Poprzednie częściPenny Pulp #1 - Potwornik komornik

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Penny Pulp #29 - O tym, jak zepsuł mi się dach

Tym razem wszystko się zaczęło, bo naprawiałem dach. Nie wydarzyło się nic hardkorowego, jak raz - po prostu wielgachny nietoperz... Żartuję. Nie wiem, co się stało, po prostu, pewnie ze starości, szlag trafił łatę i parę dachówek wpadło do środka. A że u mnie takie rzeczy najczęściej czekają całe wieki na naprawę, to i się na tenże dach bez mała od razu wdrapałem. No. Żeby raz choć nie odkładać na zaś; Alfred z grobu nie wstanie, żeby mi pomóc, a fachowcom byle pierdoły zajmują tygodnie. Z dachu mojej stodoły widać całą okolicę. Odetchnąłem. Wzruszający widok.

Rozejrzałem się i już miałem brać się za robotę, gdy zobaczyłem, że u Salamandrów znowu to samo i znowu te ich tłuste, głupie dzieciaki znęcają się nad psem, zakładają mu jakiś pojebany kaganiec czy kapturek, rzucają w niego patykiem lub dają soczystego kopa, mimo, że mówiłem tysiąc razy Neckerowi i jego żonie jako najbliższym sąsiadom, i Salamandrom samym, że jak to jeszcze raz zobaczę, to na nich naślę animalsów. Czy jak im tam, tym całym TOnZ-om. No i tak jak stałem, zadzwoniłem do Gerharda, wójta i powiedziałem, że sprawa pilna. A w tym czasie sobie spokojnie naprawiałem dach. Nie było się co spieszyć, myślałem, jak przyjadą, to przyjadą. Akurat przyniosłem sobie deseczkę, przyciąłem, podmieniłem i położyłem z powrotem dachóweczki i odpoczywałem. Jedna decha za mną. Minęła godzina z hakiem.

Gdy przyjechali, zrobiło się larmo, bo wpadli jak do siebie na podwórko, rozgonili dzieciaki, psa zabrali, opieprzyli wszystkich, wlepili mandat Salamandrowi i pojechali. Salamandra, swoją drogą Ignacy, weź to zrozum człowieku, poszedł do domu po śrutówkę i przylazł do mnie na posesję, niby wyrównać rachunki. Wiedział, że to ja, no bo przecież go ostrzegałem. A potem stałem na dachu, cały czas, no, i zwijałem się ze śmiechu, jak wypisywali mandat. Nie ma co wspominać, że ich dopingowałem, no, przecież to naprawdę nic wielkiego.

Nie wiedziałem tylko, że ten kretyn będzie chciał się strzelać.

Z dachu stodoły obserwowałem, jak przeskakuje przez płot swój i Neckerów, a potem przez Neckerów i mój. Nie wiem, czy wziął amunicję, czy nie, czy tylko chciał mnie postraszyć, czy co - dość, że on miał strzelbę, a ja nie, i on był na dole, a ja na górze i nie bardzo miałem gdzie się schować. A i nie pomyślałem trochę, żeby podstawić sobie drabinę od zewnątrz... Nie przemyślałem niczego najwyraźniej, bo telefon miałem w drugich gaciach, drugie gacie u Kleo, Kleo była u siebie i dawała lekcje jogi w salonie, czy coś, Hoffman był w sanatorium, czy gdzieś tam, w każdym razie w górach, a Ślepnir był w serwisie, to znaczy leżał rozłożony na części pierwsze w garażu. I klops. A przecież nikt normalny nie będzie brał pukawki na dach, no, ja też nie, bez sensu, no i nie miałem. A ten czop się zbliżał wielkimi krokami.

Okropny, chuju! Krzyknął tak, że cała wieś słyszała. Strzelił w powietrze, złamał sztucer, wyciągnął łuskę, wsadził nabój z kieszeni - oho! moja teoria poszła w diabły - po czym przymierzył prosto we mnie.

Byłem w pułapce. Mogłem jedynie zeskoczyć z dachu po drugiej stronie, to wtedy Ignac się trochę nabiega, ale i tak mnie dopadnie. Lipa.

Co?! Udawałem, że nie słyszę. Pokazałem ucho i wzruszyłem ramionami. Graj na czas, graj na czas... Może ktoś przyjdzie.

Ja ci kurwa dam nie słyszę! Ryknął Salamandra, strzelając w dach, metr ode mnie. Breneka, nie śrut. Śrut z tak daleka pewnie by się odbił i mogłem dostać rykoszetem, breneka wyrwała dziurę w dachu. Kurwa mać.

Ty no weź, nie psuj! Zawołałem, a ten kutas prawie od razu przywalił po drugiej stronie. Zachwiałem się. Chyba przyrżnął dwa razy w tą samą deskę (deskę obok tej nowej, choć czy nowa wytrzymałaby dwa szoty, śmiem wątpić), bo zacząłem się zapadać. Zrobiłem krok w tył, potknąłem się i przeleciałem na drugą stronę dachu. Zrobiłem "aaaa!", ale nie spadłem z dachu tak całkiem, tylko wpadłem do środka. Przez inną, całkiem nową i świeżą dziurę.

Refleksja mnie naszła, że cały ten dach trzyma się na słowo honoru i to, że na niego wlazłem i nie wpadłem do środka wcześniej, można zaliczyć do jednego z lokalnych cudów, jak to, że Karolci od Pawlasów urodziło się jednak białe dziecko, pomimo tych wszystkich rzeczy, o których o niej mówią i pomimo erasmusa. Dobrze, że Pawlas jednak poczekał do narodzin i nie wygnał córki, myślę teraz, ale może kolor skóry dziewczynki ma coś wspólnego z Kleo i jej, no. Trudno wyczuć, jak to bywa z lokalnymi cudami.

Wpadłszy do wewnątrz dachu, zyskałem może minutę, żeby wygrzebać się ze starej słomy i uzbroić w cokolwiek. Salamandra strzelił w dach od drugiej strony, strącając gąsior i rozpieprzając w drobny mak dwie dachówki, które spadając do wewnątrz, rozpieprzyły w drobny mak słoiki ze śrubkami, łuskami i nabojami do tetetki. Na poły zeskoczyłem, na poły zlazłem z poddasza stodoły i byłbym może i porwał broń z tylnego siedzenia Rolls-Royce'a, którego od lat usiłuję nie spieprzyć bardziej, ale ten palant strzelił do mnie przez deski stodoły i urwał lusterko za marne trzysta dolców.

Kurwa! Salamandra, ale ci zaraz zajebię! Obiecałem, chwytając klucz do kół z ziemi i opartą obok o kołpak łyżkę do opon. Zaczaiłem się za winklem kolumny stodoły i poczekałem. Nie mógł mnie tam widzieć znikąd.

Dorwę chuja, wyjebie mu zęby i rzucę pedałom na pożarcie - usłyszałem niedaleko głos, planujący moją, najwyraźniej, przyszłość. Słyszysz, patafianie?! Krzyknął, przechodząc obok mojej kryjówki. Za tego psa dupą zapłacisz! Głową! Będziesz ciągnął pałę przez najbliższy rok, i się nie wypłacisz, pedale jeden! Słyszysz?

Co on też opowiada, zafiksowany jakiś... Nic, muszę czekać. Strzelił w zawias drzwi stodoły, jełop jeden, i całe skrzydło po prostu zwisło. A potem strzelił jeszcze raz, i wpadło do środka i zrobiło rozpierdol w słoikach i regałach na amen. Ja się nie wypłacę? Ja cię Hoffmanowi oddam, ty... Niech no cię tylko dorwę...! Usłyszałem, jak grzebie w kieszeniach w poszukiwaniu, zapewne, kolejnych nabojów.

Kurwa... Powiedział pod nosem, po czym załadował do lufy kolejny. I wszedł do stodoły. Pył unosił się wszędzie, przez szpary z dachu i desek wpadało światło, i widać było drobinki kurzu w powietrzu. Gdy Salamandra minął moją kryjówkę, rzuciłem łyżką do opon w jedną stronę, żeby narobić rabanu, a potem z partyzanta wyskoczyłem zza filaru, podszedłem z tyłu i wyrżnąłem mu w łeb z klucza do kół.

Padł na glebę momentalnie, wypuszczając sztucer z rąk. Skonfiskowałem strzelbę na poczet napraw, po czym... Przeszukałem go, wywaliłem wszystko z kieszeni, związałem szpagatem jak cielaka, i zostawiłem na ziemi. Będzie mnie tu groził i strzelał, pacan jeden, do mnie! W moim domu? Technicznie rzecz ujmując, w stodole, no ale wiadomo, o co chodzi. Do mnie? Niedoczekanie.

Ciekawe, o co mu chodziło z tymi pedałami, myślałem. Może, hm... Niby miałem naprawiać dach, ale teraz to już po ptokach, jak to mówią, i ten dureń zepsuł go jeszcze bardziej. Będę musiał naciąć desek.

Ech.

Wrzuciłem ciula na wózek, taką choby taczkę, i pojechałem z nim do Kleo, bo nie mogłem się zdecydować, co z nim zrobić - ostatecznie Oberforst to mała wioska i strzały życzliwi już zgłosili, tylko debil miałby wątpliwości. Zwłaszcza, że mimo iż mieszkam tu lat kilka, wciąż jestem tolerowany tylko dlatego, że Kleo mnie lubi i mało kto chce podpaść gościowi, któremu raz w tygodniu coś wybucha.

Gdy podjechałem pod dom Kleo, jej koleżanki w różowych spandexach właśnie wychodziły od frontu, więc spokojnie podjechałem pod wielkie drzwi garażowe w amerykańskim stylu i poczekałem. Chłodno było, ale nie z tego powodu przykryłem chujka plandeką, bez wątpienia. Po jakiejś minucie Kleo nacisnęła od wewnątrz przycisk i brama podniosła się i opuściła zaraz po moim wejściu. W środku panował i-de-al-ny porządek. Ani grama kurzu, pyłu, brudu. Nic. Ze mnie i z mojej chobytaczki odpadło więcej, niż było syfu na całym jej podwórku. Opowiedziałem jej, co mi się przydarzyło od rana, akcentując co bardziej dramatyczne momenty kopniakami w dupe Salamandry.

Doktorze, spytała Kleo po chwili, a dlaczego przywiózł go doktor do mnie?

Pomyślałem, że znajdziesz zastosowanie dla tego łajdaka, rzekłem, obiecał mi nicpoń wytłuczenie wszystkich zębów i stręczenie mnie celem pokrycia strat wynikłych z utraty jego psa. Kleo zrobiła wielkie oczy, po czym powiedziała, żebym go odwiózł do domu i zostawił w spokoju, a ona weźmie prysznic i się wszystkim zajmie potem. Chciałem wziąć w tym udział i pewnie nawet mógłbym, ale czułem, że dach to nie coś, co można sobie ot, tak zlekceważyć, zwłaszcza w połowie roboty.

Odwiozłem go pod jego bramę, wyrzuciłem z wózka i poszedłem, pchając pusty wózek, do domu. Salamandra mamrotał coś i złorzeczył pod nosem. Zacząłem (oczywiście zapomniałem znowu telefonu od Kleo, więc na kartce z kalendarza) wyliczać straty. Mogłem mu wybaczyć usiłowanie zastrzelenia mnie, ale nie straty materialne; bądź co bądź, jakichś pryncypiów przestrzegać myślący człek powinien. No.

Jak doszedłem do momentu, gdy całkiem się zgubiłem w tym, które dziury w dachu i poszyciu stodoły i który gruz z kiedy zniszczył co właściwie i kogo winą za to obarczyć, machnąłem ręką i dałem sobie spokój. Chuj z tym, pomyślałem, powiedziałem i powtarzałem, mijając każdą szpetną dziurę po brenekach, które jeszcze przed chwilą świstały mi koło uszu. Wyślę piździworowi rachunek za lusterko z Royce'a i tyle. Zajrzałem do środka samochodu - leżały tam wszystkie zdobyczne pistolety, które przywiozłem do domu po akcji z Czeczeńcami. Długo rozważałem, czy brać, czy nie - aż w końcu wziąłem Makarowa. Chuj, przyda się czy nie, ten piździpędzel może wrócić z koleżkami. Sprawdziłem, wsadziłem do skrzynki z narzędziami i zapomniałem o nim.

Przygotowałem dechy i poszedłem po gwoździe, żeby jakoś ten dach jeszcze jakkolwiek poprawić. Gwoździe to coś, czego mam spory zapas, bo poprzedni właściciel mojego domu najprawdopodobniej je zbierał <sic!>, więc mam je poupychane prawie wszędzie, posegregowane według przeznaczenia, rozmiaru, materiału wykonania (te nowe, ładne w workach, woreczkach, pudełeczkach) i stopnia zużycia (używane w wiadrach, wiaderkach i kalwasach). Wielokrotne wybuchy i ataki, piekło i szatańska pożoga, które się przeciągnęły przez mój dom i zagrodę, strzelaniny i chuj wie co, nie nadwątliły mojej, ekhem, kolekcji gwoździ. Mam pod stodołą piwniczkę - taki bardziej zimowy składzik na cebulki, czy coś - pełny regałów, głównie z gwoźdźmi. Masakra.

Tak czy inaczej, poszedłem do pomieszczenia obok, po nowe, nieużywane, kute gwoździe. Jeszcze było jasno, mogłem naprawić to, co ten idiota Salamandra zepsuł. Z dwoma wiadrami gwoździ wdrapałem się na rusztowanie i zacząłem wybierać resztki połamanych dachówek spomiędzy tych niepołamanych.

A potem usłyszałem pukanie.

Kto może pukać do wyważonych drzwi stodoły? Kleo albo jakiś debil, pomyślałem, nie patrząc. Akurat miałem gwoździe w ustach, to nie bardzo mogłem cokolwiek mądrego powiedzieć, więc tylko "hmmhmmhymmym!". A potem usłyszałem znajomy głos.

Doktorze! Jest pan tam? Zawołała moja sąsiadka, Kleo, wsadzając głowę do stodoły. Wyplułem gwoździe.

Jestem, tutaj! Odkrzyknąłem. Na górze! Kleo podniosła głowę, osłoniła oczy, po czym weszła do stodoły, stukając butami na wysokim obcasie.

Ja już dawno przestałem pytać, albo próbować zrozumieć motor napędowy tej kobiety, która wszędzie i zawsze chodzi w szpilkach i nigdy sobie nawet kostki nie skręci - a chodzi tam, gdzie ja w moich roboczych buciorach mógłbym złamać nogę, bo ślisko, łuski i chuj wie co. I jakoś to działa.

Weszła, omijając jakoś, rozsypany na ziemi wszelki szajs, gwoździe, szkło i gruz. Przysiągłbym, że dziadostwo rozgarniało się przed nią samoistnie. Ale to był grząski grunt dla mojego racjonalnego myślenia, więc uznałem, że po prostu jest bardzo zwinna i ma do tego talent.

Doktorze! Przyszłam panu powiedzieć o Salamandrze. Zejdzie doktor?

A nie chciałabyś się tu do mnie wdrapać? Spytałem tak ad hoc, z żartem, zupełnie niepoważnie, ale Kleo nie byłaby Kleo... Po chwili siedziała na desce tuż obok mnie, w swoich białych, obcisłych spodniach całkiem wyświnionych od pyłu i referowała mi po kolei, o co chodzi z Salamandrą i tym jego psem.

No i wychodzi na to, że Salamandra i te jego śmierdzące gówniaki miały tego psa pilnować, to w ogóle nie był jego pies, tylko jego żony, że to jakiś specjalny pies, specjalna rasa, że rosyjska receptura tresura z osiemnastego wieku i co jeszcze. Kleo się w tym wszystkim orientowała, a ja zupełnie nie i wciąż nie wiem, co to wszystko ma wspólnego z tym, że te gównojady małe kopały bogu ducha winnego psa, a pies nic. Co w sumie samo w sobie jest dziwne, w sumie, ale może pies ma syndrom sztokholmski i nie potrafi się oderwać od swoich oprawców?

Kleo wyjawiła mi sekret, dlaczego ona przymyka oko na taki niby przejaw okrucieństwa, a mi gały wypadły na zewnątrz i to nie przez ten jej słynny dekolt.

Nagle zrobiło się dla mnie jasne, że Salamandra tracąc psa, traci grubą, naprawdę grubą kasę, bo pies generował zyski rzędu kilku tysięcy tygodniowo i rosło. I teraz ja telefonem do animalsów mu ten potok mamony zakręciłem.

Brawo ja.

*

Siedzieliśmy sobie tak z Kleo na tym rusztowaniu pod względnie naprawionym punktowo dachem i rozmawialiśmy o różnych rzeczach, gdy z wolna zmrok zapadał i zaczęły świecić gwiazdy. Przelatujące najpierw pojedyncze, potem chmarami, nietoperze oznajmiały, że roztopy w pełni i wkrótce znowu będą problemy z tymi dziwnymi stworami z lasu i okolicznych trzęsawisk i torfowisk.

Nagle Kleo podniosła się niespodziewanie.

Słyszysz? Spytała, dając mi palcem znak, że mam słuchać a nie pytać. Zupełnie niepotrzebnie, bo akurat nie miałem nic mądrego do powiedzenia. Kroki. Więcej niż dwóch osób. Ktoś przestąpił próg stodoły, po ciemku, nie włączając światła. Szkło i inne dziadostwo na ziemi chrupnęło.

Kurwa! Szepnął ktoś. Ubrany był na czarno, miał kominiarkę i w obu rękach coś trzymał.

Cicho, bo nas usłyszą, powiedział ten drugi. Odpalił latarkę i poświecił na tego pierwszego.

Co na mnie świecisz!? Typowy zduszony szept, który zna każde dziecko, które było niegrzeczne w kościele.

Jajco! Widzisz, że nikogo nie ma! Zapalaj latarenkę, łap za fanty i pakuj do wora!

Wierzyć się nie chciało. Ten idiota Salamandra postanowił mnie obrabować, za jego krzywdy w związku z psem. Kretyn.

Kleo spytała, co robimy. Odpowiedziałem jej szeptem, że póki co nas nie widzą, a ja mam pistolet w skrzynce na narzędzia. Kleo sięgnęła do skrzynki i najdelikatniej, jak mogła, wyciągnęła gnata, a ja za to popisałem się umiejętnościami ninja i przypadkiem szturchnąłem siatkę z gwoździami. Na dźwięk szurania jeden z nich uniósł głowę, żeby zobaczyć, co to za dźwięk, i była to ostatnia czynność w jego życiu. Kilkunastokilogramowa siata gwoździ wbiła mu się w twarz i runął na ziemię. Ten drugi usiłował też spojrzeć w górę, na nas, ale zanim wycelowałem w źródło światła, Kleo cisnęła na odlew młotkiem. Rzut z kategorii: "rzucę byle rzucić, na odpierdol, zdekoncentrować przeciwnika, pewnie się uchyli albo co". Nie uchylił się, zaostrzona końcówka młotka do wyrywania gwoździ trafiła go prosto w głowę i upadł.

No jakie szczęście trzeba mieć!

Zszedłem powoli, po cichu, z rusztowania. Kleo też, mniej cicho wprawdzie, ale spróbujcie się wspinać w szpilkach. Pstryknąłem włącznikiem światła. Masakra.

Jeden na czarno ubrany i wysmolony sadzą na twarzy, Kazek, szwagier Salamandry, brat Salamandrowej, i Salamandra we własnej osobie. Jeden trup, ponad wszelką wątpliwość, drugi... Drugi chyba też. Jeden z wbitym w głowę młotkiem, drugi z... Może lepiej nie mówić.

Kleo zsunęła spodnie, prezentując okrągłe, okazałe pośladki.

Doktorze? Spytała. Czy może doktor zapewnić nam obojgu alibi?

Ach, ta Kleo... Myśli o wszystkim. Być może było to trochę niezdrowe, tak po prostu zacząć się rżnąć, tu i teraz - ale gdyby ktoś wpadł na pomysł, żeby szukać Salamandry i jego idioty szwagra, to raczej nie powiąże ich z głośnymi odgłosami, jakie wydaje Kleo, jak jej przyjemnie, w mojej stodole, do wtóru moich odgłosów. Trzeba by być głupim.

I na to liczyliśmy. Choć to był wypadek, Salamandra i ten idiota Kazek leżeli w mojej stodole w kałużach krwi. Kazek dodatkowo miał sztucer. Nienabity nawet, taki z niego idiota. Był.

Kleo potem, gdy upewniła się, że na pewno skończyłem, pobiegła do domu obudzić Amelię, a ja zapakowałem tych kretynów na wózek i pojechałem za hangar. Chciałem ich po prostu wrzucić do dołu, który miałem wprawdzie zasypać już dawno, ale Hoffman pojechał i jakoś się nie złożyło. Tu ich nie będą szukać, bo rano już dołu nie będzie. A nawet jak będą, to posypię okolicę antypsem i mogą sobie szukać.

Po chwili przyleciało to pieprzone banshee, pół wampir, pół kurwa, i zaczęło zlizywać krew z podłogi. Nie zamierzałem przeszkadzać; rzec, że niespecjalnie lubiłem stwora, to jak powiedzieć, że Pekin to miasto w Chinach. Banshee zlizało całą krew z podłogi, a wszystkie zalegające na podłodze i uwalone z krwi graty zapakowała do worka i z tym workiem poleciała do hangaru, a my poszliśmy do Kleo kontynuować to, co zaczęliśmy przed chwilą.

Poranek nie różnił się niczym od typowego poranka w Oberforst: Policja pukała mi do drzwi. Z tą różnicą, że mnie za tymi drzwiami nie było - byłem bowiem po drugiej stronie ulicy, w domu mojej uroczej sąsiadki. Pokręcili się po placu i pojechali.

Wojewódzcy, powiedziała Kleo, zerkając mi przez ramię na tablet wyświetlający obraz z minikamer obejmujących cały mój dom i okolicę. Obróciłem się na krześle, a Kleo wypięła w tym czasie swój sterczący, obfity biust i nawet się nie spostrzegłem, gdy mówiłem do tego uroczego rowka pomiędzy z odległości określanej jako "z nosem w cycach".

Hmmph ph, powiedziałem, właściwie zaskoczony obrotem spraw. Kleo złapała mnie za głowę i trochę przytrzymała, żebym trochę się porzucał, a trochę ją pomuskał ustami, skoro już tam przy okazji byłem. Dała sobie włożyć palce pod króciutką spódniczkę, ale zrezygnowałem, majtek nie uświadczywszy. Kleo znowu wygrała. Zwisłem bezwładnie. Puściła. Odetchnąłem trochę i pogroziłem jej palcem. Pogroziła mi w odpowiedzi swoim, po czym gestem nie pozostawiającym żadnych wątpliwości, włożyła go sobie do ust. Cała Kleo. Nie sposób się od niej uwolnić.

Zobaczyliśmy przez okno, że sąsiadka mocuje się z furtką, forsuje ją, po czym wartkim krokiem przemierza plac i zmierza ku drzwiom wejściowym. Kleo otworzyła jej drzwi: Prawie nago, w nieodłącznych szpilkach i z biustem wylewającym się z przykusej bluzeczki. Usiadłem na kanapie w cieniu regału tak, żeby nie było mnie widać od razu. Sąsiadka wparowała od razu do przedpokoju. Kleo zamknęła drzwi i stukając, zaprosiła ją rain, czyli do środka. Kleo czasem mówi po niemiecku, ale tutaj to normalne. Ja nie mówię, nie miałem gdzie się nauczyć.

Sąsiadka zaaferowana stanęła pośrodku salonu, tyłem do mnie. Gorączkowo rozprawiała, pół po polsku, pół po niemiecku, co się we wsi działo odkąd ten dziwny doktorek (ja) zadzwonił po hycli żeby zabrali do schroniska psa od Salamandry. Kleo zaproponowała sąsiadce herbatę, a tamta odmówiła, mówiąc że się spieszy i dlatego nawet nie siądzie - ale i tak peplała - z zegarkiem - w ręku przez osiemnaście minut. Kleo słuchała grzecznie, niczym posąg, prawie jak mula Bożena, tyle że nie będzie w stanie urwać ci ręki, jak ją wkurwisz. Chociaż... trudno powiedzieć. Miała w sobie ten magiczny, tfu, pierwiastek.

...No i tyn Salamandra wzion szwagra Kazika i poszli w nocy do tygo doktorka go tam nastraszyć, czy coś, i zniknył! On i ten Kazik wzięli i znikli! Myśmy myśleli że kajś się naprali i leżą, ale my przeszukali wsziskie stałe miejscówki, i żodnygo my nie znaleźli. Wonczas Salamandrowa zadzwoniła na policyjo, i poszli do doktorka. Ale my wszyscy słyszeli po nocy, coście robili, no i raczej żeście ich nie zabili, ni? Spytała, a Kleo popatrzyła na nią i uśmiechnęła się bardzo diabolicznie, co jednakże przez niektórych poczytywane bywa w inny sposób. Ja nie wiem jak można tego nie widzieć. Trzeba być głupim.

Pani Osenka, przecież wszyscy wiedzą, że szłam do pana doktora Okropnego jeszcze za dnia, i byłam z nim cały czas, aż do dziś rana. Salamandra i Kazek... Przecież jeśliby przyszli po zemstę, to byśmy ich zauważyli, prawda? Spuentowała Kleo, a mi się przypomniało, że połowa pewności siebie to wrażenie, a druga połowa magii, tfu, to trik, który ten drugi nie wie jak zrobić. A trzecia połowa sukcesu polega na tym, żeby odpowiadać wymijająco, ale tak, żeby rozmówca się nie skapnął. Ja tak robię. Nie wiedziałem, że Kleo też.

Osenkowa popatrzyła na Kleo, mocno zdezorientowana. Kleo dodała jeszcze wisienkę na tort.

Pani by może chciała, żebym ja, albo pan doktor, żebyśmy się, nie wiem co, przyznali? Tak, był u nas Ignac i Kazik i zabiliśmy ich i zakopaliśmy w ogródku? Kleo złapała się pod boki i popatrzyła tak wyzywająco, jak nie Kleo na zewnątrz. Kleo na zewnątrz jest grzeczna, miła i uprzejma, a gdy trzeba, stanowcza. To, o - była łóżkowa Kleo. Sąsiadka zaczerwieniła się.

Yyyy... Eee... No ale dyć wjysz, że dziwne rzeczy się tu dzieją, odkąd tyn się tu wkludził. Ludzie nawet godają, że to ón Alfreda zabił...! Dodała szeptem, rozglądając się konspiracyjnie.

Pani Osenko, niech mi pani powie którzy, a ja sobie z nimi porozmawiam.

Nie wiem, co się stało, ale Osenka wypaplała Kleo wszystkie nazwiska z naszej wsi, z detalami co i kto powiedział. To znaczy tak myślę, bo w połowie się ulotniłem - musiałem skończyć Ślepnira, żeby ktoś mi chaty pilnował chociaż, żeby byle Salamandra mi po placu nie łaził, no kurwa. Zbyt długo z tym zwlekałem.

Spędziłem cały ranek na tym, żeby wsadzić w spreparowanego odpowiednio wilczura esencję mojego Ślepnirka, podszyć go kevlarem i zamontować kilka schowków. Wilczur był wielgachny, więc było trochę więcej miejsca na dodatkowe graty. Tym razem zostawiłem zestaw normalnych, psich oczu, tylko wzmocniłem je procesorem z chińskiej rakiety samonaprowadzającej. Teraz już nic jebańca nie powstrzyma, poza bezpośrednim trafieniem z armaty średniego lub wielkiego kalibru. Strzeliłem do niego potem raz z rusznicy przeciwpancernej - jebaniec się uchylił, a za drugim razem pocisk wytracił energię po dwóch centymetrach kevlaru... No, mojego kevlaru. To nie to samo gówno, co dają mundurowym.

Zadzwonił mi telefon w kieszeni. Odebrałem. Nieznany numer, ale miejscowy. Stacjonarny z lokalnym kierunkowym.

Czego? Spytałem grzecznie. To przecież mógł być potencjalny klient.

Doktor... Okropny? To imię czy nazwisko? Prawdziwe? Spytał męski głos w słuchawce.

Bardziej przydomek, proszę pana. Można wiedzieć w jakiej sprawie?

Tak, tak, oczywiście. No, bo mamy tu takiego psa, nie? No i na raporcie z przyjęcia jest nazwisko pańskie, ee, no, przydomek, no, i jeszcze takie, ee... Też przydomek chyba, Salamanka.

Salamandra. Właściciel. Obecnie uznawany za zaginionego, rzekłem, a w myślach dodałem, że przecież wcale nie i straszny ze mnie kłamczuch. A co, czemu?

No bo, eee, widzi pan... Może najlepiej będzie, jak pan przyjedzie zobaczyć na własne oczy. Jest pan może przypadkiem prawdziwym lekarzem?

Wojskowy personel medyczny, powiedziałem, co nie było tak całkiem do końca nieprawdziwe, ale o tym innym razem. Wezmę apteczkę i będę u was za pół godziny, o ile mi pan powie, dokąd mam przyjechać.

Facecik podał adres, a ja zapisałem sobie na ręce, tuż obok danych ze sterowników Ślepnira i koordynatów miejsca, gdzie, wieść gminna niesie, stoi zaczarowany menhir. Czy tam obelisk gocki. Czy coś. Dupny kamień. Lubię dupne kamienie.

Ślepnir był praktycznie ukończony, miał zaprogramowane już wszystkie nogi, system śledzenia i przywoływanie, a że owczarek niemiecki to nie w kij pierdział, to zrobiłem z niego prawdziwą petardę. Przywiązałem mu niebieską chustę na szyi, nie wiem nawet czemu... Jak będzie chciał udawać bezdomnego, to da radę. Schowałem do schówków kilka pistoletów, tak na wszelki wypadek. Różnie może być.

Wziąłem apteczkę, wsiadłem do rzężącego resztką sił gruchota, wpuściłem Ślepnira i ruszyłem. Po drodze sztyrknąłem do Kleo, żeby nie wpadła w jakąś kabałę jak mnie nie będzie i uważała na siebie - różnie bywa u mnie na wsi.

*

Po przyjeździe na miejsce, zdziwiłem się nieco. Oto stał sobie, jak gdyby nigdy nic, pies Salamandry na trawniku. Ani nigdzie nie szedł, ani nic - ot, po prostu stał sobie. Ślepnir podszedł do niego, ale cmoknąłem na niego i wrócił do mnie. Zadzwoniłem dzwonkiem. Po chwili przyszedł facecik w poszarpanym kitlu laboratoryjnym i strzelając nerwowo oczami, zaprosił mnie do środka.

Dobrze żeś pan przyjechał, tu się dantejskie sceny działy! Bierz pan tego psa, to jakiś niewyżyty szaleniec! Gdybym miał czym, to bym go zastrzelił!

Panie, prowadź pan do tych, których to niby mam opatrzyć, i opowiadaj pan, co się działo. Szliśmy korytarzem. Kiedyś była tu stara biblioteka, teraz jest tu taki urząd mydła i powidła, biura, biurka, chuj wie co. I gminny referat do spraw weterynaryjnych właśnie. Przyjmowała tu weterynarz, jakieś asystentki, laborant i tych dwóch facetów od jeżdżenia w teren i wypisywania mandatów.

I gdzie oni? Spytałem chłopka w kitlu.

No jak to gdzie? W domu pewnie. Jak się zaczęło to uciekli i przestali odbierać telefony. No, już jesteśmy.

Otworzył drzwi. Za nimi, na kilku kozetkach spały trzy kobiety. Popatrzyłem na faceta jak na debila.

Do śpiących bab mnie pan wzywa?

Nie, co pan, one są po prostu z wycieńczenia nieprzytomne. Mają siniaki, otarcia i zadrapania. Ten pies... Ja nie wiem, co się stało. Marek i Paweł go przywieźli, i jakoś tak... Się rzucił na nas.

Z opowieści laboranta wynikało, że - najwyraźniej jak co piątek po godzinach - towarzystwo mocno tu piwkowało i drinkowało, nie przestrzegając zakazów picia i palenia w robocie. W godzinach wieczornych już lekko wstawione panie usłyszały piski jedynego pieska, skonfiskowanego Salamandrowego bidoczka, i otworzyły mu klatkę - w końcu biedne stworzenie miało tam być samo przez cały weekend, bo w niedzielę miałby tylko przyjść ktoś i rzucić michę, jak to się tu zwykło robić. Ściągnęły mu ten kapturek, co miał na pysku, taki na oczy i nos jakby - i skończył się grzeczny piesek.

I przeleciał ich wszystkich. Po kolei. Najpierw, podobno, mądrym spojrzeniem oszacował ich ilość, potem rzucił się na laboranta, szarpiąc jego odzienie i zmuszając do ucieczki na korytarz, gdzie laborant prawie od razu walnął w kimono. Potem...

Laborant nie wiedział jak, ale pies jakoś dał radę obezwładnić trzy dorosłe kobiety i uprawiać z nimi dziki seks, sprawiając, że pani weterynarz Beata i te dwie pozostałe, nie uciekły, mimo że mogły.

Pies obcował z nimi seksualnie aż do nastania świtu, bo ilekroć laborant budził się skacowany na podłodze korytarza, któraś zawsze krzyczała. No, a potem, rano przestała i padła, a pies wyszedł, jak gdyby nigdy nic, na zewnątrz i tam został. Laborant otworzył mu drzwi, które zamknął wcześniej, gdy pili, i pies wyszedł na zewnątrz, zrobił wielką kupę na trawnik i zastygł. Laborant wrócił do kobiet i zemdlał, a potem zadzwonił do mnie, bo mój numer widniał na zgłoszeniu. Wydał mi kwit, kazał podpisać i zwiał z prędkością kubańskiego kolarza. I tyle go widzieli. Zostałem sam, to znaczy Ślepnir i ja zostaliśmy z problemem sami.

Zacząłem cucić pierwszą kobitę z brzegu. Nic. Otworzyła oczy, zogniskowała na mnie spojrzenie i na krótką chwilę wyglądała, jakby chciała wstać i wyjść, ale nogi się pod nią ugięły i osunęła się na mokry od... No, od tego, co-

Nieważne. Osunęła się na dywanik. Sprawdziłem, co z pozostałymi, ale dokładnie to samo. Zero kontaktu, wycieńczenie, bezwład. Wykręciłem do Kleo. Odebrała niemalże od razu.

Doktorze, jak to dobrze, że pan dzwoni... Tu policjanci chcą z panem rozmawiać, mają ponoć jakiś ślad, czy ślady, łączące pana z tymi Czeczeńcami, no i znalazła się jakaś usłużna osoba w postaci pani Salamandrowej, która zeznała...

Dobra, dobra. Powiedz im, że jestem w Końcu, pod numerem piętnastym, a ty skołuj busa albo dostawczaka i wpadaj pod hycli, tam wiesz gdzie. Trzy facetki wymagają natychmiastowej opieki.

Kleo była skonfundowana.

Pod numerem piętnastym, w Końcu...? A co doktor tam robi, przecież... Ale tam-

Przerwałem jej. Kleo, nie przejmuj się, tylko łap busa a ja dzwonię dalej. Czekam!

Rozłączyłem się i zadzwoniłem do muli Bożeny, której wyjaśniłem mój zarys planu i poprosiłem o wsparcie logistyczne. Odparła tylko: Jasne i się rozłączyła.

*

Gdy przyjechała Kleo, czekałem już na nią przed budynkiem. Przemieściliśmy kobiety do busa i odjechaliśmy do Salamandrowej, żeby tamta doprowadziła te trzy nieszczęśnice do porządku.

Pod moim domem stał radiowóz z gliniarzami i mulą w środku, a pod domem Kleo jeszcze dwóch. Gliniarze czekali na mnie lub na Kleo, a nie na starego dostawczaka na niemieckich blachach, który w dodatku prowadził owczarek niemiecki. Ślepnir właśnie testował nowy moduł prowadzący, średnio przydatny, gdy chce się zachować anonimowość i jechać incognito. Jednak pies za kierownicą to nieprzeciętny widok, nawet w naszym kraju.

Wykręciłem i zaparkowaliśmy tak, że Salamandrowa nie ucieknie. Wychyliła się z okna.

Dzwonia na policję! Wy bandyci! Kaj je mój chop? Kaj je mój brat? Kaj je mój pies? Biercie te auto! ...i tak dalej. Kleo w tym czasie wyskoczyła z auta i zadziwiająco zwinnie otworzyła tylne drzwi busika tak, żeby baba zobaczyła psa i te trzy kobiety ze środka.

Okno się zamknęło, telefon zniknął w kieszeni swetra. Usłyszeliśmy szczęk zamków i otworzyły się drzwi chałupy. Wyszła Salamandrowa, niegdyś właścicielka salonu fryzjerskiego, dziś... No, nieważne. Wyskoczyła z domu i lamentuje.

Coście zrobili? Kto wam pozwolił, dlaczego ten pies nie ma kapturka, co się z nim działo, i tak dalej. Wyjaśniłem, że o ile mi wiadomo, pies ruchał te oto facetki całą noc aż do rana, kiedy stracił podobno zainteresowanie i poszedł zrobić kupę. Kleo pierwszy raz słyszała całą historię, i zgromiła Salamandrową spojrzeniem tak, że tamta autentycznie drgnęła, jakby ktoś ją pchnął. Co ta Kleo?

Później, Kleo, rzekłem, a Kleo rozpogodziła się nieco. Zaproponowała, żeby Salamandrowa zajęła się najpierw kobietami, a potem podyskutujemy o ewentualnych winach i zadośćuczynieniach. I o policjach.

O dziwo, zgodziła się i zaniosłem Beatę i dwie pozostałe Salamandrom do domu i rozłożyłem na ogromnej, modułowej kanapie. Sam taką chciałem kupić, ale przy moim szczęściu, dwa dni po jej wniesieniu, coś wybuchnie i szlag ją trafi. Pieprzę to. Kleo może namówię.

Salamandrowa wyciągnęła z meblościanek jakieś maści, kremy i smarowidła, rozebrały z Kleo te trzy nieszczęsne facetki i zaczęły smarować, z zewnątrz i wewnątrz. Kleo trochę się wzdragała, ale Salamandrowa bez zająknięcia, jeb, palce w maść do jednego garnka, potem druga do drugiego, zmieszała w dłoni z trzecią - i niewzruszona aplikuje babom doodbytniczo, z wprawą, jakby to nie pierwszyzna u niej.

Maść relaksacyjna z gniecionej z nagietkiem i parzonej melisy, z przeciwbólową i nutką szałwii na dobry sen, wyjaśniła, choć żadne z nas nie pytało. Piesek musi być pilnowany i odpowiednio dozowany, kontynuowała Salamandrowa, jakby do siebie. No, to by było na tyle, rzekła. Skończyła, wytarła resztę maści w fartuch i odwróciła się do nas, którzy siedzieliśmy trochę jak debile na kanapie i patrzyliśmy na nią.

Gdzie jest mój chłop? Spytała. Tylko mi nie kłamać! Mój pies zawsze wyczuje kłamstwo i pogryzie was, jak tylko spróbujecie! Pogroziła nam słowem i palcem, po czyn rozejrzała się i zaczęła szukać go wzrokiem.

Helmut! Zawołała na psa. Pies nic, mimo wejścia w drzwiach, pies nie wchodził. Nie było go w domu, raczej w zasięgu wzroku też nie. Rozejrzeliśmy się z Kleo z kanapy, jakby to psisko dało radę się schować pod kanapą albo za stolikiem.

Heelmut! Do pani! Zawołała jeszcze raz. Nic. Pies nie przyszedł. Cisza. Jakieś takie popiskiwanie tylko, jakby ktoś ściskał gumowego kurczaka. Salamandrowa wyszła z domu, my z Kleo bezpiecznie za nią. Baba dwa palce do ust i gwiżdże na psa, który najwyraźniej wyszkolony do reakcji, zaszczekał, jakoś z pobliska, a potem popiskiwanie wróciło.

Tam, za żywopłotem! powiedziała Kleo, wskazując kierunek. Podeszliśmy do żywopłotu - popiskiwanie nasiliło się. Salamandrowa zobaczyła źródło dźwięków, odwróciła się do mnie, pogroziła mi palcem, zrobiła krok w moją stronę i zemdlała.

Kleo i ja spojrzeliśmy tam, gdzie ona i zobaczyliśmy niecodzienny widok, jak wielki owczarek niemiecki na ośmiu łapach bierze od tyłu jeszcze większe psisko w kapturku na głowie i któremu się - o ile można to stwierdzić - niezmiernie podoba ta cała sytuacja.

Ślepnir! Powiedziałem, chcąc przywołać psa do porządku, ale Kleo dotknęła mojego przedramienia i pokręciła głową, wkładając sobie do buzi, i lekko przygryzając figlarnie, palec wskazujący. Machnąłem ręką na Ślepnira, który zupełnie niewzruszony piłował tego drugiego psa, aż iskry z rotorów szły. Niech też coś mają od życia te kundle.

Spojrzeliśmy na Salamandrową na ziemi i jakoś tak nagle do mnie dotarło, aż się pacnąłem w czoło. Kleo! Ona tej swojej maści musiała resztki na paluchach, jak je do gęby wepchała żeby na psa gwizdać!

Kleo spojrzała to na mnie, to na Salamandrową, to na dom Salamandrów, to znowu na mnie. Idę po policję, oznajmiła tym swoim tonem z którym kłócić się nie wypada, i poszła. Jak Kleo mówi coś takiego, to nie ma sensu, najmniejszego, nawet próbować się sprzeczać - i tak zrobi swoje. Czy chodzi o podlewanie kwiatków w deszczu, czy wchodzenie w szpilkach na drabinę, czy cokolwiek innego.

Gdy doszła do radiowozu, gliniarzom gały wypadły. Jeden uchylił szybę, a Kleo powiedziała coś do Bożeny i tamta wyszła z radiowozu i poszły razem z Kleo, trzymając się za ręce, do mnie. Ja w tym czasie, z braku laku, paliłem i obserwowałem, jak Ślepnir i ten drugi pies dają instruktażowy pokaz pozycji 'na pieska', w wykonaniu dwóch samców wprawdzie, ale to nie szkodzi.

Mula Bożena powiedziała "cześć, doktorku", po czym puściła do mnie oko i wyszczerzyła się tymi swoimi szablami tak, że mimowolnie drgnąłem. Mule bywają przerażające, nie dajcie sobie wmówić nic innego. Kleo wyjaśniła jej, co by trzeba było i komu i dlaczego tym mulinym puknięciem przekazać - i Bożena bez słowa najpierw puknęła mnie i Kleo (celem upewnienia), a potem Salamandrową, te trzy nieprzytomne babki i dzieci Salamandrów, od których się wszystko zaczęło. Gdy wszyscy byli już przez mulę puknięci, zrobiła taki głupawy salut w stronę Kleo i odeszła tak kocim krokiem, że jeśli planowała pracować po drodze, to raczej podróż mogła trwać miesiącami. No. Zgarnęliśmy busa pod dom Kleo, zjebaliśmy tych idiotów sprzed jej domu, żeby dołączyli do tych w radiowozie - a tamci się na widok Kleo tak obślinili, że prawie musiałem wezwać inną policję, żeby tej się pozbyć. Co ci faceci mają w głowach? A potem mi się przypomniało, że to ci z Końca, gdzie mieszka Bożena i może namieszała im bardziej, niż było trzeba. Może.

A może wystarczy popatrzeć na Kleo... Wszystko staje się jasne, jej po prostu nie można się oprzeć. No i trudno, no. No, trudno.

*

Gdy w końcu pojechali, było dobrze po trzeciej. Kleo, o dziwo, była wymęczona tą skumulowaną atencją i po przyjściu do domu właściwie od razu zalegliśmy na kanapie.

Następnego ranka obudził mnie ryk silników ciężarówek. Wyszedłem z domu Kleo w samych portkach i z kubkiem herbaty i poszedłem popatrzyć, co się odpierdala. Bo może nadzór budowlany albo remont drogi? Nic bardziej mylnego.

Salamandrowa najwyraźniej wstała rano, zamówiła ciężarówki transportowe z firmy przeprowadzkowej i wyprowadziła się ze skutkiem natychmiastowym, nie zostawiając nawet strzępka informacji co do tego, dokąd, dlaczego i po co. Oczywiście zebrał się tłumek, który stał naprzeciwko i deliberował, co i jak. Powtarzano ploty i przypuszczenia.

Nikt nie spodziewał się, że na to wszystko wpadnie jak burza w szpilkach Kleo Sewittz, by zdementować wszystkie bzdurne teorie na mój temat i zaprzeczyć, jakobym celowo zabił Salamandrę lub Kazika, lub cokolwiek miał wspólnego z wyjazdem Salamandrowej do beerde; a także utrzeć nosa wszystkim, którzy głupio gadają. Oj, tak. Aż u siebie słyszałem, co sądzi o Waldku i reszcie tych śmierdzących pijaków, co to tylko głupio pierdolić potrafią i wystawać pod sklepem, przepijać emerytury. Każdemu się dostało.

Ale czy przepraszali, to nie słyszałem, bo za bardzo byłem zafascynowany widokiem, jak ten nowy pies (którego nazywam Kapturek, jakoś lepiej niż Helmut) liże Ślepnirowi jajca.

No co? Teraz mam dwa psy, Salamandrowa chyba o nim zapomniała...

Ciekawe, kto się wprowadzi na ich miejsce.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (10)

  • Ritha 08.03.2017
    "Nie przemyślałem niczego najwyraźniej, bo telefon miałem w drugich gaciach, drugie gacie u Kleo, Kleo była u siebie i dawała lekcje jogi w salonie, czy coś, Hoffman był w sanatorium, czy gdzieś tam, w każdym razie w górach, a Ślepnir był w serwisie, to znaczy leżał rozłożony na części pierwsze w garażu. I klops." - XDDD

    Okropny, sorry Winnetou, ale wyobraziłam sobie faktycznie Ciebie na tym dachu i po prostu od razu mam weselszy dzień, ahahaha :PPP Wracając, główni bohaterowie się przezabawnie denerwują, sceny "walki" przednie, jest ekspresja. Pisałam już nie raz, nie chcę się powtarzać.

    "Dorwę chuja, wyjebie mu zęby i rzucę pedałom na pożarcie - usłyszałem niedaleko głos, planujący moją, najwyraźniej, przyszłość." xD

    "Kurwa... Powiedział pod nosem, po czym załadował do lufy kolejny. I wszedł do stodoły. Pył unosił się wszędzie, przez szpary z dachu i desek wpadało światło, i widać było drobinki kurzu w powietrzu." - ej, lubię westerny :D

    "Ze mnie i z mojej chobytaczki odpadło więcej, niż było syfu na całym jej podwórku." ahahaha


    Ty to wszystko na tych kartkach z kalendarza ;) Ej Okropny muszę Ci coś powiedzieć, bo Kleo zawsze tak stuka i tak ma czyściutko i w ogóle, i może to nie zmieni Twojego światopoglądu jakoś dramatycznie i w zasadzie powiem Ci to w całkowitej tajemnicy, ale - nie ma kobiet, które sprzątają w szpilkach, nigdzie <sic!> ;D No ale masz kat. fantasy, to w zasadzie można podciągnąć :) A nie śmieszne kat. A to może i też :)

    "Kilkunastokilogramowa siata gwoździ wbiła mu się w twarz i runął na ziemię. " - ale fajnie, zwizualizowałam, najs.

    "Cała Kleo..." czyli scena seksu utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że jakoby kocham tą kobietę i jej rozbuchane libido. I waleczność, jak sie okazało między czasie. B. spoczi. :)

    "Kleo zaproponowała sąsiadce herbatę, a tamta odmówiła, mówiąc że się spieszy i dlatego nawet nie siądzie - ale i tak peplała - z zegarkiem - w ręku przez osiemnaście minut." - standard. :D

    "A trzecia połowa sukcesu polega na tym, żeby odpowiadać wymijająco, ale tak, żeby rozmówca się nie skapnął." cały, kurwa, Ty. XD

    "Pies obcował z nimi seksualnie aż do nastania świtu, bo ilekroć laborant budził się skacowany na podłodze korytarza, któraś zawsze krzyczała." - nie umiem skomentować :D

    Ale Ślepnirek wrócił do żywych <3 I drugi piesek na stanie *.* Cudnie.
    Pięć okropnych gwiazd, yo.
  • Okropny 08.03.2017
    Co Ty wiesz o Kleo i sprzątaniu, yo
  • Ritha 07.09.2017
    Tęsknię za panią Sewittz :/
  • Okropny 07.09.2017
    Tylko za nią?
  • Ritha 07.09.2017
    Okropny jeszcze za Ślepnirkiem:>
  • Okropny 12.10.2017
    Ritha może już dziś nową dodam :)
  • Ritha 12.10.2017
    Okropny w takim razie czekam :)
  • Ritha 12.10.2017
    Wołasz mnie w komentarzu jak Mar :D
  • Okropny 12.10.2017
    Ritha niee, tak mi się przypomniało, że tęsknisz i Ci odpisałem
  • Ritha 12.10.2017
    Okropny spoczi, ale mogłam tego nie wychwycić w opowijskim gąszczu. Na szczęście jestem sprytna :p

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania