Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Piekarnia 11
Piekarnia 10
(11)
Wąską, obsypaną kwiatami alejką weszli na podwórko i przedostali się do frontowego wejścia. Mimo że Józef był tu drugi raz, dopiero teraz dostrzegł więcej szczegółów. Wszędzie rosły barwne rośliny ozdobne, choć w dużej części zagłuszone przez zielsko i trawy.
Wszystko razem prezentowało się niczym półdziki rajski busz. Ten dom, a przynajmniej jego otoczenie od frontu kipiało życiem, czym odróżniał się od sterylnie uporządkowanego budynku, który wzięli w posiadanie. W tamtym obejściu nawet zwykłe chwasty pleniły się bardzo nieśmiało, jakby respektując tajemniczy zakaz.
Przedmioty, które przynieśli ze sobą, pozostawili na ganku z myślą, że zabiorą je w drodze powrotnej.
Józef wchodząc do środka, polecił synowi, aby pozostał z tyłu za nim i starając się nie spuszczać małego z pola widzenia, zerkał w jego stronę kątem oka. Gdy znaleźli się przed wejściem do salonu, nieświadomie przyciszył głos.
– Tam żem się wpieprzył. – Wskazał ręką sporą wyrwę. – Ruskie spaliły podłogę, została tylko zbutwiała podsufitka… Idź tylko po dłużycach… – Zaordynował grube belki, jako drogę, którą mieli się poruszać.
– Dobra, tata – przytaknął przejęty chłopiec.
Oddaleni od siebie około metra szli pomalutku po dwóch równoległych legarach.
– Zobacz ile tych kurwiów tam jest! - powiedział kiedy znaleźli sie przy otworze.
Chłopiec spojrzał i przez chwilę wytężał wzrok nie odzywając się.
– No, co? Widzisz czy nie?! – ojciec spytał wyraźnie poirytowany.
– Eee… No, beczki to widzę, ale szczurów to żadnych.
– Ludzie trzymajcie mnie! – Józef zniecierpliwiony brakiem reakcji syna, wyciągnął latarkę i poświecił na posadzkę.
Małe, ledwo widoczne podłużne cienie, przemykające wcześniej pomiędzy antałami i regałami, nabrały teraz wyraźnych kształtów gryzoni.
Omiótł bladym światłem pomieszczenie. Okazało się, że tuż pod nimi stała baryła z rozbitym wiekiem, w trzech czwartych wypełniona winem. Po powierzchni pływało kilka padłych szczurów oraz trzy wciąż walczące o życie, które starały się wdrapać po gładkich drewnianych ścianach.
– Widzisz tera? – Popatrzył na Zbyszka, który z przerażeniem w oczach, tylko pokiwał głową. – Jak one wlazły do tej kufy? – spytał na głos, choć nie oczekiwał odpowiedzi.
Rozejrzał się po pomieszczeniu, świecąc latarką na regały z zaprawami. Wszystkie przetwory pomijając te na dwóch najwyższych półkach, były porozbijane, a zawartość najprawdopodobniej pożarta przez wygłodniałe gryzonie.
– Widzisz tam? – Wskazał palcem część piwnicy pod wodą. – Tam, te do połowy zalane metalowe drzwi?
– No, są... – Dziecko pytająco spojrzało na ojca.
– Popatrz tam, gdzie zabiorę światło. – Wyłączył latarkę. – Widzisz?
– No, światło bije od dołu. A jakże to?
– Tam jest wejście, zablokowane workami z piaskiem, one trzymają wodę i te ścierwa w potrzasku. – Ojciec zadumał się przez chwilę. – To musi być jedyne wyjście. Inaczej te syny Belzebuba już by dawno pouciekały, a one tylko chowają się po kątach.
– To, co my zrobimy, tata? Może je wypuścimy? I niech se uciekają.
– Oj, Zbig, głupiś ty, głupiś! Jak je wypuścimy, to będziemy się później z nimi użerać. Będą nam kraść jedzenie. I... te psie syny, o mało mnie nie zżarły! Nie! Wszystkie je ubijemy!
– Ale... ale ja… Nie chcę zabijać szczurów! – Niebieskie oczy wezbrały łzami. Dziecko prawie płakało. – Ja nie umiem! Ja...Ja się boję! Ja tam nie schodzę!
Polecki zaskoczony popatrzył na syna z troską, po czym zerknął do dziury i wskazując ręką, rzekł:
– A niech cię Bóg broni! I mnie! Ja też nie mam zamiaru tam włazić, a przynajmniej dopóki te diabły jeszcze żyją. – Teraz, kiedy pojął rozumowanie syna, roześmiał się.– Toś myślał, że tam wejdziemy i będziemy je ganiać?
– No, co? No, przecież przynieśliśmy dwa hełmy... – zapiszczał niepewnie mały.
Józef usłyszawszy ostatnie zdanie, wybuchł takim śmiechem, że mały zaczął się zastanawiać, czy z jego ojcem wszystko jest w porządku.
– I... phhhiiymm... ty... ja... hahaha... my phyyyeee. W hełmach ganiać za nimi?! – Dłuższy czas rżał jak zarzynany zwierzak. Po chwili jednak zaczął się uspokajać. – Nie, synu, najpierw one pozdychają, potem zabierzemy wino i to, co nam się może przydać. – Wciąż rozbawiony, skierował światło latarki na najwyższe półki regałów. – Widzisz konfitury? Tamte wyglądają na nienaruszone. Chyba lubisz?
Zatroskana twarz dziecka ożyła, oczy rozbłysły niczym dwa niebieskie szafiry.
– No, lubię! Ale...
– No, co za ale?!
Chłopiec trochę zakłopotany, zbierał myśli.
– Bo, wiesz, tam u nas w nowym domu trupy... tutaj szczury. Może byśmy poszukali jakiś dom bez nich i bez trupów?
Ojciec zdegustowany pokiwał głową.
– Oj, dzieciaku, dzieciaku. Dopiero wojna się skończyła, a dla niektórych jeszcze nie i wszędzie jest jeszcze niezaschła krew... Tą chujozę się powybija, trupy... Jutro do wojskowych pójdę, to może je pozabierają. A jak nie będą chcieli, to sam ich gdzieś pozakopuję. Wojna jeszcze trwa, tu i tu. – Dotknął palcem swojej głowy, a następnie chłopca. – Trza nam osiąść w końcu.
– To, co teraz będzie? To, jak one wyzdychają te… no… chujozy? Same?
– Chodź ino, to ci pokażę – powiedział Józef z powagą i wskazał wyjście. Gestem nakazał iść w stronę ganku, gdzie zostawili wszystkie przyniesione rzeczy. Gdy się prostował, musnął delikatnie o coś głową. Automatycznie zrobił unik i już miał zrobić pół kroku w tył, lecz w ostatnim momencie powstrzymał się, balansując ciałem, aby odzyskać równowagę.
– Łożesz kurwa, o mało znowu bym się wjebał! Widziałeś Zbysiu, jak trzeba uważać? – Józef odetchnął głęboko. Zanim spojrzał na syna, wskazał na żyrandol. – To też zabieramy!
Ich spojrzenia się skrzyżowały. Patrzyli na siebie przez kilka sekund, obaj zdali sobie sprawę z tego, co się właśnie wydarzyło. Ojciec od dawna nie używał tego zdrobnienia w stosunku do dziecka, a teraz, kiedy już to zrobił, żachnął się, jakby chciał odegnać niechciany temat i szorstko rzucił:
– No, idziem, idziem.
Ognik nadziei goszczący w oczach chłopca zgasł tak szybko, jak się pojawił.
– Wsadzimy słomy do tego hełma, szmaty i… o tego. – Wskazał na czarne bryły w wiadrze, gdy już wyszli na zewnątrz. – O, zobacz! – Wyciągnął jedną, aby zademonstrować.
– Węgla? To zwykły węgiel przecież.
– Nie, to nie węgiel. To taka smoła, tylko tak wygląda – mężczyzna cierpliwie tłumaczył synowi. – Jak się to nagrzeje i zacznie palić, to niemiłosiernie smrodliwy dym daje. Spuścimy, takie palące się hełmy i zatkamy dziurę, a te zadymią piwnicę i fertyś. Będzie po szczurach, bo nikt takiego smrodu nie wytrzyma. Rozumiesz?
Chłopiec wzruszył ramionami.
– A, bo wiesz, bo ja pamiętam, jak kiedyś do mnie tak mówiłeś. – Chłopiec niespodziewanie powrócił do tematu, który był tak bardzo trudny dla Poleckiego.
Rodzic zbity z tropu, przeniósł wzrok z bryły trzymanej w ręku na syna.
– Że o smole... A, nie... Chodzi ci o to, że...
– No. Kiedyś tak do mnie mówiłeś.
Mężczyzna zmieszał się i nie wiedział, co ze sobą począć. Nie miał siły patrzeć synowi w oczy, nie chciał zobaczyć tego, przed czym ciągle w myślach uciekał, mimo że ten palący ból ciągle powracał. Rozmowa, przed którą dotąd kluczył jak lis przed wściekłą sforą psów, właśnie go dopadła.
– Tamto minęło. Jej... Matki nie ma. A, ty, jesteś przecież duży – Józef wyrzucał słowa jednym tchem, jakby pragnął zagłuszyć wspomnienia. Pomyślałem, że jak będę mówił do ciebie jak do dużego, to nie będziesz pamiętał. Bo przecież ona...
Dziecko nie pozwoliło mu dokończyć, krzycząc:
– Ja mamy nigdy nie zapomnę! Nawet jak nie będę pamiętał... Tato, ale ja nie pamiętam już, jak mama wyglądała! – Zaczął pochlipywać. – To moja wina! Przecież trzeba pamiętać! Ja tylko wiem jak pachniała, jak... jak mnie tuliła... – Łzy spłynęły po rumianych policzkach niczym grochy.
– Cichaj. No, cichaj chłopaku. Nie trzeba płakać. Helena – matka twoja, bardzo cię kochała. Za bardzo... Kiedy te ścierwa cię zaczęły szarpać, ona rzuciła się na nich i wtedy... – nastąpiła długa cisza, do świadomości chłopca w końcu dotarły usłyszane słowa.
– To znaczy, że mama nie żyje przeze mnie?! – Szok odmalował się na małej twarzyczce.
– No, tak… – Józef odpowiedział bez zastanowienia, lecz natychmiast się zreflektował. – Nie! I nigdy tak nawet nie gadaj! Nawet pomyśleć... nigdy nie wolno ci tak pomyśleć... Nigdy! Rozumiesz?! – Mężczyźnie pociekła po policzku samotna łza, szybkim ruchem ręki starł ją z twarzy. – Dość o tym! Robotę mamy! Zdjęcie matki mam, to ci dam później, będziesz ją mógł sobie pamiętać.
Zbyszek wytrzeszczył zapłakane oczy.
– Masz?! Zdjęcie mamy masz?! Daj teraz! Pokaż!
– Później, mówię przecież. – Mężczyzna starał się być stanowczy.
– Ale jesteś! Skąd masz? Daj teraz, proszę. Bardzo proszę. Czemu mi nie pokazałeś wcześniej?
Niewzruszony Józef zaczął przygotowywać to, co sobie zaplanował, aby uśmiercić gryzonie i nie przerywając pracy, mówił do chłopca.
– Ciotka mi dała. Powiedziała, że schowała przed tobą, bo beczałeś, jak tylko je widziałeś. Dlategom nie gadał nic.
– Ale teraz możesz dać przecież, nie będę ryczał. Zobaczysz! – Chłopczyk nie dawał za wygraną.
– No, mówię później. Czyś ty ogłuchł?! W kufrze z papierami mam, na wozie pod zydlem. Uporamy się tu, to ci dam, a teraz podaj mi sznurek.
Zbigniew wzdrygnął się na myśl o dotknięciu wskazanego przedmiotu.
– Ale dasz? Później znaczy, nie zapomnisz?
– Juści pozwolisz mi zapomnieć! Sznurek! – powtórzył ze zniecierpliwieniem Józef.
– Ale to jest... Stamtąd? Z góry? – dopytywał się malec.
– Tak z góry, ale nic się nie bój, nie ugryzie. Tamci jeszcze wiszą. Inne linki odciąłem, jakeś w kuchni miętę siorbał. No, dawajże go w końcu!
Mina chłopca, gdy podawał żądany przedmiot nie wskazywała, iż cieszy się z zapewnień.
Józef zrobił coś w rodzaju dwóch większych wersji kadzidła kościelnego, wykorzystując do tego hełmy. Upewnił się, że sznurek jest dość długi, aby mógł opuścić go na posadzkę piwnicy. Słomę, którą włożył na dno swojego urządzenia, podpalił i nim ta zajęła się całkowicie ogniem, zarzucił szmatami, a te z kolei delikatnie obłożył smolistymi bryłkami lepiku. Niezwłocznie opuścił kadzidła w obawie, aby tlący się jeszcze nikły płomień, nie zdążył przepalić linki. Dokładnie tak samo powtórzył operację z drugim zestawem.
– I co teraz? – zapytał Zbyszek, przekrzykując piski zwierząt na niższym poziomie, podczas gdy Józef przyglądał się swojemu dziełu.
– Tera, to zakryjemy dziurę tym podartym siennikiem, co go u góry widziałem, że jest, jeszcze zabierzemy lampę i czekamy.
Komentarze (26)
Przygotowania w toku, brrr
Świetnieś to opisał. Bardzo ładnie piszesz. Budowa zdań, warsztat. Fajne prowadzisz czytelnika przez opowieść. Nie ma zdań wyrwanych z kontekstu, żadnych niepotrzebnych dopowiedzeń. Wszystko wygląda na przemyślane.
Pozdrawiam :)
Pozdrawiam serdecznie :)
Pozdrawiam bardzo :)
"– No, są... – Dziecko pytająco spojrzało na ojca." - opisujesz ich relację osobowo. Chłopiec, mały, niekiedy z imienia. I nagle " dziecko-ojca" - WIem, że to pewnie rotacja synonimami, ale trochę wybija ta bezosobowość z nurtu.
"– Ja nie umiem! Ja...Ja się boję! Ja tam nie schodzę!" - odstępu po wielokropku brak.
" Tą chujozę się powybija, trupy... Jutro do wojskowych pójdę," - podobną jak ę, to ę. A jak ą, to ą. Ja się nie do końca znam, więc jeno nieśmiało anonsuje.
Ok, nie wiem czy już poprawiłeś po zabiegach Kim, czy po prostu se nagle postanowiłeś pisać lepiej dialogi.
Treść wartka i klimatyczna (zwłaszcza stylizacja). Wiele w oczy nie szczypie.
Tak trochę emocjonalnie pograłeś.
Pozdroxi
"Tą chujozę..." zrobiłem, że się tak wyrażę, z premedytacją i niech tak zostanie, bo ludzie gadają tak jak "chcom" i "umiom", ten pan dadał sobie tak.
Temu dziecku się przyjrzę, może coś tam wykombinuję innego.
Pozdro!
Napisane świetnie, wciąż wciągające, ta relacja między nimi, no cud. Fajnie. Naprawdę dobra robota.
Miło mi miło, że jeszcze chce Ci sie tu zachodzić:)
Dzięki za wizytę i komentarz :)
Z autopsji wiem, że tak się tępiło szczury... W niektórych miejscach Pl oczywiście.
Pozdro :)
Mamy tytuł Piekarnia 11, a pod spodem:
„Piekarnia 10
(11)” – nie czaję tych podtytułów
Ok, część spokojniejsza, błędów nie wyłapałam, dopiero się budzę, choć na nogach juz długo, ale głowa niemrawa przy poniedziałku, w każdym razie rozdział wyraźnie spokojniejszy, chłopiec uroczy, wspomnienie matki – wzruszające.
Niebawem podaże dalej ;)
Pozdrawiam
Fajnie, że czytasz dalej :)
Wyjątkowa relacja między ojcem a synem. Ojciec dobrze wie, że malcowi potrzeba akceptacji, ale chyba sam boi się rozkleić i tym samym stara się wciąż unikać czułych tematów.
Jak zawsze świetnie dobrany słownik, co bardzo mi się podoba )
Zostawiłam 5 :)
Biedny Zbyszek, że nie pamięta widoku matki i prze cały czas obwiniać siebie za jej śmierć. Dlatego nie trzeba hamować swoich uczuć. Mężczyźni też płaczą. Oh Maurycy słowa i nawet przekleństwa są bardzo dostosowane do sytuacji i nie w ogóle urozmaicają w pozytywnym znaczeniu opowiadanie.
Miłego wieczoru
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania