Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Piekło skazańców - Rozdział 12: Niech martwi grzebią martwych...
[Jeżeli gdzieś trafiły się literówki, jest to wina systemu, który płata mi figle od dłuższego czasu i wpisuje mi niechciane wyrazy^^]
Z oszołomienia opamiętał mnie nieustający świst lecących pocisków oraz ponętnie pękające mury więzienia. Widziałem jak salwa z małych armat oblężniczych z impetem uderza w kilku pechowców, którzy znajdowali się na trajektorii lotu, rozlatując się na setki, jeśli nie tysiące zdeformowanych kawałków urwanego mięsa, czy poplamionych resztek kości. Zewsząd wydobywały się również błagalne wołania o pomoc, krzyki rannych skazańców jak i wybuchy ładunków wybuchowych, wszystkiemu towarzyszył skromny akompaniament delikatnych kropelek deszczu. Złapałem za pojedyncze kępki trawy i czołgając się przez ocean błota, gnałem w kierunku małej wyrwy, co rusz unikając gradu padających strzałów oraz huku wystrzału z dział, który - gdybym był niego bliżej - z pewnością ogłuszyłby mnie do końca i z przetrwaniem mógłbym się jedynie pożegnać. Jednak dawałem sobie rade, byłem wytrwały niczym kleszcz osadzony na gałązce, czy drzewie, uparcie chcący przetrwać idąc po trupach...
- Ja jebię, kończy się amunicja! - krzyknął ktoś nad moją głową, pewnie więzień, któremu udało się pozyskać karabin samopowtarzalny, czy broń innego kalibru. Trupy poległych w powstaniu strażników owocne były głównie w gaz łzawiący i gumowe pałki, z którymi to dane naszemu ciału było się przyzwyczaić podczas odsiadki, jednak niektóre ciała miały bronie. Posiadali je głównie starsi stażem strażnicy, a wręczano im je przez zarządcę, który niestety czy stety gryzł w tym momencie piach.
Podobnych odzywek było więcej podczas mojego czołgania się w bezpieczne miejsce, ale inni głośno rozważali ucieczkę, a inni - poddanie się. Jeszcze przed walką część z nich doznała załamania nerwowego przez walkę i przelewanie krwi, teraz depresja i załamanie zaczęły się potęgować wbrew ich woli
O dziwo w jednym kawałku dotarłem do drzwi więzienia, podniosłem się, a następnie rzuciłem za prowizorycznie przygotowaną osłonę zrobioną z celnych łóżek, po czym wyściubiłem głowę i zaczerpnąłem chwili by ocenić sytuację. Było źle, choć to i tak zbyt łagodne określenie naszej obecnej sytuacji...Tu i ówdzie walały się ciała jeszcze z wybuchu powstania więziennego, a gdzieś w przy krańcach bloku celnego urządzono prosty szpital, gdzie leczono rannych. Widziałem osoby pozbawione nóg, pewnie za sprawą wybuchu granatu, czy skazańców bez dłoni, oka, a nawet uszu! Znajdowaliśmy się w czymś, co za czasów II wojny światowej zwano "piekłem wojny", choć nie byłem do końca dobry z historii, teraz doskonale nauczyłem się co owy zwrot oznaczał...
- Roy! - zawołał Clive - Myślałem, że zginąłeś! - uchylił głowę na tyle szybko, że słyszeć się dało pocisk, który obok niej przeleciał.
- Mało brakowało - odparłem głośno, by było mnie słychać pośród tego rabanu. Strzały nie przestawały cichnąć - Gdzie jest David?
- A bo ja wiem? - odezwał się, przeładowując krótki pistolet, do złudzenia przypominający berettę - Nie widziałem go odkąd byliśmy na wieży strażniczej - oznajmił.
- A Lawrence?!
Uniósł wysoko ramiona na znak "A co mnie to?"
- Chyba jest w tym naszym szpitalu, ale pewności nie mam - wydarł się - Masz broń, nie masz? - spojrzał, wychylił się nad osłonę i oddał kilka strzałów, po głośnym krzyku wywnioskowałem, że w kogoś trafił - Trzymaj to! - wyjął z tylnej kieszeni nieznany mi model pistoletu i polecił byśmy się wycofali.
Siły nieprzyjaciela zaczęły napierać na wejście do więzienia, ale powstrzymane zostały krótko po tym przez Davida, który wyskoczył z jednej z górnych cel. Mężczyzna ten zawisł na chwilę na poręczy, potem zeskoczył do nas na dół niczym kot, który zawsze spada na cztery łapy, bez szwanku. Wraz z Davidem ewakuowaliśmy prowizoryczny szpital polowy, a następnie chcieliśmy ruszyć krętymi korytarzami w stronę opuszczonego skrzydła więziennego, by wymknąć się ukrytym przejściem na zewnątrz...
- Co tam właściwie jest? - spytał Lawrence, wycierając splamione krwią dłonie - Chodzi mi za tym przejściem?
- Port - odpowiedział mu były strażnik - Jeśli mamy choć trochę szczęścia, to może znajdzie się tam mały zacumowany jacht, albo zwykły okręt turystyczny - zaczął dyszeć jak nigdy przedtem, jednak biegł jakby nie mógł, ale bardzo chciał, pragnął tego. Trudno mu się dziwić, istnieją w końcu lepsze miejsca by umrzeć niż jakieś durne więzienie, atakowane w dodatku.
Po zadziwiająco długiej przeprawie przez szare korytarze więzienne dotarło do nas to, czego najmniej chcieliśmy - wystrzały...
- Kurwa, dotarli aż tu?! - zawołałem, na co Clive, Lawrence oraz David zareagowali naprężając mięśnie swych twarzy.
- Roy...Panowie - zawołał ochryple David - Pamiętasz... - zwrócił się do mnie - co powiedział mój ojciec?
- C-CO Ty?...
- "Wyzwoleni z kajdan jesteśmy, podejmując trudne decyzje dla dobra innych" - zatrzymał się i cofnął o kilka kroków w stronę przeciwną, do której zmierzaliśmy, z wyciągniętym pistoletem i napiętymi bicepsami.
Początkowo nie wiedziałem co chciał zrobić, lecz szybko się domyśliłem, ale dalej nie chciałem w to wierzyć.
- Nie chcesz chyba walczyć? Nie pozwolę ci na to! Nie po tym co raz-- Nie po tym co Oliver---
- Panowie... - wskazał na Lawrenca i Cliva - zróbcie to, o co was prosiłem - pokiwali głowami i złapawszy mnie za ramiona, ciągnęli w stronę przejścia...
- Puszczajcie! Nie chcę by zginą! Ni-NIEEE!!!
Ale oni ciągnęli i ciągnęli tak silnie, że mogłem tylko i wyłącznie ulec...W końcu pobiegłem za nimi ocierając łzy i starając się nie patrzeć za siebie, nie czekać na to, co miało nadejść, ale...
...Usłyszałem kilka strzałów, które po chwili ucichły...
***
Wraz z towarzyszami dotarliśmy do wspomnianego portu i szczęśliwym trafem napotkaliśmy tam yacht niedużych rozmiarów, dzięki któremu mogliśmy opuścić to przeklęte więzienie i miasto drogą wodą, by następnie udać się daleko w nieznane, z dala od oddziałów CAO, gdzie moglibyśmy żyć na nowo. Ale ja nie czułem radości ani żalu, smutku, czy pewności siebie...
- Da-David...Nie żyje? - zawołałem cicho, tak cicho, że wydawało mi się, iż aby ja miałem to słyszeć, ale tak nie było, gdyż zarówno Lawrence jak i Clive pokiwali żałobnie głowami.
Po chwili usłyszeliśmy delikatne trzęsienie wody oraz szum w przestworzach, którego następstwem było przybycie dziesiątek olbrzymich samolotów, kreślących na bezkresie sinego nieba biało-czerwoną smugę, w której rozpoznałem barwę...
- To Polska - zawołał ochoczo Clive - Te skurwysyny przybyły w porę!
Ja natomiast straciłem szybko przytomność, pozwalając by delikatne kołysanie okrętu stało się muzyką niosącą mój sen ...
Sen, w którym miałem na ustach tajemnicze imię...Jane
Komentarze (4)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania