Poprzednie częściPiekarnia (wstęp)

Piekarnia 29

 

 Józef widział już wiele zbombardowanych miejsc z zabitymi, konającymi, rannymi i tymi, którzy przeżywali śmierć najbliższych. Zdążył się przyzwyczaić do najstraszniejszych okropności wojennych, morderstw i gwałtów, jednak tutaj… tutaj coś go tknęło. Ta wyrwa w żyjącej zieleni, kontrastująca z nietkniętą, bujnie porastającą brzeg rzeki roślinnością, przypominała jego ciało, z którego kiedyś wydarto umiejętność odczuwania, to kim był i wszystko co kochał.

– Panie Józku, znowu jadą. – Iwonka szturchnęła mężczyznę w bok, wskazując szybko zbliżającą się kolumnę pojazdów. – Myśli pan, że to ci sami?

Zamyślony Polecki oderwał wzrok od rozlewiska i poharatanej wybuchem linii brzegowej, aby spojrzeć we wskazanym kierunku. 

– Ano, wyglądają na tych, co darli się na mnie na moście – stwierdził, przyglądając się konwojowi z kapitanem w odkrytym samochodzie na czele. – Oficer jakby tamten, tylko w ciężarówkach żołnierzów trochę wywiało… Musi, szwendali się gdzieś jeszcze.

  Z daleka ryknął klakson, ponaglający Józefa do ustąpienia drogi transportowi.

– No, zjeżdżam przecie! Ślepi jesteście?! – obruszył się Polecki i mrucząc pod, nosem pogonił srokacza. – A ty, mała, siadaj, bo zara mi tu fikniesz! – podenerwowany zrugał Iwonkę, która wspięła się na zydel obok niego i wyglądała swoich najbliższych. 

– Nie spadnę... Widzę Jasia!– wykrzyknęła podekscytowana. – I tatę też! Oni żyją! Żyją! Dziewczynka podskakiwała radośnie, niebezpiecznie balansując na niewielkiej powierzchni siedziska obok woźnicy. 

– Bo ja mówiłem „Anile Boży”! – zawyrokował pewny skuteczności swojej modlitwy, okryty kaftanem ojca i obejmowany przez Ulrike Zbyszek.

– No, na pewno – Józef mruknął sceptycznie, zerkając na tulonego przez Niemkę syna. 

Poleckiego początkowo nie zachwycała troskliwość, jaką okazywała jego dziecku niezrównoważona psychicznie kobieta, ale zauważył, że mały przestał szczękać zębami z zimna po nagłym załamaniu pogody i to w tamtej chwili było najważniejsze.

– A ty, mała, uspokój się, bo mi się tu naprawdę wykopyrtniesz! – upomniał jeszcze raz Walczakównę, jedną ręką próbując kierować zaprzęgiem, a drugą przytrzymując rozgorączkowaną dwunastolatkę. 

– Ale czemu…?! Żołnierze ich szarpią! – Z łamiącego się tonu głosu dziewczynki, można było wnioskować, że to co widziała, nie mieściło jej się w głowie. – Ale... Nie! – Euforia i szczęście ustąpiły miejsca żalowi zmieszanemu z paniką. – Oni ich biją! 

– Co?! – spytał Józef, któremu krew w żyłach zaczęła rozpędzać się do prędkości spłoszonego stada koni. 

– A czemu ich biją? – padło niemal w tym samym czasie naiwne pytanie Zbyszka. 

– Dzieciaku... – Polecki zaczął uciszać chłopca i już miał się podnieść, aby zobaczyć to, co Walczakówną tak bardzo wstrząsnęło, i wtedy właśnie przejechał obok nich konwój wojska. 

Gapie rozeszli się, przepuszczając żołnierzy niczym kurtyna odsłaniająca kolejny akt dramatu.

– Mama! – wykrzyknęła Iwonka, wskazując na koniec rozstępującego się ludzkiego morza.

 Maryla rzucała się w oczy, gdyż jako jedyna nie zwracała uwagi na nadjeżdżające pojazdy i usiłowała, przebić się przez kordon wojskowych broniących jej przejścia. Zapłakana, z opadającymi na plecy falami kruczoczarnych włosów wyglądała jak grecka bogini, ze wszystkich sił próbowała przerwać zaklęty krąg i dostać się do syna oraz męża. 

 Józef podążył wzrokiem w kierunku, w którym nacierała Walczakowa. Ujrzał, jak dwóch żołnierzy usiłowało wepchnąć Janka do ciężarówki, a chłopak stawiał paniczny opór, zapierając się rękami i nogami. Od jednego z nich otrzymał cios otwartą dłonią w twarz z taką siłą, że aż się zatoczył i upadł na rozdeptaną trawę. Albert ruszył synowi na pomoc, ale natychmiast dostał kolbą w brzuch od drugiego z wartowników i upadł zwinięty w pół opodal syna. 

W momencie, gdy mundurowi odseparowujący gapiów od miejsca wybuchu, musieli przepuścić nadjeżdżające pojazdy, Maryla przedarła się, wykorzystując chwilowe zamieszanie. 

 Wóz Poleckiego stał kilkadziesiąt metrów dalej od biegnącej i wykrzykującej błagania o uwolnienie najbliższych. Ręka podświadomie namacała nóż przy pasku, a mózg szybko oceniał sytuację, jak i którędy Józef powinien ruszyć, aby w najkrótszym czasie znaleźć się przy kobiecie, a przede wszystkim, którzy żołnierze zagrażali jej najbardziej i powinni zostać wyeliminowani jako pierwsi. Kiedy minęła kolejna część cennej sekundy, a ciało wciąż nie opadało na ziemię, aby nogi mogły ponieść go na pomoc Walczakom, zrozumiał, że coś... Coś było nie tak! Miało miejsce „coś”, czego nie potrafił zrozumieć. Jakaś siła utrzymywała Józefa na miejscu i ta sama siła, nie pozwalała wydobyć noża. Spojrzał na unieruchomioną rękę i zrozumiał, że spoczywa na niej delikatna, kobieca dłoń. Wciąż nie mógł pojąć, co się działo. Podniósł wzrok, aby ujrzeć osobę, która powstrzymywała go przed wydobyciem oręża.

Napotkał atłasowo-błękitną głębię oczu Ulrike. 

– Nie możesz – usłyszał, choć nie do końca miał pewność, czy cokolwiek powiedziała i w jakim języku. 

W tym momencie i tak nie zamierzał nikogo posłuchać. Musiał pomóc Walczakom. Nie spuszczając wzroku z dobiegającej do syna Maryli, wytężał wszystkie siły, aby wyszarpnąć dłoń z ostrzem. Kobieta ominęła jednego, potem drugiego żołnierza; jeszcze krok, drugi...

Uderzenie było tak potężne, że zanim straciła przytomność, ze zdziwieniem ujrzała w powietrzu własne stopy. Padła na świeżo wykoszoną trawę jak worek kartofli. 

– Mamo! – panicznie krzyczała Iwonka, zalewając się łzami niczym szczeniak, który właśnie był świadkiem śmierci swojej rodzicielki pod kołami samochodu. – Niech pan coś zrobi! – błagała. 

Polecki wciśnięty potężną mocą w miejsce, postrzegał wszystko w dziwnie nieracjonalny sposób, jakby wydarzenia obserwował będąc poza ciałem. Widział jak z konwoju, który właśnie zatrzymał się nieopodal wielkiego namiotu, wyskakiwali żołnierze i ustawiali w dwuszeregu.

Kapitan wydał rozkazy plutonowemu, po czym stojąc w wejściu do namiotu, przyglądał się przez chwilę wojskowym, ładującym Alberta i Janka na pakę Studbackera* oraz wleczonej za ręce Maryli. Wyglądało, jakby oficer wahał się czy nie zareagować, lecz po chwili odwrócił się i pewnym krokiem wszedł do środka płóciennego szałasu. 

Z powodu wzburzenia Poleckiemu wydało się, że coś nagina rzeczywistość, jakby to wszystko – ciężarówki, ludzie i całe otoczenie ktoś namalował na przezroczystej, giętkiej tafli szkła i z premedytacją bawił się nią, zniekształcając rzeczywistość.

  Nagle obraz Walczaków zniknął przysłonięty przez ludzi, wracających na swoje miejsca, jak zamykające się morze po przejściu ludów Izraela. 

– Tato... – Polecki usłyszał urwany głos Zbyszka. 

Spojrzał w kierunku syna i dostrzegł przerażone, wielkie, niebieskie oczy i te drugie… z fotografii, która wystawała spod męskiego kaftana okrywającego chłopca… A one… nagle ożyły. Poczuł wykręcone boleśnie do tyłu ręce i że coś bezlitośnie wrzyna się w skórę na nadgarstkach… I znalazł się w domu, jego domu w Grucznie. Przez ramię dostrzegł więzy na przegubach i zrozumiał, że jest trzymany przez kilka par silnych rąk. Dziecko! Jego chłopiec wyciągał do niego ręce, całym sobą krzycząc: „Weź mnie, boję się!”

– Ttaaataaa! – mały wołał go, ale on unieruchomiony nie mógł nic zrobić.

Głowa synka popchnięta wielką dłonią uderzyła o blat kuchennego stołu. Powietrze rozdarł przeraźliwy wrzask Zbyszka. 

– Jude! Gdzie ukrywać Jude?! – pytał ss-man siedzący na krześle, udając, że tuli małego, którego właśnie skrzywdził. – Naa, muther kochać mały i powiedzieć panowi oficerowi wszystko – Niemiec zwracał się do przerażonego i zanoszącego kilkulatka z fałszywą pieszczotliwością, jednocześnie zerkając na Polecką. – Mówić polnischs schwein!

– My nikogo nie ukrywamy! Moje dziecko...! – To co spotkało jego synka i rozpaczliwe okrzyki żony, rozdzierały duszę Józefa na strzępy jak ostrza. – Nie krzywdź go! – łkała Helena trzymana przez dwóch żołnierzy w brunatnych mundurach.

Hitlerowiec ponownie huknął malutką główką o drewnianą płaszczyznę, tym razem z taką siłą, że pękła, brocząc obficie krwią. Chłopiec zamilkł, a jego ciało zadrgało w konwulsjach. W obawie, aby nie ubrudzić munduru, nazista z obrzydzeniem odrzucił na podłogę bezwładne ciałko niczym popsutą lalkę. 

– Moje maleństwo...! – zawyła Helena i z nienaturalną siłą wyrwała się z uchwytu trzymającego ją Niemca, paznokciami rozorała twarz drugiemu i gdy tamten rozluźnił uścisk, rzuciła się do umierającego Zbyszka. 

Józef patrzył na te straszne sceny, jako obserwator stojący z boku i jednocześnie uczestnik tego koszmaru. Odnosił wrażenie, że jego pamięć odrzuciła wszystkie nieistotne obrazy, a skupiła się na tym, co najważniejsze… co najboleśniejsze. Widział, jak żona robi dwa kroki dzielące ją od konającego synka i gdy już się nad nim pochyliła, nazista z podrapaną twarzą rozpłatał jej potylicę kolbą karabinu z taką wściekłością i siłą, że mózg z kawałkami kości zachlapał pomalowaną wapnem ścianę. Jego Helena zwaliła się bezwładnie na drgające, małe ciałko.

W szale Polecki z całej siły uderzył czołem w okrytą hełmem głowę trzymającego go Niemca. Hitlerowiec zachwiał się i mimo że krew zalewała twarz Józefowi, barkiem odepchnął kolejnego, który wpadł na ścianę, z brzękiem zrzucając zawieszone na niej garnki. Po chwilowym wyswobodzeniu się z rąk oprawców, ale ze związanymi nadgarstkami, rycząc i zataczając jak zalane posoką ranne monstrum, zbliżył się do umierających najbliższych. Zanim tępy ból z tyłu głowy odebrał mu świadomość, poczuł jeszcze woń krwi i zapach swojej ukochanej żony. Po chwili wszystko się zatrzymało... 

 Zapanowała ciemność. Błądził jakiś czas w cieniu dwóch światów. Tego minionego, z którego nie chciał odchodzić, aby nie zostawić ukochanej kobiety i obecnego, gdzie wciąż nie mógł uwierzyć, ale czekał na niego syn. Obydwa miejsca ciągnęły, walczyły o Józefa niczym stado wron o kawałek padliny. 

– Tato, pomóż im!

Z mroku wyłoniła się przerażona twarz Zbyszka i wpatrzone w niego czujne spojrzenie Heleny. 

 Zdezorientowanym Poleckim targały sprzeczne uczucia; szok i żal po doznanej stracie ścierał się z szaleńczą wściekłością, nienawiścią i nieodpartą chęcią odwetu.

Mrok i maleńki przebłysk szarpały duszą Józefa, zaprzątały umysł i pętały siły. Dużo czasu upłynęło… a może bardzo krótko, gdy odkrył, że przygląda się fotografii. Jego głowa pękała od uderzenia, które otrzymał dawno temu. To wszystko było kiedyś… Ale przecież wyparł te obrazy, zakopał w sobie tak głęboko, aby nigdy już nie wróciły…

Spod wciąż krwawiących ran spękanej niepamięci, ociekającej boleścią, wracała świadomość obecnej chwili. 

Nie wiedział, jak długo pozostawał nieobecny i ile czasu trwał koszmar wspomnień, ale musiała to być najwyżej sekunda lub dwie, gdyż Ulrike wciąż dotykała jego dłoni i przecząco kręciła głową. 

– Puszczaj wariatko! – wrzasnął na dziewczynę. 

– Nie możesz. Tamten tu jest – usłyszał jak zwykle spokojną odpowiedź.

– Co gadasz?! – Bezskutecznie próbował wyszarpnąć dłoń. – Kto...?! 

Wskazała na namiot. – Tam!.  

Rozdygotany Polecki nie wiedział, czego ma szukać i rozglądał się we wściekłej rozpaczy.

– Na co mam... – nie dokończył, gdy zobaczył i w jednej chwili zrozumiał, o czym mówiła Ulrike. 

 Na szczycie płóciennej, wojskowej jurty, do której przed kilkoma sekundami wszedł kapitan, siedział ogromny kruk. Mimo że ludzka bariera przysłoniła mu obraz poniewieranych Walczaków, ptaka widział w całej okazałości. Chciał się mylić, chciał wierzyć, że to przypadek; że ten niezwykłych rozmiarów, jak na swój gatunek ptak, jest innym okazem niż ten, który wcześniej zaatakował Zbyszka i broniącą go Marylę, ale wszystkie znaki wskazywały, że się nie mylił. 

Spojrzenie Poleckiego i czarnej, opierzonej bestii spotkało się. Zwierzę przekrzywiło głowę i leniwie mrugnęło ślepiami, jakby chciało powiedzieć: – „Spójrz, to moje dzieło.” 

 – Co ty mi tu... Głupia! – Wyszarpnął w końcu garść w której ściskał nóż, odrzucając niedorzeczne myśli. Nie tracił więcej cennych sekund; wzrokiem poszukał Iwonki.   

Gdy stanął na siedzisku, dostrzegł ją, jak przedzierała się przez tłum. Spojrzał w kierunku ciężarówki, na którą dwóch żołnierzy w polskich mundurach ładowało nieprzytomną Marylę. Jeden z nich, ten z belką na pagonach wcześniej uderzył drobną brunetkę pięścią w twarz, a teraz nim zamknął burtę ciężarówki, wsadził rękę pod spódnicę i pogładził kobietę po wewnętrznej stronie uda. Zadowolony, wymownym gestem wskazał na siebie i uniósł do góry jeden palec. Nie trzeba było słyszeć rozmowy, aby zrozumieć.

To „bydlę”, jak określił go w myślach Polecki, bez wątpienia powiedział: – „Ja będę pierwszy.” 

 Józef biegnąc, roztrącał tłum niczym stojące mu na drodze słomiane chochoły. Miał plan, choć to słowo niezbyt odpowiadało temu, co zamierzał. Zakładał, że zginie kilka osób… a ten, który uderzył Marylę, miał być pomiędzy zabitymi.

     

 

*Studbacker – amerykańska ciężarówka dostarczana Armi Czerwonej przez USA w ramach pomocy militarnej. Część z nich otrzymała Polska Rzeczpospolita Ludowa.

Następne częściPiekarnia 30 Piekarnia 31 Piekarnia 32

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 9

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (14)

  • 00.00 21.01.2019
    Czytam w wyjątkowych emocjach, nic nowego nie dodam, oprócz tego, że wciągasz coraz pewniej.
  • Bardzo Ci dzięki Szu :)
  • Justyska 21.01.2019
    Emocje wciąż trzymają. Nie dajesz chwili wytchnienia czytelnikowi.
    A od strony czepialskiej to zastanowiłabym się nad zmniejszeniem ilości wielokropków. Ale to oczywiście duperelka.
    Świetna robota:)
    Pozdrówka Maurycy!
  • Bardzo dziękuję Justysio za śledzenie i rady. Spojrzę jeszcze pod kątem tych wielokropków :)
    Pozdrawiam gorąco :)
  • Agnieszka Gu 21.01.2019
    Oooo super, polecę wkrótce - tera zaznacza, coby mi nie umknęło :)
  • Zapraszam Aga:)
  • Agnieszka Gu 27.01.2019
    Nooo panie Leśniewski, pojechałeś Pan po bandzie. Kurcze, umiesz napinać akcję na max :)
    Super! Grasz na emocjach i robisz to po mistrzowsku.
    Pozdrawiam :))
  • Agnieszka Gu bardzo mi miło, że tak uważasz :)
  • Pasja 27.01.2019
    Witaj
    Smutne to, ale prawdziwe, że po wyzwoleniu staliśmy w jednym szeregu z oprawcami. Nagromadzone w ludziach emocje nie panowały nad rozsądkiem. Robiliśmy to samo co oni. Józef jest jakby dowodem tego. Jego obrazy z czasów niemieckiej pożogi odzwierciedliły obraz okrutny. Jak cienka jest linia pozbawienia człowieczeństwa na wskutek otrzymania narzędzia władzy i nieliczenie się z nikim i z niczym. Czy Józef dokona czegoś i obroni chociaż tej kobiety, bo żony nie uratował. No i to ptaszysko? I Urlike?
    Bardzo emocjonalna i wzruszająca część. Ukazujesz heroiczną walkę kobiety o swoją rodzinę. Ukazujesz pożądanie samca z jedną belką nieliczącego się z niczym.

    Pozdrawiam i milej niedzieli
  • Bardzo dziękuję Pasjo za wizytę i ciekawy komentarz. Faktycznie czasy były bardzo trudne i niebezpieczne i bardzo łatwo można było stać się "wrogiem" nowej władzy, wystarczyło znaleźć się w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim miejscu, a jeśli dodać to czarne ptaszysko...
    Miłej niedzieli Tobie również Pasjo :)
  • Wrotycz 27.01.2019
    "(...) upadł zwinięty w pół opodal syna."
    Chyba jednak - wpół zwinięty.

    Pierwszy raz czytam. Zainteresowało. Trudną sztuką pisać taki real.
    Dobrze jest, w sensie pisania oczywiście.
  • Ten wskazany kawałek obczaję.
    Piękne dzięki za zerknięcie, za wskazanie i za podzielenie się odczuciami.
    Kłaniam się nisko :)
  • MarBe 06.02.2019
    Od początku wydarzyło się wiele zła, w tym odcinku jest dużo, a jak przypuszczam będzie jeszcze więcej. Spirala bestialstwa rozkręciła się w teoretycznie wolnym kraju.
    Pozdrawiam.
  • Dzięki, za komentarz, bardzo mi miło, że śledzisz :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania