mocniej. Jest na chodzie? Nie będzie niespodzianek?

Nieee! zawył ten ciul. W sumie był większy ode mnie i mógł bez problemu mnie obezwładnić, ale wciąż miałem na twarzy krew, której Ślepnir nie zdołał zlizać.

Umowa stoi. Dawaj kluczyki, rzuciłem. Sięgnął za plecy, z koszyka na stoliczku wyciągnął kluczyk na kółeczku z brelokiem. Podszedłem do ciężarówki, odpaliłem, ruszyłem.

Okropny! Zawołał za mną Necker. A pieniądze?

Hoffman ci przyniesie, jak przyjdzie po merca! Odkrzyknąłem.

Jakiego merca? Zawołał zdziwiony, a ja wskazałem mu palcem miejsce, gdzie był kiedyś jego skalniak, a gdzie zaparkowałem mercedesa ze stodoły Malinki. Necker podszedł, obejrzał dokładnie i otworzył maskę jakimś pstryczkiem.

To mój mercedes! Zawołał, wskazując palcem na błyszczący motor v8 z podwójną chromowaną turbiną, który ja olałem, bo kto by się tam detalem przejmował. Miał jeździć i jezdził. Nawet pod maskę nie zajrzałem, przyznam bez bicia.

Okropny! Weź se tego stara! Tylko mi powiedz, skąd go wziąłeś! Mercedesa! Zawołał, machając rekami, jak taranowałem żywopłot przy stodole.

Malinka! Krzyknąłem, po czym przegwałciłem żywopłot do końca i zajechałem pod hangar. No, no... Pomyślałem, Malinka zajebał merca Neckerowi i skitrał we stodole...? Rozbierał na tajle i silnika nie puścił? Co za debil, pokręciłem głową. Ale z drugiej strony, może to te jego durnowate synalki, a stary cap nie miał nic wspólnego? Trudno wyczuć.

Podjechałem pod hangar, hamując rozpędzonym starem w miejscu. Wrył się w grunt na dwadzieścia centymetrów. W powietrzu wisiał turbojeżotrzmiel i świecił się na czerwono. Monitorek na boku wskazał mi, że Kleo i reszta są w opuszczonej, oczywiście, torowni czy tam zwrotnicy, bocznicy czy chuj wie czym. I że te jebańce ostrzelały i chyba zastrzeliły mojego psa, bo sygnał Ślepnira migotał na czarno, a to by znaczyło, że jest tam, ale coś mu nie styka. Raczej się nie zepsuł.

Hoffman, jaki zasięg ma armata Hetzera? Rzuciłem, studiując mapę terenu i rysując wstępnie plan ataku. Ghul miał wszystkie fakty w małym palcu.

Z kilometra bezpośrednie trafienie rozdupczy Shermana. Zerknął mi przez ramię. W tą bocznicę to nawet stąd trafię, przy dobrym wietrze.

A jaki jest wiatr? Podaj mi koordynaty, a ja spróbuję wstępnie się wstrzelić w cel, powiedział nieumarły, wchodząc do Hetzera.

Pułap trzy szesnaste, widoczność osiemset, Hoffman, kurwa, powiedziałem, rzucając mu mapnik, celuj według tego, a ja skompletuję ekwipunek. Dwie sekundy później, gdy potknąłem się o choinkę z automatów, które Hoffman przygotował do boju, ładując amunicję do magazynków i co tam jeszcze, czułem się jak debil. Zaryzykowałem spojrzenie w stronę wieżyczki. Hoffman patrzył na mnie ze współczuciem i politowaniem.

Mam jebnąć teraz, czy za chwilę?

Masz w tym radiostację? Głupie pytanie, skarciłem się, oczywiście że miał, i pewnie stokrotnie lepszą, niż Necker w tym starze.

Hoffman spytał, czy umiem ustawić radio, więc gdy skończyłem ładować graty do stara, zrobiliśmy test radiostacji i pojechałem. Jechałem lasem, żeby było mniej podejrzeń, ot, zwyczajna sprawa, jedzie se ciężarówka leśną drogą.

Zatrzymałem się na skraju lasu i lustrowałem dobrze sobie znaną okolicę przez lunetę Carl-Zeiss. Zrobiłem naprędce osłonę na obiektyw z kominiarki, żeby nie robić rozbłysków. Czeczeńców nie było widać, ale było auto Kleo, trzy malinkowozy i jeden autobus. Podałem Hoffmanowi koordynaty autobusu przez radio. Spierdolić, myślałem, mogą spierdalać, ale bez przesady. Usłyszałem odległy wybuch, mimowolnie schowałem głowę w ramiona. Przybudówka z tyłu bocznicy zniknęła z powierzchni ziemi. Nieźle! Jak na pierwszy wystrzał od czterdziestego piątego... Wręcz doskonale.

Zrobiło się nadzwyczaj ruchliwie pod budynkiem bocznicy, więc kazałem Hoffmanowi załadować raz jeszcze, z korektą na metr w lewo. Hoffman kazał mi się pałować i gruchnęło raz jeszcze. Tym razem jakiś metr, może dwa metry przed frontowymi drzwiami do budynku bocznicy zwrotnicy. Utworzył się lej, a odłamki zdezelowały dwa zaparkowane od frontu malinkowozy. Wysłałem ledwo zipiącego turbojeżotrzmiela na samobójczą akcję wysadzenia autobusu, a sam ruszyłem ciężarówką powoli przez dróżkę na przełaj, dawną żwirową dojazdówkę, którą pokolenia cieciów i dozorców dojeżdżały do pracy na bocznicy. Czy tam zwrotnicy.

W życiu bym nie pomyślał, że Czeczeni mogą być tak niemądrzy, że zgarną mulę Bożenę razem z dziewczynkami i wszystkich na raz wsadzą do jednego budynku, a sami okopią się w drugim, z Kleo jako dodatkowe zabezpieczenie. Naoglądali się telewizji, skurwysynki. Ale wtedy tego nie wiedziałem.

I tu pojawił się problem z gatunku niewidzianych, bo turbojeżotrzmiel podleciał do autobusu i zdetonował się od dołu, przy samym silniku, tworząc przepiękny, kwiecisto-gwiaździsty wzór szrapneli na wszystkim dookoła, włącznie ze skoszeniem drzewek kilkadziesiąt metrów dalej. Stary ikarus zamienił się w chmurę odłamków, z których - jak to zwykle bywa w takich sytuacjach - nic mi się nie stało, ale kilkanaście metrów przede mną, na drodze wylądowała, płonąc, para krzeseł z autobusu. Zawsze dzieje się coś takiego.

Nie było mi dane dłużej obserwować przepiękne widoczki, gdyż ujrzałem truchtającą w moją stronę groźną postać z kałasznikowem. Miałem pistolet na kolanach z tłumikiem własnej roboty, na takie jak ta okazje.

Czeczeniec pojechał serią w niebo, dając mi znać w międzynarodowym języku gestów, że mam spierdalać. Podniosłem ręce, dając mu do zrozumienia równie ponadczasowym gestem, że będę nawracać, a ten wzruszył ramionami i pokazał mi, w którym kierunku mam się czym prędzej oddalić. Minąłem go z uśmiechem na ustach, a gdy zasłoniłem dziada ciężarówką, strzeliłem mu w łeb prawie z przyłożenia i zatrzymałem auto.

Teraz wystarczyło tylko poczekać. Ktoś musiał przybiec i sprawdzić, co się dzieje, a ja zamierzałem poczekać i go odstrzelić. I co, i nie przyszedł drugi palant, z pistoletem w ręce i nie przeszedł centralnie metr obok mnie? Temu też odpaliłem, też z przyłożenia prawie, kulkę w skroń.

To nie była ani moja wojna, ani moja bitwa, ale oni mieli Kleo. A ja mam dostatecznie dobrą wyobraźnię, żeby móc zacząć się martwić. Wziąłem dwa kałachy i przerzuciłem je pod kępę drzew i pod ruiny magazynku, w razie jakbym potrzebował dodatkowej broni lub znalazł się w potrzasku. Akurat jak wracałem, skradając się, czyli truchtając jak grzybiarz z biegunką, po radiostację, usłyszałem znajomy i bardzo niechciany świst - rucznoj puliemiot granatow, RPG. Padłem, jak stałem, na ziemię i patrzyłem, jak moja błyszcząca ciężarówka zmienia się w kulę ognia i deszcz odłamków. Kurwa! Pół poturlałem, pół podczołgałem się pod drzewka, gdzie przed chwileczką zostawiłem siedemdziesiątkę czwórkę i kilka bananów. Rozejrzałem się, pusto na perymetrze. Trzeba było atakować, póki jeszcze mnie nie dostrzegli. Dobrze, że od razu nie wypalili do mnie z granatnika, pomyślałem trzeźwo i uznałem, że po pierwsze: Gówno wiem o nich, ich uzbrojeniu i stanie liczebnym; i po drugie: Braki w myśleniu logicznym nadrabiają wyszkoleniem militarnym.

Złapałem kałacha, upewniłem się raz, że mam jeszcze pistolet i drugi, że nie zesrałem się, tylko wturlałem w coś mokrego. Zerwałem się i podbiegłem do tyłów budynku. Pusto. Drzwi były zamknięte na kłódkę. Tyle dobrze, że nie muszę oczyszczać pomieszczeń; komandos ze mnie żaden, do szkół oficerskich tak samo miałem wilczy bilet, jak na uniwersytety, a przeszkolenie miałem tylko z tego sprzętu, który udało mi się skombinować. A kałach to za duże i za ciężkie gówno, żeby z tym biegać po budynkach, sorry Winnetou.

Wychyliłem się za róg. Tyle dobrze, że zrobiłem to prędko i od razu się schowałem, bo w odbiciu samochodu Kleo (który zawsze błyszczał) zobaczyłem dwóch synalków Malinki, którzy najwyraźniej stali na czatach. A to sprytne czeczeńskie kutasiki! Zabezpieczyli się na wszystkie sposoby, najwyraźniej. Malinka palcem nie ruszy, bo syneczki, a ja? Ja pewnie zginąłem w piwnicy u Malinki, albo coś, ale pewności nie ma, więc i Kleo, i syneczki Malineczki, i dziwki... Na co czekali? Na posiłki? Wsparcie? Na Sławka z forsą? Chuj wie.

Kleo nie wybaczyłaby mi, gdybym z zimną krwią zastrzelił tych dwóch gówniarzy, więc zmuszony byłem ich podejść i w miarę możliwości wybadać, co i jak, oczywiście o ile nie otworzą do mnie ognia albo co.

I tak się cudownie złożyło, że jeden z tych dwóch błyskotliwych młodzieńców, postanowił "iść za winkiel, trysnąć z bata", a za tym winklem, za krzakiem, akurat ja stałem i myślałem, jak ich tu taktycznie rozstrzelać. Młody podszedł, wyciągnął siusiaka... i strasznie się zdziwił, jak wyskoczyłem zza krzaka i wyrżnąłem mu z piąchy w splot słoneczny. A potem trzymałem za twarz, żeby nie wrzeszczał. Spytałem tylko, gdzie trzymają Kleo, i pomogłem mu stracić przytomność. Gdy się oddalałem, kałuża przy nim rosła. Pewnie i tak moczył się w łóżko, pomyślałem.

Pobiegłem do końca budynku - za winklem były drzwi - boczne wejście od strony lasu. Tam była tylna klatka schodowa, i tam na pewno ci jebańcy tylko czekali, żeby ktoś ich zaszedł od tyłu. Postanowiłem wyminąć drzwi i leżącą opodal cegłówką wykurwiłem, bo inaczej się tego nie da powiedzieć, okno. A potem wkopałem jego resztki do środka i pobiegłem dalej, w kierunku frontu, gdzie poszatkowane odłamkami stały malinkowe złomy. Obok, przy leju po strzale z Hetzera, stał jakiś koleś i nie patrzył w moją stronę, jak nadbiegałem. To dało mi bezcenne dwie sekundy, żeby złapać kałacha za lufę i bardzo idiotycznie - bo jak maczugą - wyrżnąłem mu w sam środek głowy, z całej siły, w biegu. Idiotycznie, bo przecież jakby wystrzelił, to seria rozcięłaby mnie wpół. Ale na szczęście nie rozcięła, pomyślałem, odpinając z leżącego granaty. Jebaniec miał moje ump, to samo, które "przygarnęła" Kleo, co zauważyłem dopiero po chwili. Wyciągnąłem ump trupowi z palców, a potem przekopałem zwłoki do leja. Kałacha przerzuciłem sobie przez plecy, sprawdziłem, czy wdzystko przeładowane i poszedłem w górę po pustych schodach.

W sumie nie pomyślałem o tym, że płonąca ciężarówka, czy też odłamki z niej lub z autobusu, mogą zaprószyć ogień w budynku z eternitowym dachem. Nikt by nie pomyślał, nawet Czeczeńcy, którzy najwyraźniej uznali, że zamknięcie na kłódkę dwudziestu dziewczyn w szopie bez dostępu do wody, pełnej opału, papierzysk i wszelakich gratów, z zakratowanymi oknami, to dobre strategiczne posunięcie. W tym momencie życie weryfikowało genialność ich planu, bo stali i patrzyli przez okna, jak zaczyna w najlepsze płonąć dach budynku obok. Powtarzali, Wałodja, Chalim, coś tam, Chalim, coś tam. Kleo nie było słychać. Kurwa mać.

Wsunąłem się do pomieszczenia. Było puste. Podłoga nie skrzypiała, tyle dobrze. Nie wiedziałem, ilu ich tam było, ani w jakim stanie jest, i czy jest zakładniczka. Dość, że dwóch mężczyzn wybiegło, dzierżąc izraelskie automaty w dłoniach, i pobiegło po schodach, przestępując po kilka stopni na raz. Minęli mnie o niecały metr, ale schowałem się za rozłożystą paprotką. Uff.

Chalim! Chalim ble bl bl, krzyczeli, gdy najprawdopodobniej zobaczyli zwłoki tego, którego potraktowałem po macoszemu, wrzucając jego zakrwawione zwłoki do leju metr dalej. Chalim ble bl bl, zaburczał jakiś głos w pomieszczeniu obok, gdzie mieściła się centralna sterownia całej, dziś zardzewiałej, bocznicy czy też zwrotnicy.

Wóz albo przewóz, pomyślałem, gdy niczym rednecki ninja w zakrwawionej koszuli i z mokrą dupą wsunąłem się do pomieszczenia obok i zastygłem za meblościanką, dzielącą pomieszczenie na główną sterownię i taki jakby kamerlik. No, taką kanciapę z kanapą i - oczywiście - paprotką. Facet stał tyłem do drzwi a przodem do okna, a przed nim, przywiązana do krzesła, siedziała Kleo Sewittz. Była rozchełstana, rozczochrana i związana taśmą, ale żyła i tupała nerwowo nogą. Modliłem się w duchu, żeby mnie nie usłyszał, bo w tej sytuacji mogłem spanikować i nie wiem, rzucić granatem, coś takiego.

I niech mnie chuj strzeli, jeśli ten platfus nie przyłożył Kleo pistoletu - stieczkina - do twarzy i zaczął rozpinać rozporka. No, niech go chuj! Wyciągnął kutasa, jebaniec jeden i zaczął jej go wpychać na siłę do ust. Kleo protestowała i usiłowała odsunąć się jak najdalej.. Na dworze rozległy się strzały, wpierw pojedyncze, potem tak dobrze mi znany terkot automatu kałasznikowa. A potem ktoś wrzasnął. Przeraźliwie. Aż mnie ciarki przeszły! Gdzie tam! Przechodzą na samą myśl.

Koleś jakby zapomniał o Kleo i chciał wybiec, ale zorientował się w drzwiach, że nie dość, że ma w ręce tylko pistolet a przy pasku nóż, to jeszcze oprócz niego w pokoju jest tylko RPG pod ścianą, a kutas sterczy mu i przeszkadza. Każdy facet wie, jak niewygodnie chodzi się z wystającym z gaci zawadiaką na pełnym erektorze, a jak go ciężko naprędce schować, to już w ogóle. Czeczen zdekoncentrował się, rozejrzał i odłożył na moment pistolet, żeby wepchnąć wacka do spodni. To był mój moment.

Wyskoczyłem zza meblościanki i przeharatałem faceta wpół ogniem ciągłym z niemieckiego cudu techniki, pistoletu maszynowego UMP 45. Nie czekałem na cokolwiek, tylko porwałem nóż wystający mu z krwawiącej plamy i rozciąłem taśmę Kleo. Gdy była wolna, przytuliła mnie na moment, a potem popatrzyliśmy oboje przez okno na płonący budynek, całkowicie ignorując pośmiertne drgawki tego paskudziarza na ziemi.

Dziewczyny, powiedzieliśmy prawie jednocześnie. Dałem Kleo UMP i jeden magazynek, który został, a kałacha przeładowałem jeszcze raz i odbezpieczyłem. Kleo miała odsłonięte piersi, a na nich odbite brudne paluchy. Poprawiła się, ale niewiele to dało; kostium był nie do odratowania. Złapałem stieczkina z parapetu i wsunąłem sobie za pasek. Byłem teraz jak debil, objuczony bronią po zęby. Kleo kucnęła tuż obok świeżo ukatrupionego i zaczęła przetrząsać mu zakrwawione kieszenie. Gdy znalazła, czego szukała, zważyła w dłoni znalezisko, kluczyki od swojego suva, i wstała z kucków. Z wstrętnym mlaśnięciem wyswobodziła swój but na wysokiej szpilce z kałuży krzepnącej krwi Czeczeńca. Ja przyglądałem się RPG.

Weź, jest ich jeszcze kilku, powiedziała Kleo, usiłując jakoś rozwiązać problem wolnych piersi starym obrusem.

Kilku, to znaczy ilu? Załatwiłem trzech, dwóch przy ciężarówce, jednego na dole i tego tutaj. Jeszcze co najmniej dwóch, czy ilu tak dokładnie? Spytałem. Kleo zastanowiła się krótko, kończąc wiązanie skomplikowanego węzła. Stary, zakurzony i niegdyś krochmalony koronkowy obrus ściskał piersi Kleo jakby do tego był stworzony w czasach, gdy pierwszy dróżnik, Joachim, żenił się w sześćdziesiątym czwartym.

Z tymi półgłówkami od Malinki, to będzie jeszcze czterech. Sześciu...? Coś koło tego, zdecydowała. Wyjrzała przez okno. Dwóch facetów z kałasznikowami usiłowało włamać się do jej wozu.

Doktorze, może mi pan podać tą wyrzutnię rakiet? Wskazała RPG, które stało tuż obok.

Wiesz, jak się z tego strzela? Spytałem, znowu niepotrzebnie. Byle debil umie strzelać z RPG. Tam jest twoje auto, Kleo, dodałem.

Trudno, powiedziała, celując. Otworzyłem stare, wypaczone okno na czas, by Kleo mogła przycelować odpowiednio. Jeden z fajfusów wybijał właśnie szybę od strony kierowcy, gdy Kleo warknęła na niego. Jak śmiesz!, warknęła, to mój samochód, dzyndzlu!

I nacisnęła spust. Bezpośrednie trafienie granatem z RPG unieruchomiło i samochód Kleo, i tych dwóch farfocli na amen. Kleo rzuciła pustą wyrzutnią za okno, podniosła z parapetu UMP i wyszła, nie oglądając się za siebie. A ja za nią, jednak pilnując tyłów i przodów.

*

Na zewnątrz było pusto, progenitura Malinki zniknęła. Tuż obok krzaka leżał trup z rozszarpanym gardłem, a zaraz obok niego nieruszony karabinek. Podniosłem, sprawdziłem, pełny. Wziąłem ze sobą, sprawdzając, rozglądając się uważnie czy gdzieś się nie czają. Ciążył mi ten cały złom już, ale strzeżonego... Kleo zaś pruła stanowczym krokiem przez kurz i gruz w stronę zamkniętych na kłódkę drzwi... Które były, owszem, nawet może i na kłódkę zamknięte, jednak ktoś bardzo silny wytargał je razem z futryną, tfu, wpuszczoną w zbrojony beton ościeżnicą i postawił obok jak eksponat. Była w tym pewna zwiewność, jak tak o tym pomyśleć. Nawet nie wiem, czy już wcześniej tak to nie wyglądało.

Zajrzeliśmy do środka. Wewnątrz było pusto, dym wydobywał się z płonących belek stropowych i wlewał do pomieszczenia. Usłyszałem... Nie, bardziej poczułem obecność za plecami. Odwróciłem się. Centralnie za mną, zachowując dystans kilkunastu centymetrów, stała mula Bożena, z tym swoim diabolicznym uśmiechem z zębami jak u jakiejś głębinowej poczwary.

O, kurwa! Prawie podskoczyłem z szoku. Czeczen z erpegie by mnie tak nie nastraszył. Z wrażenia upuściłem ze dwie pukawki i z walącym sercem, pochylony nad nimi, decydowałem, czy je będę w ogóle podnosił.

Bożena! Krzyknęła Kleo i rzuciła się wampirzycy na szyję. Mula zmieniła się nagle o sto osiemdziesiąt twarzy greya i była znowu uprzejmą mimozą o twarzy modelki.

Nic ci nie jest? Kleo miała tendencję do niezauważania takich rzeczy, jak nieśmiertelność u innych. Muli mogło się coś stać, i Kleo byłoby przykro, gdyby, a więc z czystej troski Kleo właśnie przygładzała zakrwawione ubranie na wampirzycy, która stała cierpliwie i czekała, aż Kleo skończy.

Co z dziewczynami? Postanowiłem, że spytam. Bożena odwróciła się do mnie.

Właśnie o tym chciałam z doktorem porozmawiać, rzekła i odwróciła się. Zaczęła iść w stronę wagonów na zwrotnicy. Kleo i ja spojrzeliśmy po sobie i wzruszyliśmy ramionami. Kleo ruszyła pierwsza, ja ubezpieczałem. Po kilkunastu metrach nie było już po co ubezpieczać, i można było odrzucić broń. Jednak, mimo widoku dwóch trupów, wciąż nie czułem się dostatecznie bezpieczny, żeby rzucać broń. Karabinek w rękach i dwa na plecach dawał poczucie bezpieczeństwa, a ja właśnie potrzebowałem go mnóstwo. Weszliśmy bowiem między zardzewiałe wagony i stanęliśmy oko w oko z kilkunastoma parami oczu. Wszystkie patrzyły uprzejmie i z zainteresowaniem. Część właścicielek oczu była pokrwawiona, większość wyglądała dosyć żałośnie, jak umorusane rozbitki z płonącego statku dla striptizerek, czy coś w tym guście. Bożena stanęła przed nimi i odwróciła się do nas.

Pomożecie mi je przenocować, dopóki nie kupię większego domu?

***

Sytuacja była równie poważna i napięta, co absurdalna, że Kleo parsknęła i zaczęła chichotać. Ja też się śmiałem, aż jedna taka przeciorana przez piekło Ukrainka wyłoniła się z tłumu i podeszła do mnie z wrakiem Ślepnira na rękach.

Dopiero mi się śmiać chciało, bo dostał na mordę serię z kałacha i jeszcze zipał, ale jego, ekhem, doczesność wymagała atencji przynajmniej czterech rożnych specjalistów w dziedzinie reanimacji, hydrauliki, kuśnierstwa i pewnie jeszcze czegoś, ale na wtedy nie wiedziałem. Nie miał jednej wysuwanej nogi, a kilka dziur w poszyciu miał na wylot i kij byś wsadził. Ale dychał! Potrząsałem nim moment, to coś zaskoczyło i liznął mnie po ręce. A potem zwisł już całkiem bezwładnie.

Kleo w tym czasie rozmawiała z Bożeną o tym, czy przemiłe dziewczyny, które jednak widzą w ciemności i nie muszą od razu iść spać, nie zechciałyby może pomóc sprzątać... Chociaż rozrzuconego przez dziadów ekwipunku, wtrąciłem. Ja tymczasem udałem się na poszukiwanie chociażby jednego środka transportu, którym mógłbym pojechać do domu i wziąć ze sobą Kleo. Problem w tym, że nie potrafiłem doliczyć się dwóch Czeczeńców, a co do tego, że gdzieś tu są, to nie miałem wątpliwości.

Z auta Kleo nie było co zbierać; suv wyglądał... No, jak po bezpośrednim trafieniu z RPG, nic dodać, nic ująć, i wciąż płonął. Zresztą, czego się spodziewać.

Autobus i moja ciężarówka stanowiły dodatkowe dwa obrazy płonącej nędzy i rozpiżdżonej rozpaczy w promieniach zachodzącego słońca. Zostały dwie malinkenkarety: Vectra z brakami w departamencie blach bez dziur i jakiś przysypany ziemią seat z obniżonym zawieszeniem. Oba nie miały szyb. Wsiadłem do vectry, znalazłem na siedzeniu i przekręciłem kluczyk, zaskoczyła. Nawet jakoś równo chodziła, jak na wózek z placu malinki... Pewnie prywatny któregoś z tych zjebów, uznałem, gazując silnik. Nagle doskoczyli do mnie, wytargali z auta i rozbroili. Nie wiem kto, bo przecież ciemno się robiło, ale albo synki Malinki, albo Czeczeńcy, albo Sławek z siłami sprzymierzonymi i/lub wyżej wymienionymi. Kurwa mać... Po wytarganiu mnie z auta, faceci w kominiarkach kazali mi klęknąć z rękami w górze. Spytałem, czy będą szorować mi pachy. Nie znali się na żartach, a zamiast tego zabrali mi wszystkie pukawki i odrzucili. Idioci, takim towarem rzucać! Nie wytrzymałem i powiedziałem im, co o nich myślę.

Dostałem bombę w ryj, tak według mnie zupełnie za darmo, bo przecież ledwie tylko napomknąłem o ich matkach, zasugerowałem jedynie nieprawe łoże, sodomię i incest. Drugą, trzecią i czwartą. Drugą i następne cztery już zasłużenie, bo temu bliższemu z klęczek zasadziłem taką petardę z boku w kolano, że a) chyba sobie coś zwichnąłem w nadgarstku, pech; i b) no, potańczyć nie potańczy, pobiegać nie pobiega, a czy pokuśtyka... To zobaczymy, czy najpierw wstanie. Tamten leżał i kwiczał, a ja tymczasem dostawałem bomby w ryj, żeby mi nie było za miło. I nie było.

Na szczęście piątej bomby sprzedać mi nie zdołał, bo z obrzydliwym mlaśnięciem oderwało mu się ramię od reszty ciała. Myślałem, że śnię. Normalnie, brał zamach, żeby mi przylutować jeszcze raz, i nagle nie miał czym mi przywalić, bo nie miał ręki, ramienia i w ogóle całego rękawa, nic! Do faceta nagle dotarło, że nawet jeśli chciałby, to nie sięgnie po pistolet przy pasku, więc zaczął się motać, bo lewą trzymał mnie za włosy, żebym się nie uchylał od rekompensaty za kolano kolegi.

Usiłował puścić moje włosy, ale się zaplątał, biedaczek, więc chwytem karate przytrzymałem mu dłoń na mojej głowie i sprowadziłem do parteru. Wtedy zaczął krzyczeć, bo najwyraźniej dotarło do niego, że coś urżnęło mu ramię i to nie przelewki, tylko znaczna utrata krwi i masy ciała, bądź co bądź.

Wszystko byłoby super, ale w tej zapadającej ciemności nic już nie widziałem, i gdy chciałem namacać świecący w łunie płonącego autobusu kształt na ziemi - jak się okazało, mój kastet - to dostałem tak soczystego kopa w twarz, że z pozycji stojącej przetransferowałem się w opartą o maskę i chciałem pomacać się po twarzy, żeby zbadać obrażenia... Ale było ciemno, miałem mroczki w oczach i prawie się tym kastetem nie znokautowałem.

Leżący na ziemi i trzymający się za kolano zbir charczał i chichotał, a ten drugi chyba stracił przytomność. Gdy odzyskałem choć trochę świadomość, rzuciłem kastetem w śmiejącego się, i nie patrząc, czy trafiłem, wsiadłem do vectry. Wbiłem bieg, włączyłem światła i dałem vectrze tak w pizdę, że na maksymalnie, jak się okazało, skręconych kołach, faktycznie można rozsypać w drobny mak układ kierowniczy. Coś zgrzytnęło, i zanim dotarło do mnie, co się stało, to jedno koło było już w poziomie. I nie chciało się wyprostować.

Ten od kolana przestał się śmiać i usiłował się doczołgać do jakiegoś pistoletu, albo do nie wiem czego, w każdym razie czołgał się dzielnie, ale po kilku dramatycznych manewrach protestującą vectrą, w końcu udało mi się udaremnić jego próby ucieczki. Cofałem i zgasła mi ta zdobyczna dziadówa, niefortunnie, że na nodze tego pana. Strasznie krzyczał, ale zaraz przestał, bo zemdlał z szoku. Albo umarł. Otworzyłem drzwi, i... zawiesiłem się.

Straciłem na moment poczucie czasu. Patrzyłem wprost, gdzieś w dal, na płonące drzewa, autobus, ciężarówkę. Byłem zakrwawiony, wyłączony z gry jak Ślepnir, miałem krew w ustach, na twarzy, wszędzie na ubraniu i byłem śmiertelnie zmęczony. Miałem już serdecznie dość tego dnia. Po prostu na moment się wyłączyłem. Siedziałem tak, z otwartymi drzwiami, w nieswoim aucie zaparkowanym na żywym, świeżo okaleczonym człowieku, tuż obok drugiego, świeżo okaleczonego człowieka i miałem naprawdę serdecznie dość.

Sięgnąłem po papierosy, których mi te piździwory nie zabrały przy rewizji. Wyciągnąłem jednego, pstryknąłem zapalniczką i patrzyłem w zamyśleniu na żarzący się koniec peta...

Palenie papierosów relaksuje, bez dwóch zdań. Można zapomnieć o wszystkich problemach tego świata i przysnąć w samym środku rozpierduchy, jakiej świat nie widział.

I zasnąłem, bo było mi już wszystko jedno.

*

Ocknąłem się, gdy już świtało. Ciężarówka i autobus zgasły całkiem już, a budynek i autobus dymiły jeszcze odrobinę. Byłem cały połamany i opuchnięty, brud i zaschnięta krew pokrywały, co sprawdziłem w lusterku wstecznym, całą powierzchnię ciała, która wystawała z ciuchów. Dżinsy miałem poplamione i porozdzierane, koszulę w strzępach, a prawą ręką ledwo ruszałem. Jeden ząb mi się chybotał, górna lewa piątka, ale naprawdę nie pamiętałem, od którego momentu.

Zebrałem się w sobie i rozejrzałem się po wnętrzu vectry. Silnik chodził, o dziwo, ogrzewanie było włączone, a ja z jakiegoś powodu byłem połowicznie przykryty, a raczej zaplątany w stary, pasiasty koc, który ledwo sobie przypominam z kamerlika. Chyba. W każdym razie nie ja go sobie przyniosłem i nie ja odpaliłem vectrę - w każdym razie nie świadomie. Może ktoś mi pomógł. Może Kleo. Może.

Pół wyszedłem, pół wypadłem z samochodu. Rozjechany i ten z urwaną ręką zniknęli. Zniknęły też pozostałe trupy, w tym ten z leju, razem z całym lejem. Nie było leja! Leju! Zniknął! Znikł!

Pokuśtykałem na górę, po schodach. Zniknął trup, razem z RPG, została jedynie blada plama po krwi na podłodze, gdzie z ump przepiłowałem faceta na pół. Obszedłem z wolna cały budynek i wszystkie zarośla, w poszukiwaniu śladów, czegokolwiek, co potwierdziłoby prawdziwość moich wspomnień... Poza oczywistymi wrakami pojazdów. Znalazłem kałacha obok ciężarówki, ale nie miałem siły go dźwigać, a wleczenie za sobą działającego karabinu zostawiam debilom testerom. Oparłem go o wrak ciężarówki. Znajdę kiedyś, pomyślałem. Wróciłem do vectry - pamiętałem, że chyba widziałem kątem oka, że być może na podłodze leżał jakiś pistolet.

Leżał, glock 23, w ogóle nie wiem skąd, i nie wiem kto i do kogo wystrzelał dziewięć z mieszczącego dwanaście pocisków magazynka, zostawiając w nim dwa i jeden w lufie.

Świerszcz, powiedział jakiś męski głos.

Co? Spytałem, szukając źródła dźwięku. W oddali, na polance stała jakaś postać. Niemożliwe, żeby było ją tak dobrze stamtąd słychać.

Świerszcz, powtórzył głos, tak mówimy na takie malutkie pistoleciki. Wytęż wzrok, powiedział głos, a zrozumiesz.

Nie byłem w nastroju na wytężanie czegokolwiek. Olałem to. Tuż obok mnie pojawił się kształt muli Bożeny. Popatrzyłem na nią nieprzytomnie. Chciała chyba coś powiedzieć, ale odwróciłem głowę i w końcu nie powiedziała.

Dupę se wytęż, powiedziałem do nikogo, wpychając glocka do kieszeni spodni. Albo nie, dodałem po chwili, powiedz mi gdzie jest mój cyklonit. A potem se wytęż. Albo se nie wytęż, powiedziałem pod nosem i zachichotałem. Wszystko wydało mi się nagle bardzo zabawne.

Twój cyklonit został zarekwirowany przez kwaterę główną sił przedkolonizacyjnych, powiedział głos należący do łysego okularnika, który migotał na fotelu pasażera. Migotał, jakby był i nie był obok i nie umiał się zdecydować.

Co? Jakich, co?

Kwaterę główną sił przedkolonizacyjnych, powtórzył bardzo wyraźnie facet. Miał koszulkę z głupim kosmitą grającym na akordeonie.

Ta, no, dobra, zgodziłem się. Facet był bez wątpienia wytworem mojej wyobraźni, a ja siedziałem i z nim dyskutowałem. Brawo, panie Okropny, do doktora, prawdziwego i drogiego trza się wybrać i zbadać głowę.

Facet, migotając, patrzył dziwnie. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zrezygnował. Westchnął. Ja też westchnąłem, licząc fuchy, które musiałbym zrobić dla chinolców, żeby opłacić prywatne leczenie zwidów.

Gość ruszał brwiami jak szalony, jedną reką dziwnie płynnie macając deskę rozdzielczą, jakby polerował ją niewidzialną szmatką. Zapalały się światła, szuszczało ogrzewanie i pstrykały wycieraczki. Po chwili jakby mnie zauważył i lekko podskoczył w miejscu.

Bar anKraa, krhh, ekhem, khekhe, rozkaszlał się i rozchrząkał. Po chwili rzekł: Mimimi mi Maciej Więcek, wyciągając trochę głupim gestem, nienaturalnie wystającą z ciała, migoczącą rękę. Uścisnąłem ją, ale potrząsnąć się nie udało, bo zamigotała i po prostu ścisnąłem mocniej powietrze.

Przepraszam za to. I za cyklonit, ale, widzisz, zbieramy wszystkie pul... Chyba przysnąłem w trakcie, albo się wyłączyłem, albo coś, w każdym razie następne, co pamiętam, to jak mówił: ...i właśnie tylko cyklonit działa, a nasz kontakt zniknął, wyparował, a ostrzegaliśmy, że tak będzie! Sławek już kaput, det, cyk, cyk, ts, ts, kapewu? Pul, pul, hm?

Migoczący, chuderlawy facet na fotelu pasażera pstryknął palcami przed moim nosem.

Hę? Spytałem.

Pytałem, czy mogę coś dla ciebie zrobić, panie Okropny?

A możesz odwieźć mnie do domu i oddać mi cyklonit? Drogi był jak cholera, a ja bl bl bl... Zacząłem bełkotać, bo nagle świat zawirował i zmieniła się sceneria. Byliśmy na podjeździe pod moim domem, dalej w tej samej vectrze, a ja kontynuowałem: bl bl ble ble, no kurwa, cyklonit to nie w kij pierdział, a jak będę chciał coś wyburzyć?

Facet wzruszył ramionami, spojrzał na zegarek, powiedział: Oho! Jesteśmy! I znikł. Bez pyknięcia, bez mlaśnięcia, bez niczego. Na siedzeniu zostawił mi pstryczek. Migotał lekko.

O, nie, kurwa, nie, nie, nie, powiedziałem, ujmując pstryczek w dwa palce. Pokuśtykałem do Kleo, otworzyłem drzwi na automacie i bez słowa wszedłem do kuchni. Obszedłem wyspę z zamkniętymi oczami i wrzuciłem pstryczek do szuflady; każdy ma taką szufladę, z wszystkim i niczym - wydawało mi się to najlepszym rozwiązaniem na ten moment. Gdy zamknąłem szufladę, zorientowałem się, że nie jestem w kuchni sam. Pachniało świeżą herbatą. Otworzyłem oczy.

Dwadzieścia głów z uprzejmymi wyrazami twarzy patrzyło na mnie znad kubków z herbatą. Wszystkie ciała owinięte były w ręczniki, na wszystkich nogach były kolorowe skarpetki. Wszystkie oczy na raz mrugnęły, jak zaprogramowane. Przerażający widok. Jedna tylko mula Bożena nie była świeżo z kąpieli, ale z jej twarzy nie można było - oczywiście - nic wyczytać.

Okej, komu mam podziękować za odgryzienie ręki temu pacanowi, co mnie napierdalał?

Mula Bożena podeszła do mnie i pokazała wspomnienie. Na nim Kleo poprosiła ją o to, żeby ten facet nie tknął mnie więcej palcem, a gdy tamten przylał mi z piąchy razy kilka, Kleo uznała, że trzeba doprecyzować. A potem, gdy straciłem przytomność, Kleo i mule ogarnęły teren, przykryły mnie kocem i pojechały do domu Kleo. Bożena wróciła po mnie, i wtedy zobaczyła, że gadam do migającego typka, a jak razem z samochodem zniknąłem w kolumnie światła, to pobiegła do domu. Znaczy się do Kleo.

A gdzie jest teraz nasza gospodyni? Spytałem.

U Malinki, powiedziały wampirki chórem. Złapałem Bożenę za rękę i oczyma wyobraźni pokazałem, jak Kleo sunie przez zgliszcza, niemalże płynie przez gruz, w szpilach, trzymając za uszy niesfornych synalków Malinki i rzucając mu ich do stóp, a potem odpinając pas i lejąc wszystkich trzech po dupie pasem, a za nią ustawia się kolejka petentów do odegrania się za kradzione auta, lewe części, choroby weneryczne i niepogodę w dzień ślubu kuzynki. Mula Bożena dodała do wizji mule robiące Malinkom triki z książką telefoniczną, piętami, gruszką i olejkiem mentolowym, a ja chichotałem. Wszystkie mule w kuchni stykały się palcami i uśmiechały się nieco mniej uprzejmie, ciut bardziej diabolicznie.

Gdy Kleo wróciła, zaczął się dla mnie całkiem nowy dzień. Nareszcie, bo te ostatnie już całkiem się zużyły.

 

 

 

(Pisane z przerwami od października)

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (17)

  • Obserwator 05.02.2017
    Poszalałeś z długością, ale wyszło to ogólnie na dobre ;) Myślałam już, że porzuciłeś tą serię. A może następne będzie Kleo – Cleo? Niech mają nas w opiece niebiosa ;) Pzdr.
  • Okropny 05.02.2017
    Kleo-Cleo?
  • Ritha 05.02.2017
    Okropny jak Ty się rozkręciłeś, patrząc tak od pierwszej Pulpy. Podobają mi się tak wiele fragmentów, że nie sposób zliczyć i wymienić, sorry Winnetou. ;) A ile się o rodzajach broni można nauczyć :)
    Kleo jest wspa-nia-ła! Szkoda jej jako karty przetargowej, dobrze, że została uratowana, i to w tak dramatycznym momencie. Akcja wartka, dymanika jest, fabuła nadaje się na scenariusz. Wszystkie postaci są wyraziste, z charakterem, Malinka i Neckers i Hoffman i w ogóle. I babcia! :)

    A skuszę się cytnąć ciut ;)
    "Wysłałem ledwo zipiącego turbojeżotrzmiela na samobójczą akcję wysadzenia autobusu, a sam ruszyłem ciężarówką powoli przez dróżkę na przełaj, dawną żwirową dojazdówkę, którą pokolenia cieciów i dozorców dojeżdżały do pracy na bocznicy. Czy tam zwrotnicy." XD

    "Malinka zajebał merca Neckerowi i skitrał we stodole...? Rozbierał na tajle i silnika nie puścił? Co za debil, pokręciłem głową. Ale z drugiej strony, może to te jego durnowate synalki, a stary cap nie miał nic wspólnego? Trudno wyczuć." XD

    "pieniędzy na farby masz tyle, że możesz pomalować świat na żółto i na niebiesko" XD

    Cinque:)
  • Okropny 05.02.2017
    Cieszę się, że wciąż Ci się podoba :)
  • Ritha 05.03.2017
    Puk, puk. Kciałam tylko zaznaczyć, że ktoś czeka (cierpliwie ofkors) na Pulpcię :)
  • Nazareth 18.05.2017
    No dobra. Chyba zaczynam rozumieć czemu nigdy nie przekonałem się do tej twojej pulpy. Przez cały czas gdy czytałem tą część miałem wrażenie, że już to czytałem wcześniej, że wiem co się zdarzy za chwilę. Dr. Okropny jebnie granatem, pojedzie gdzieś zdezelowanym gruchotem, Ślepnir pogryzie coś nie do pogryzienia. Kleo pokarze cycki i klęknie przed protagonistą, a Malinka dostanie wpierdol. I faktycznie tak się dzieje. Dodatkowo wszystko za szybko, poprzetykane scenami będącymi bez znaczenia dla rozwoju fabuły, i mam wrażenie, że piszesz je tylko po to by Okropny mógł komuś dupnąć albo kogoś opieprzyć. Jak z córką Neckera, jak z gnojkami Malinki. Koniec końców wiadomo, że nic się nikomu nie stanie, że Doktor i tak wszystkim wpierdoli, granatami, kałachami i makarowami - zamiast wymyślić coś sprytno-naukowego jak można by się spodziewać po naukowcu. Kleo ładnie się uśmiechnie, pokaże dupe, czy coś i też jej się upiecze, a Ślepnira zawsze można naprawić. Nie ma się z kim zżyć, o kogo martwić, komu kibicować. Tylko mula Bożena mnie urzekła bo wcześniej myślałem, że imię Bożena nie może nikomu pasować, a tu proszę pasuje muli-prostytutce, jakby było specjalnie dla niej wymyślone.
    Wiem, że nie traktujesz pulp jako ambitnego projektu i może to mnie tutaj dodatkowo wkurza - bo stać Cię na dużo więcej niż pisanie popierdułek na jednym wdechu - co nie raz udowodniłeś i udowadniasz.
    Pamiętaj, że sam chciałeś mojej szczerej opinii!
  • Okropny 18.05.2017
    Pamiętasz, że ja to piszę, żeby to takie było specjalnie?
  • Canulas 04.02.2018
    Tadam
    I od razu: "Aaa, doktór okropny," - nie powinien okropny być z wielkiej?

    "Klamki nie wyciągał, więc albo nie miał, albo się bał, albo ją zasrał - grunt, że nie wyciągał." - no to muszę przerzucić. Dobre.
    Kur... trochę cieżko mi się znó wgryżć. Chyba przez pryzmat tego frywolnego zapisu. No ale działam. Działam.

    "chłopaka pod pachę.

    Co tu się dzieje? Spytał Malinka, primus inter wieśniares, który zamienił gumofilc na gino rossi, drelich i sweter na garniak, a czerwony wstrętny ryj został." - ja pierdolę. Już początkowe wypłoszenie puszcza. Już się wgryzam.

    "Doktor Okropny we własnej osobie... Powiedziała." - o, widzisz. Tu już z wielkiej piszesz.

    "a - z perspektywy muli wszystko widziałem jej oczami, i teraz mogę być trochę mniej hetero niż przedtem" - już zapomniałem jakie to potrafi być srogo pojebane.

    "Umiałabyś im sprezentować zestaw wspomnień? Patrzyła tylko. Takich, wiesz, z nimi związanych? A najlepiej... Z nimi nawzajem? Wiesz, temu tutaj, kopnąłem nieprzytomnego, jak z tamtym, ten tego, no..." - matko jedyna, zero litości, widzę.

    "Mula Bożena podeszła do mnie, złapała mnie za kark i stuknęła mnie delikatnie czołem w czoło." - wiesz,że to taka specyfika i zupełnie nie interweniuję w tej kwestii, ale... No trzy razy "mnie?" Kurwa, daj żyć.

    "Musiałem znaleźć tą skrzynkę." - nie wiem czy nie "tę"

    "Wyłaź, Okropny, bo Cię zastrzelę! Usłyszałem znajomy głos babci." - po co Cię z wielkiej?

    "WR , warknął Ślepnir niczym godzilla. - bliżej przecinek

    "czy wdzystko przeładowane i poszedłem w górę po pustych schodach." - wszystko

    "Gdy była wolna, przytuliła mnie na moment, a potem popatrzyliśmy oboje przez okno na płonący budynek, całkowicie ignorując pośmiertne drgawki tego paskudziarza na ziemi." - oj jaki romantyczny moment :)

    "Ale dychał! Potrząsałem nim moment, to coś zaskoczyło i liznął mnie po ręce. A potem zwisł już całkiem bezwładnie." - no nie pierdziel.

    "Autobus i moja ciężarówka stanowiły dodatkowe dwa obrazy płonącej nędzy i rozpiżdżonej rozpaczy w promieniach zachodzącego słońca." - fajnie ujęte

    " Siedziałem tak, z otwartymi drzwiami, w nieswoim aucie zaparkowanym na żywym, świeżo okaleczonym człowieku, tuż obok drugiego, świeżo okaleczonego człowieka i miałem naprawdę serdecznie dość. - I to rónież, młodzieńcze, trafia w moje gusta.

    No, kurwa, długie... ale.

    Postać numer jeden tej części, to Mula Bożena (pierwszy też to raz,że imię owo mnie nie wkurwia). A co w ogóle śmieszne, to znałem kiedyś Bożenę, co właśnie nie miała palca. Nie pamiętam jakiego.
    Dzieje się dużo. Można pwoiedzieć (w odniesieniu do założeń serii) jest kwintesencyjnie. Jest dobre jako relaks, bo jednak wiemy, że głównym bohaterom nic nie będzie. Dlatego, gdy czytam, bardziej się boję o posyacie drugoplanowe.
    Jednak ten Ślepir, to... Chuj. Naprawi się miejmy nadzieję.
    A tak w ogóle, kurde, chyba najdłuższa część (się mi tak wydaje)
    Czy najlepsza? Pewnie nie. Taka w deseń. Wszystko jednak zależy od nastawienia i oczekiwań.
    Jest git.
  • Okropny 04.02.2018
    Literówki są nieuniknione, większość tego co wypisałeś, to moje niedojebania telefonowe, ktore poprawię, jak mi się znowu w te stronę spojrzy. Dzięki, żeś zajrzał. Była rozrywka?
  • Canulas 04.02.2018
    Okropny - było fazami. Czyli:
    - kurwa, jaki zapis dialogów. Jak dziwnie.
    (zara potem) - No, ale to Pulpy. Co ja pierdolę?
    (potem) - Kurwa, jakie długie.
    (i) - No ale Bożena naszkicowana git.

    Reasumując: lepiej bym zniósł tą częśc, gdybym nie miał przerwy, bo jednak jest ona niezdrowa. Jednak niektóre Twoje ujęcia zrekompensowały trupy podróży. Potrzebowałem tego dziś, bo jestem zajebany i musiałem odreagować/odpocząć.
    Jako tekst na odreagowanie zajebiście się sprawdza.
    Tylko, jak móię, trzeba wiedzieć, na co się człek decyduje.
    Pewna "umowność" jest tego cyklu częścią. Po namyśle, to mi nie przeszkadza ten 100% happy-end.
    Jednak przy Ślepnirze się zdziwiłem.
    Było git
  • Okropny 04.02.2018
    Canulas "kurwa, jakie dlugie" ;)

    Mówiąc "umowność", prawisz o konwencji?
  • Canulas 04.02.2018
    Tak, o konwencji. Zardzewiałem trochę.
    A długie pewnie dlatego, że mnie nakurwiały skurcze po nogach i się kokosiłem.
  • Okropny 04.02.2018
    Jakby ci to, Canulasie... Trzeba było zostać z okropnym, a nie się szlajać i wpierdalać kebaby na mieście.
  • Canulas 04.02.2018
    Ha-ha, Jessssu.
    Całe życie w jednej wsi? A gdzie przygody?
  • Okropny 04.02.2018
    Canulas taa, ja wiem

    Sam sie z sobo nie zgadzam
  • Canulas 04.02.2018
    Okropny chociaż tyle
  • Okropny 04.02.2018
    Canulas profil Nożyczki

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania