Poprzednie częściPianistka

Pianistka, część 2

Przemierzając szary korytarz, poza odgłosem kroków słyszałam jedynie dudnienie serca. Szpitale wzbudzały we mnie zbyt negatywne emocje, abym mogła kroczyć ich przejściami spokojnie. Toteż pełna wstrętu zmierzałam do szpitalnego pokoju numer sto siedemnaście.

Otwierając brudno-białe drzwi do moich nozdrzy dotarł dziwny zapach, którego wolałam nie identyfikować. Sączące się przez szare firanki promienie słoneczne tworzyły na zielonym linoleum różnorakie wzory. Z nieukrywaną niechęcią przestąpiłam próg pokoju, starając się odpędzić wszystkie złe wspomnienia. Ilekroć próbowały przebić z trudem postawiony mur, brutalnie je tłamsiłam.

Rozejrzałam się po prostym pokoju, w którym znajdowały się w sumie trzy łóżka. Dwa ustawione pod oknami, po bokach pomieszczenia i jedno naprzeciwko drzwi. Przy każdym postawiono niszczejącą szafkę nocną. Białe ściany już dawno przestały przypominać swój oryginalny kolor. W niektórych kątach można było zauważyć, jak farba się łuszczy, a w innych odchodzi płatami wielkości pięści. Na jednym z dwóch parapetów stał różowy wazon z goździkami, które starały się ożywić to smętne pomieszczenie, choć same w tej duchocie usychały.

Przełknęłam gulę w gardle i podeszłam do łóżka, które znajdowało się przy oknie po lewej stronie. Przysiadłam na jego krawędzi, posyłając mamie delikatny uśmiech. Gdzieś z tyłu dobiegało czyjeś kasłanie, gdzieś z boku ktoś rozmawiał przez telefon. Tylko moja matka siedziała cicho, pogrążona w lekturze. Brązowe tęczówki uniosły się, gdy poczuła czyjś ciężar na materacu.

- Cześć, skarbie. - Odłożyła książkę. Podkrążone oczy wodziły po mojej twarzy, jakby szukając dawnych oznak załamania. - Jak było? - usłyszawszy jej cichy, zachrypnięty głos zwróciłam ku niej zielone tęczówki. Wpatrywałam się uważnie w bladą twarz matki, przeżyte lata odznaczyły się na twarzy Lydii w postaci zmarszczek i podkrążonych oczu. Niegdyś piękna, brązowooka kobieta zamieniła się w przemęczoną imitację człowieka.

Wzruszyłam ramionami.

- Jak zwykle. - odparłam, odwracając wzrok, który spoczął na zniszczonym stoliku nocnym. Dopiero wówczas zauważyłam niewielki bukiet.- Od kogo? - zapytałam, wyciągając dłoń, by chwycić liścik przypięty do kwiatów. Różowe goździki, białe róże, blada eustoma i eukaliptus, piękne połączenie.

Lydia ujęła moją dłoń, cień emocji pojawił się w jej brązowych oczach. Zniknął jednak zbyt szybko, abym mogła go nazwać. Wpatrując się w nią, pomyślałam, że bladość jej twarzy niemal zlewa się ze szpitalną pościelą. Kontrast stanowiły jedynie duże brązowe oczy i ciemne włosy, układające się niedbale na wychudzonych ramionach.

- Wiesz, że możesz mi wszystko powiedzieć? - odwróciłam wzrok. Nie mogłam znieść tego, że kobieta leżąca obok mnie wcale nie przypomina już mojej matki. Tej kochanej kobiety, która zaraziła mnie uwielbieniem do czytania i kwiatów. Która nauczyła mnie piec ciasta. Która była wsparciem, kiedy najbardziej tego potrzebowałam. I która mnie ocaliła.

- Wiem, mamo. Doskonale. - Posłałam jej pokrzepiający uśmiech.

Lydia splotła nasze dłonie na pościeli, odwracając wzrok w stronę okna. Zielone korony drzew, osamotnione pośród betonowych bloków szpitalnych, zaglądały do nas smutno.

- Za kilka dni powinni mnie wypisać. - powiedziała, posyłając mi spojrzenie pełne nadziei. Tak bardzo mnie kochała, że prawie ją to zgubiło. Nie powinnam tak myśleć, mama by tego nie chciała. To przeze mnie jednak tu leżała.

- Cieszę się. - Powiedziałam to tonem wyzbytym z jakichkolwiek emocji. Obie dobrze wiedziałyśmy, że nie nastąpi to szybko. Nadzieja była jednak budującą emocją, która pchała ludzi do działania. Mojej matce odebrano już tak wiele, że nie miałam serca odbierać jej również tego. Może i byłam w szpitalnej sali ciałem, ale z pewnością nie duchem. Moją głowę zaprzątały zupełnie inne sprawy. Wiedziałam, że zaoszczędzone pieniądze nie wystarczą na uregulowanie zapłaty za pobyt matki w szpitalu. Musiałam bardzo szybko w bardzo krótkim czasie zdobyć określoną sumę pieniędzy. Sprawa wyglądała dość żałośnie. Mój mózg ciągle podsuwał obraz tego cholernego plakatu, jednak uparcie go wypierałam.

 

***

 

Kiedy szłam na pierwszy tego dnia wykład, mój wzrok już po raz wtóry zarejestrował wielki plakat wiszący na korkowej tablicy. Wielkie litery informowały o nadciągającym festynie zimowym, którego jedną z głównych atrakcji będzie konkurs talentów studentów. Niemal wszystkie korytarze zostały nimi oklejone, jakby osoba za to odpowiedzialna chciała zrobić mi na złość. A plakaty zdawały się uśmiechać do mnie szyderczo, czego nie mogłam już znieść. Odwróciłam wzrok, szybko wchodząc do sali.

Nie zrobię tego. Choć czułam, że wychodzę na samolubną, rozkapryszoną dziewczynkę to wiedziałam, że ostatecznie i tak wybiegłabym z sali.

Podjęta decyzja ciążyła mi niemiłosiernie, przyprawiając o wyrzuty sumienia. Nawet większe, niż zakorzeniony głęboko strach przed grą na fortepianie. Sama nie wiedziałam, czy to wspomnienia mnie przerażały, czy sam instrument. Bałam się powrotu do tego, co było. Za każdym razem budząc się w nocy z krzykiem narastającym w gardle, odnosiłam wrażenie, że znów jestem w domu, że wróciłam do przeszłości. Bałam się wrażenia jego ciągłej obecności.

To nie były tylko sny, ale i wspomnienia, które dawno temu zakopałam głęboko w podświadomości. Otoczyłam kilkukilometrowym murem, drutem kolczastym i polem minowym, aby nigdy nie wydostały się na powierzchnię. Na przestrzeni lat tu i ówdzie pojawiły się pęknięcia, szpary, którymi wspomnienia przedostawały się na zewnątrz. Wiedziałam, że tylko dzięki zapomnieniu uda mi się osiągnąć spokój ducha. A co za tym idzie uleczyć zszarganą przez ojca psychikę. Właściwie nie sądziłam, aby kiedykolwiek się to w pełni udało. Zdawałam sobie sprawę, że już do końca życia będę nosić na barkach ciężar swojego dzieciństwa. I nigdy do końca nie wyzdrowieję. Mogę stworzyć ułudę normalności, w którą z czasem zacznę wierzyć, że nie jest wymyślonym przeze mnie kłamstwem. A to mnie uleczy. Tak myślałam.

Niejednokrotnie próbowałam zbliżyć się do instrumentu, czy nawet na nim zagrać. I o ile stanie przy fortepianie nie sprawiało już problemu, o tyle sama myśl o grze wprawiała mnie w stany lękowe i nocne koszmary. Może pewnego dnia się uda, nie wykluczam takiej możliwości. Chciałam przecież uporać się z przeszłością, która owinęła się wokół mojej szyi, niczym wisielczy sznur, odbierając możliwość normalnego funkcjonowania.

Wykład pana Bennetta niezwykle się dłużył. Choć zazwyczaj z niecierpliwością na niego czekałam. Jako jeden z niewielu profesorów potrafił zaciekawić słuchaczy, rozbawiając zabawnymi anegdotami. Był niezwykle interesującą osobą, choć niewiele osób z uczelni potrafiło to dostrzec, wiele za to spostrzegało jego zewnętrzną powłokę. Był dość młody i przystojny, co tylko dodawało mu popularności na wydziale.

Tym razem pan Bennett wydawał się niezwykle nieobecny, przez co wykład był nudny i męczący. I cieszyłam się, kiedy w końcu dobiegł końca. Wychodząc z sali, automatycznie skierowałam się w stronę wyjścia. Zeszłam pospiesznie na parter po drewnianych schodach. Potrzebowałam zastrzyku energii. Potrzebowałam kawy. Niezbyt dużo spałam, nie tylko przez koszmar, ale i rozmyślania nad konkursem. Było to absurdalne, aby tak intensywnie rozmyślać nad tak błahą decyzją. Niestety owa błaha decyzja wiązała się z niezbyt błahymi konsekwencjami. Nie byłam pewna, czy jestem na nie gotowa.

Kroczyłam pośpiesznie w stronę drzwi wyjściowych, mijając zgrabnie studentów, którzy zmierzali w każdą możliwą stronę. Na parterze było niezwykle tłoczno, nie miałam pojęcia, czym to jest spowodowane, może zapisami do konkursu? W każdym razie potrzebowałam kawy, aby jakoś przetrwać ten dzień, a zapowiadało się, że będzie bardzo długi.

Mijając drobną dziewczynę, usłyszałam cichą melodię. Z początku myślałam, że się przesłyszałam. Stawiając kilka kolejnych kroków, zyskałam pewność, że nie. Ktoś grał. Przystanęłam na chwilę, nasłuchując i próbując zorientować się, z której strony dobiega ów dźwięk. Marszcząc brwi, postawiłam kilka kroków w tył i skręciłam do długiego korytarza po prawej stronie. Na samym jego końcu znajdowała się sala gimnastyczna, która służyła również jako sala muzyczna dla uniwersyteckiej orkiestry.

Im bliżej dużych, drewnianych drzwi się znajdowałam, tym melodia stawała się wyraźniejsza. Nie wiedzieć czemu moje serce zaczęło bić pospiesznie. Nie zorientowałam się, iż wstrzymałam oddech, dopóki nie stanęłam przed wejściem do sali. Wtedy to wypuściłam z płuc powietrze, drżącą dłoń wyciągając ku mosiężnej klamce. Przez chwilę się wahałam. Zadawałam sobie wiele pytań, w tym to najistotniejsze; co ja właściwie wyprawiam? Nie znalazłam odpowiedzi, więc ciekawość wzięła górę. Zaciskając lewą dłoń w pięść, chwyciłam za klamkę i uchyliłam nieco drzwi. Przez niewielką szparę dostrzegłam czyjeś plecy, a przed nimi wypolerowaną powierzchnię fortepianu. Po chwili obserwacji stwierdziłam, iż musi to być mężczyzna. Świadczyły o tym szerokie barki.

Nieco szerzej uchyliłam drzwi, wślizgując się nieznacznie do sali. Wtedy do moich uszy dobiegła delikatna melodia. Była pełna radości, a przy tym lekkości. Przywodziła na myśl lekki wiosenny wiaterek, który wprawiał kwiaty w taniec. Doskonale znałam utwór, który sprawiał, że niemal czułam świeżość wiosennego poranka. Melodia była niczym nikłe promienie słońca, przebijające się przez liście drzew, odbijające krople rosy, lśniące niczym diamenty. Dźwięki wydobywające się spod palców pianisty były pełne energii i emocji; wyrażały radość odradzającej się przyrody. Autor stworzył prawdziwy hołd dla piękna i magii wiosny. Wsłuchałam się w tę piękną melodię, mając przed oczyma polne kwiaty, z których płatków opadała rosa. W końcu wybrzmiały ostatnie dźwięki Spring Waltz. Otworzyłam oczy i najciszej jak potrafiłam, wycofałam się. Spróbowałam zamknąć za sobą stare mosiężne drzwi. Z zawiasów wydobyło się żałosne skrzypnięcie, które rozeszło się echem po całej sali. Zaklęłam w duchu, wiedząc, że już nie mogę się wycofać.

Mężczyzna grający na fortepianie zamarł w bezruchu, a salę wypełniła ogłuszająca cisza. I w sumie miałam w tym momencie okazję do ucieczki przed nieznajomym. Jednak jakaś niewidzialna siła nie pozwoliła mi ruszyć się z miejsca. Ponadto pchnęła mnie ku otwartym drzwiom. Przekroczyłam próg sali i niepewnym wzrokiem zaczęłam wodzić po sylwetce pianisty. Spostrzegłam, że miał na sobie czarną koszulkę i burzę ciemnych włosów. Przez chwilę wydawało mi się, że dostrzegam siwe pasemka, jednak doszłam do wniosku, że to tylko złudzenie.

Nieznajomy odwrócił się w moją stronę, a mnie serce przyspieszyło i zaczęłam się denerwować. Zmieszana zetknęłam opadające na oczy włosy za ucho i wlepiłam wzrok w podłogę. Czułam się jak niesforne dziecko przyłapane na gorącym uczynku.

W końcu uniosłam wzrok. Ciemnooki mężczyzna patrzył na mnie, a w jego oczach igrała ciekawość. Ku swojej uldze nie dostrzegłam na jego twarzy nawet krzty złości, czy zirytowania. A na to się przygotowywałam, w końcu przerwałam mu grę. Osobiście nie lubiłam, kiedy ktoś mi przeszkadzał.

Zaraz za mężczyzną, na niewielkim podeście stał fortepian. Majestatyczny i złowieszczy. Rzucał na mnie swój cień, przez co poczułam się jeszcze bardziej bezradna wobec swej przeszłości, niż byłam do tej pory. W tamtym momencie dotarło do mnie z całą mocą, że ponowna gra to bardzo zły pomysł. Nie byłam na to gotowa.

- Przepraszam. Nie powinnam tu przychodzić i panu przeszkadzać. - rzekłam cicho. Ze względu na akustykę sali mój głos rozniósł się echem. Przeniosłam spojrzenie z nieznajomego na klawisze fortepianu. Kłęby kurzu tańczyły w pojedynczych promieniach słońca, odgrywały chaotyczny taniec z wielką pasją, kończąc go ostatecznie na czarnej, niczym smoła powierzchni instrumentu.

Kątem oka zauważyłam, jak na ustach mężczyzny pojawia się uśmiech. Krzywy uśmiech. A właściwie półuśmiech. Nie byłam pewna, starałam się utrzymać swój wzrok na klawiszach instrumentu.

- Nie przepraszaj. - Aksamitny głos rozbrzmiał w pustej sali. Jego miękki i pełen głębi wokal brzmiał, jakby przepływał przez gładki, ciepły materiał, podobnie jak aksamitna tkanina. Właśnie wtedy uniosłam na niego wzrok. I był to błąd, duży błąd. Bo jego głos w połączeniu z igrającym na ustach półuśmiechem to było doprawdy zabójcze połączenie. A potem na dodatek przekształcił się w czarujący uśmiech z dołeczkami i o mało się nie zarumieniłam.

Nie miałam bladego pojęcia, jak zachować się w jego towarzystwie. Nigdy wcześniej go nie widziałam. Choć nie musiałam, uczelnia liczy sobie raczej ogromną ilość studentów, do tego przeróżni wykładowcy. Kim jednak był on? Naprawdę ciężko mi było stwierdzić jego wiek. Zaczęłam mu się przyglądać. Miał ładne oczy. Nie mogłam dostrzec ich koloru, były po prostu ciemne, okolone grubymi rzęsami. Czarna koszula opinała jego tors i ramiona dość ciasno, uwydatniając mięśnie. Włosy delikatnie opadały mu na oczy, miał je lekko rozczochrane. Posiadał prosty, zadarty nos i naprawdę ciemne oczy. Czarne brwi tylko to uwydatniały. Kiedy tak mu się przyglądałam, zauważyłam, że posiada niesymetryczne usta, dolna warga była delikatnie pełniejsza, przez co wydawały się mieć kształt serca, zwłaszcza gdy się uśmiechał. Potem zjechałam wzrokiem niżej, na jego dłonie. Posiadał naprawdę zgrabne dłonie, z długimi palcami. Dłonie pianisty. Całkiem logiczne, skoro był…

- Słucha mnie pani? - głębokie brzmienie jego głosu wyrwało mnie z rozmyślań. Nieco zakłopotana wróciłam wzrokiem do ciemnych oczu mężczyzny.

- Tak, tak. - odpowiedziałam cicho. - Przepraszam, ja… - Właściwie to nie wiedziałam, co powiedzieć. Mężczyzna zaczął przyglądać mi się uważnie, studiując każdy milimetr twarzy. Nieco mnie to onieśmielało. Nie należałam do kobiet, które lubiły być w centrum czyjegoś zainteresowania. Prędzej reprezentowałam typ osoby, która chowała się po kątach, obserwując, lecz nie biorąc czynnego udziału w wydarzeniach.

Nieznajomy zdając sobie sprawę, że nie mam zamiaru kontynuować swej, jakże błyskotliwej, wypowiedzi, podjął temat na nowo.

- Sprowadziła tu panią muzyka? A może pani też gra?

Nieprzyjemny dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa i wzdrygnęłam się, gdy znów zerknęłam na fortepian. Nie chciałam odpowiadać na to pytanie, w ogóle nie lubiłam mówić, że kiedyś grałam. Zwykle wtedy wielu próbowało przekonać mnie do powrotu do gry, bo to przecież niesamowity talent i trzeba go pielęgnować.

- Nie gram. - rzekłam niemal automatycznie. Bo nie grałam. Naprawdę długo.- Dlaczego to pana interesuje? - zapytałam. Zbyt późno ugryzłam się w język. Speszona odwróciłam wzrok. Nie chciałam widzieć rozbawienia w oczach nowo poznanego mężczyzny. Zrobiłoby mi się jeszcze bardziej głupio. Musiałam zacząć ćwiczyć sztukę hamowania swego języka. Niekiedy zadawałam pytania bezwiednie, niektóre tak niedorzeczne, iż dziwiłam się, że zdołały przejść mi przez gardło. Odchrząknęłam i spróbowałam jeszcze raz.

- To, że tu przyszłam, nie musi od razu oznaczać, że gram. Bo… nie gram, lubię tylko… ten kawałek. Znaczy utwór. - Matko, naprawdę się denerwowałam, kiedy patrzył się na mnie, niemal nie mrugając. Zerknęłam na niego i odkryłam, że uśmiecha się, rozbawiony.

- Dlaczego? - mężczyzna zmarszczył brwi. - O ile mogę zapytać. - Podniósł się ze swojego miejsca i zszedłszy z podestu, zmniejszył między nami odległość. Poruszał się niezwykle zgrabnie, powoli. Zupełnie, jakby to miejsce do niego należało.

- Dlaczego co? Dlaczego lubię ten utwór? Czy dlaczego nie gram? Bo pana pytanie było bardzo nieprecyzyjne.

Znajdował się teraz znacznie bliżej, zauważyłam, że oczy ma niezwykle ciemnobrązowe. Niemal czarne. I te oczy patrzyły na mnie wyczekująco, zainteresowane. I rozbawione.

- No tak, wybacz. Chciałem się dowiedzieć, dlaczego lubisz ten k a w a ł e k. - Z naciskiem wypowiedział ostatnie słowo, jakby chciał ze mnie zadrwić. Albo po prostu go bawiłam. - Prawie za wszystkim kryje się jakaś historia. Chciałbym poznać twoją. - Na naprawdę długą chwilę zabrakło mi słów. Miał rację, bo akurat za tym utworem kryła się historia zagubionej dziewczyny. Nie mogłam mu jej opowiedzieć, nie odkrywając przy tym wszystkich moich kart. A moja przeszłość nie była interesującą opowiastką, którą można przedstawić przy herbatce. Albo zwierzyć się z niej nieznajomemu mężczyźnie.

Przechylił głowę, jakbym go zaintrygowała, choć nie powiedziałam nic. Stałam tam jak słup soli, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

- Dylan Rems. Miło mi cię poznać. - Chyba zdał sobie sprawę, że nie powiem nic ciekawego, toteż pierwszy przerwał ciszę. Posłał mi czarujący uśmiech, ukazując rząd białych zębów. Przez dłuższą chwilę wlepiałam w niego wzrok, starając przypomnieć, jak się nazywam. Otrząsnąwszy się z szoku, szepnęłam cicho:

- Lynette. Lynette Molier. Mnie również. - Byłam z siebie dumna, powiedziałam coś więcej, niż tylko to jak się nazywam. A zważywszy na zaćmienie, jakie spowiło mój mózg, był to nie lada wyczyn. - Studiujesz tutaj? - zapytałam.

Dylan uśmiechnął się rozbawiony. Nie ma się co oszukiwać, był przystojny. Choć nie jak ci wszyscy modele, czy aktorzy mający idealne proporcje twarzy, idealny nos i cerę bez zmarszczek, czy innych niedoskonałości. Nie, Dylan tego nie miał, ale był cholernie przystojny i bez tego. Kwadratowa szczęka i kości policzkowe delikatnie rysowały się na jego twarzy. Posiadał olśniewający uśmiech i czarne jak smoła włosy. Był szczupły, choć przy bliższej obserwacji i napięciu materiału koszuli widziałam, że był też dobrze zbudowany.

- Nawet nie wiesz, jak mile łechtasz teraz moje ego. Dobrze jest wiedzieć, że wciąż wyglądam na studenta. - Szeroki uśmiech nie schodził z jego twarzy. Wyglądał naprawdę młodo, szczery uśmiech tylko to doznanie potęgował. Zmieszana nie wiedziałam, co odpowiedzieć. - Dziękuję za miłą rozmowę, niestety muszę wracać do ćwiczeń. - Przez jeszcze jedną chwilę studiował moją twarz ciemnymi oczyma, po czym uśmiechnął się szelmowsko. - Poznam twoją historię innym razem. - Mrugnął do mnie, po czym wrócił na podest.

Następne częściPianistka, część 3.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania