Poprzednie częściPiękne Rzeczy - 1 - Jestem z Miasta

Piękne Rzeczy - 2 - Długość Dźwięku Samotności

Lepsza, fajniejsza wersja Google Docs:

https://docs.google.com/document/d/1d_iK42wbAC6pt06iq2ucKv7ZcufnU8r_uxJvwXjxng8/edit?usp=sharing

 

Sosnowiec Górny. Miasto dziwne, tajemnicze, nieznane. Pełne dziwnych zjawisk i niewyjaśnionych sytuacji. Tworzące dziwną mgłę otulającą wszystkich mieszkańców i podróżnych. Zasysające tą mgłą i tą mgłą duszące. Wypełnia wszystkich i wszystkich wypala. Z pozoru mroczne, ponure, zaniedbane. Skrywa jednak tajemnice jeszcze gorsze, niż to co można zobaczyć na co dzień. Codziennie widuje się mieszkańców. Brudnych, zaniedbanych, ekstrawaganckich. Pijaków w workach po ziemniakach i kolorowych ludzi, którzy wydają się być wyjęci z innej rzeczywistości. Straszne jest to co skrywają w swych sercach. Straszne są SMS, które wysyłają do ludzi, którzy nie powinni istnieć. Straszne są ich ponure plany, chore zamiary i niemoralne zachcianki. Sosnowiec Górny to miasto straszne, ale w swej straszności piękne. Piękne na swój dziwny sposób. Piękne, bo giniesz tam od kolorowego noża, który zdaje się być wyjęty z jakiejś dziwnej kreskówki, a w tle wyrastają szare bloki budowane dwadzieścia lat temu. W ich oknach siedzą ludzie; opierają się o parapety i patrzą. Czy on umrze? Czy on umrze? I to jest piękne, piękne w swej brutalności.

 

***

23:23, Radom

 

– Anno, Anno, czy śpisz? – słodki jak wielokwiatowy miód głos Jakuba przebił suche powietrze nocy. Naturalnie, ich dwoje, Anna i Jakub, spali słodko w pięknym łóżku. Jak mąż i żona, bo mężem i żoną byli.

– Jakubie... – piękny głos Anny dotarł do uszu Jakuba – Choćbym spała tak mocno jak spała Julia przy swym Romeo, nie ma sposobności, nie ma siły, która mogłaby mnie powstrzymać przed wyjściem z krainy Morfeusza, kiedy to słyszę choćby cichutki akord twego boskiego głosu.

Z każdym kolejnym słowem sylwetka Anny podnosiła się i stała już na łóżku tak samo jak stał Kolos z Rodos w czasach antycznych. Zdawało się, że zaraz rozwinie skrzydła i podleci pod sufit, bowiem kolejne dźwięki wypływały z jej aksamitnych ust:

– Słuchaj, Jakubie. Sen jest wiecznością, a ja nie wyobrażam sobie wieczności bez ciebie. Gdy śnię, śnię tylko o tobie. Nie wyobrażam sobie snów, marzeń bez ciebie. Twój głos dosłyszany w nocy, kiedy śnię o tobie, mój Apollo, jest jak gołębica, która spada na ramiona Jezusa. Zyskuję nową moc, bowiem mogę cię dostrzec realnie, mogę cię kochać rzeczywiście, mogę...

– Wystarczy – przerwał piękne miłosne wyznanie stanowczy, męski głos. Anna, tak samo jak niegdyś Kolos, runęła i leżała już obok swego wybranka. Jej oczy zrobiły się lekko szklane, jakby żal jej było swoich kosmicznych uczuć.

– Słuchaj, Anno. Nie czas teraz na naszą miłość, nie czas na kwieciste zdania. Chcę ci powiedzieć coś prostego; prostego jak życie zwykłego człowieka. Od ciebie żądam odpowiedzi prostej i prostego wysłuchania. Peany zostawmy na następny dzień. Zrozumiałaś, Anno?

– Zrozumiałam – odpowiedziała cicho żona Jakuba. Jej zapał został zgaszony, więc patrzyła nieobecnie.

– Pamiętasz opowieści o mojej matce, którą porzuciłem piętnaście lat temu? – głos Jakuba spoważniał i brzęczał jak stal.

– Tak, pamiętam. Piękna kobieta w błogosławieństwie Westy – odrzekła rzeczowo.

– Znalazłem ją, bowiem nadszedł już czas. Wiem, gdzie mieszka. Wiem wszystko – Oczy Anny rozwarły się i cały ich blask był dobrze widoczny.

– To piękne, Jakubie. Zaprawdę piękne... – jej słowa wypełniała szczera miłość i wzruszenie.

– Wyruszę sam – oczy Jakuba odleciały w dal poszukując swoich marzeń.

– Sam? Jak to? – Anna została zaskoczona i zdziwiona – Czy chcesz powiedzieć, że nie zobaczę twej matki tego samego dnia co ty?

– Tak – odparł poważnie – Nie chcę jej szokować, nie chcę jej martwić. Najpierw muszę się z nią pojednać. A pojednanie następuje tylko w samotności czterech oczu...

– Rozumiem – odrzekła Anna. Prawdziwie rozumiała słowa swego męża i w pełni się z nimi zgadzała – Rozumiem twoje czyny i modlę się za nie, bowiem są szlachetne.

– Bardzo mnie to cieszy – lekki uśmiech pojawił się na twarzy radomskiego Apolla – Cieszę się, że rozumiesz...

I nastał pocałunek. Pocałunek namiętny i pełny miłości. Miłości antycznej, czystej i bohaterskiej.

– Chodźmy spać i niech ten sen będzie błogosławieństwem jutrzejszych wydarzeń – zaproponowała Anna. Jakub uśmiechnął się, objął ją i prośba została spełniona. Zasnęli razem otuleni wzajemną miłością. I był to sen piękny, bo szczery i wypełniony namiętnością.

 

***

11:56, Sosnowiec Górny

 

Biegł. Biegł jak lew, jak gepard. Nie ustawał w swych krokach i z gracją i majestatem błyskawicy pokonywał kolejne metry. Był szczęśliwy. Szczęśliwy w swym biegu i szczęśliwy w jego celu. Cel to był niegodziwy i podły, lecz w jego mniemaniu piękny. Wiele razy źle czynił i zniżał się do granic podłości, lecz zawsze czynił to w celu pięknym. Czym było to piękno? Spokojem ducha. Pokojem dla kraju. Wypoczynkiem dla miłości. To było jego piękno. Wydawać by się mogło, że to rzeczy cudowne, jednakże miały straszliwe korzenie. Jego radość miała początek w niegodziwości i przez to była fałszywa. On o tym wiedział. Wiedział o jej ulotności. Mimo to nie ustawał. Pogłębiał znamiona stręczycielstwa i sprawiał, że kiełkowały z nich jabłonie; owoce ich jednak były czarne i niejadalne. Nikt go nie nauczył innych dróg i podążał tylko tymi, które znał. Jego nauczycielem było życie, a ono bardzo często wskazuje nikczemne trasy. Brakowało mu ludzi, których tak bardzo potrzebował. Nie było dla niego innych dróg, bo nie było drugiego serca, drugiej dłoni. Teraz chciał doświadczać. Chciał czuć. Komplikacje wybieranych ścieżek sprawiały jednak, że uczucia te szybko ulatywały. I tak oto wplątał się w błędne koło zawiści, szczęścia i zawodów. I biegł ciągle w tym kole i byli ludzie, którzy biegli z nim. I trwało to smutne koło i nadal trwa. I zbiera brutalne żniwa, które ranią wielu. Ludzie cierpią, lecz on jest szczęśliwy. I według niego to szczęście jest tego warte.

Dobiegł tam, gdzie tak zaciekle biegł i ustał na chwilę by złapać oddech. Oparł się o latarnię i oddychał miarowo. Minęła chwila i wcisnął srebrny guzik przy bramie posiadłości. Szum, zdeformowany głos i "wpuść". Wszedł. Brama się schowała i stał już na kostce brukowej wypełniającej podjazd do garażu. Ruszył naprzód. Przed nim drzwi; sprowadzane z Francji. Patrzy odruchowo przez wizjer, łapie za klamkę. Zamknięte. "Sliucha" — krótka myśl. Naciska guzik z dzwonkiem; powyżej nazwisko – Harabec. "Idę!" — koślawy głos ucieka z głębi posiadłości. Roman odsunął się i zaczął miarowo ruszać nogą. Kołysanie, w przód i w tył. "Otwieram" —– głos stał się wyraźniejszy i głośniejszy. Zgrzyt kluczy w zamku i drzwi się otworzyły. Przywitał go widok kurdupla. Gruby, łysy, brzydki jak po rozjechaniu walcem i mający zupełnie niepasujące do aparycji wąsy szeryfa.

– Witaj w domu, szefie – koślawy, obrzydliwy głos zaczął niezbyt miłą rozmowę. Karzeł uśmiechał się krzywo i patrzył miło. Wyglądał głupio i bardziej odpychająco niż zazwyczaj. Roman nie odpowiedział. Spojrzał groźnie zapalając zieleń swoich oczu. Wszedł luźnym krokiem, minął kurdupla i zagłębił się w głąb swego domu. Mały stał chwilę, lecz poszedł zaraz za nim i obaj już byli w głębi, a drzwi się zamknęły z trzaskiem. Roman zrobił "pstryk" i zaświeciły się żarówki holenderskiego żyrandolu. Pomieszczenie wypełniało światło słońca i było jasno, lecz zrobiło się jaśniej i jakby bardziej sztucznie. Mężczyzna pchnął drzwi i zaczął schodzić schodami do piwnicy. Mały brzydal szedł za nim, niemal przy lewej nodze, i pochrząkiwał trochę jak świnia. Na schodach było ciemno, ale Roman miał to w dupie. Pchnął kolejne drzwi, tym razem stalowe i śmierdzące, i był już w piwnicy. Było tam jasno, głównie niebiesko. Zasługa paru żarówek i ekranu komputera. Na środku okrągły stół, niemalże jak rycerzy Artura, a przy stole czterech gości. Czterech podejrzanych, brzydkich mężczyzn i każdy z nich na inny sposób odrażający. Przed wejściem Romana skupieni na nic nie robieniu, a po jego wejściu z oczami w jednym kierunku. Lider przybył i to w samą porę. Ostatnie ramie sześcioramiennej gwiazdy. Gwiazda ta była brzydka, ale świeciła mocno. Świeciła niegodziwością i brudem, ona, Zorka–Stars.

A Zorka–Stars to ludzi sześciu. Sześć brzydkich trolli, które w dzisiejszej bajce będą walczyć z księciem.

Pierwszy z nich, Amadeusz. Duży, silny, siedział z lewej przy okrągłym stole. Wychowany przez wojnę, twardy jak skała. Nosi się zwyczajnie; marynarka rozpięta, włosy do tyłu.

Drugi, Klemens. Bojownik byłej NRD. Niemiec z pochodzenia, Rosjanin z wychowania. Nieobliczalny, zabójczy i pełen przemocy. Z charakteru dziwny. Pracował na poczcie. Z wyglądu motocyklista punk.

Trzeci, Daniel. Zwykły, gruby obywatel. Łącznik ze światem. Jako jedyny sprawia wrażenie normalnego i nie wygląda zbyt podejrzanie. Umysł ma dość bystry, choć wypełniony tłuszczem z hamburgerów.

Czwarty, Sergiusz. Miłośnik opasek na oczy i dobrych noży. Z wyglądu Danny Trejo, tylko że włosy ma lepsze. Na ogół tajemniczy i zabójczy. Pracował w biedronce.

Piąte ramię tej szalonej gwiazdy to Aleksy. Kurdupel i włazidupa. Zazwyczaj niepotrzebny. Trzymany głównie jako zwierzątko i maskotka drużyny.

I ostatnie ramię – Roman Harabec, Romahara. Znany człowiek dla mieszkańców Sosnowca. Białoruski tancerz z sercem Hiszpana.

I tak oto stało się, Zorka–Stars, drużyna radości, zjednoczyła się. Jednoczyła się rzadko i w sprawach nadzwyczajnych. Służyła do eliminacji przeszkód i wszyscy o tym wiedzieli. Ba, nie przeszkadzało im to. Romahara — szef i przyjaciel. Wiedzieli, że ich droga nie jest prawa, ale szli przed siebie i zabijali wszystko co tylko przeszkadzało w ich marszu. Tym razem przeszkodą stał się Jakub — syn Oli.

Roman usiadł przy stole. Złożył ręce pod brodą i zaczął patrzeć. Patrzył na towarzyszy i ich obmierzłe sylwetki. Mierzył ich wzrokiem jak linijką, a oni też mieli liniały w oczach. Próba nerwów, przyjaźni i budowania atmosfery. Żarówka nad ich czołami bzyczała niemiłosiernie i zdawało się, że zaraz pęknie i skąpie stół w deszczu szkła.

– Spisaliście się – krótkie zdanie wypełzło z ostrych ust Romahary. Oni spojrzeli dumnie na swego szefa i poczuli lekkie ciepło w sercach.

– Jutro. Jutro ten obmierzły bachor wpadnie w nasze czerwone sidła – kontynuował przywódca Zorka–Stars – Złapiemy go i będziemy dusić. On będzie się wyrywać, walczyć, a my będziemy go dusić – Roman podniósł się lekko i dynamicznymi gestami pokazywał wagę wypowiedzi. W zasadzie machał jak dziki rękami i robił to dalej, przy kolejnych swoich słowach:

– Nie damy mu tak łatwo umrzeć. Będziemy patrzeć na jego cierpienie. Ona też będzie patrzeć. Zobaczy jak jej syn umiera przed jej domem. I zrozumie. Tylko ja jestem godzien wypełnić jej serce – wstał – I tylko ona jest godna wypełnienia mnie. Będziemy jednością! Jednością! – rozłożył ręce i patrzył z dzikością w sufit. Romahara zaginął w głębinach swoich marzeń. Były to marzenia nieprawe i okropne. Mimo to chciał je ziścić. Nieważne jakim obrzydliwym sposobem. Ważne, żeby stały się prawdą.

– Nie sądzisz, że to posuwa się za daleko? – zabrał głos Sergiusz.

Jego chłodne słowa uderzyły w szalone oczy Romana i sprowadziły je na ziemię. Dwa piekielne szmaragdy kierowały swe światło w brąz i czarną powierzchnię skórzanej opaski. Szef patrzył na swego podwładnego. Przyjaciel patrzył na przyjaciela. Był to wzrok dziwny, bo nieprzewidywalny. Wypełniony nieprawością i zepsuciem.

– Nie – odpowiedział stanowczo Roman – Nie ma granic dla mojego szczęścia i nie próbuj ich przede mną stawiać! – huknął pięściami w lichy stół. Stary mebel zatrząsł się, a przewrócone szklanki turlały się po jego powierzchni. Sergiusz patrzył jak patrzył i nadal był pewien swych słów.

– Taka jest więc twa decyzja... – przeciągnął tajemniczo ostatni wyraz w swojej odpowiedzi – Niech Bóg ma cię w opiece – dokończył z zrezygnowaniem i odszedł od stołu. Minął Romaharę i podążył do drzwi.

– Quo vadis? – zapytał Roman. Nawet nie spojrzał w stronę swego towarzysza.

– Przewietrzyć się. Mam dość tego zatęchłego powietrza – odrzekł i wyszedł. Drzwi trzasnęły za plecami Romana i poczuł lekki powiew powietrza. Nastała krótka, lecz zabójcza cisza. Wypełniająca serca i przecinająca więzy.

– Wróci? – zapytał Amadeusz, największy z nich.

– Zawsze wraca – odrzekł Klemens wpatrując się w drzwi.

– Akcja zaczyna się jutro rano. Bądźcie w gotowości – powiedział przywódca Zorka–Stars. Zmierzył szybko wzrokiem towarzyszy. Posłał każdemu z nich dziwne spojrzenie i wyszedł. Stalowe drzwi trzasnęły i ponownie nastała cisza. Zostało ich czterech, czteroramienna gwiazda, czyli gwiazda słaba.

– Nie idziesz za nim? – Amadeusz skierował swe pytanie w stronę kurdupla — Aleksego.

– Nie – odpowiedział mrocznie – Emanuje od niego dziwna energia... – wpatrywał się w drzwi. Przed chwilą drżały w gniewie, a teraz siedziały cicho i ponuro. I oni też siedzieli ponuro. Jutro zabiją pięknego chłopca i Romahara będzie szczęśliwy. Szczęście to jednak rzecz ulotna, szczególnie, jeśli jest nabyta w ohydny sposób.

 

***

19:33, Sosnowiec Górny

 

Zniżające się letnie słońce, pomarańczowa poświata wypełniająca miasto i dźwięki kochanego radia. Nic, naprawdę nic nie pomoże, jeśli ty nie pomożesz dziś miłości... Tak właśnie Ola spędzała wieczory. Podobnie jak poranki, w samotności i ze wspomnieniami. Siedziała teraz przy parapecie i wpatrywała się w okno. Dzieciaki biegające po pustych ulicach. Wykorzystują każdą chwilę mijających dni i cieszą się nadejściem kolejnych. To jest piękne i zawsze Ola tak o tym myślała. Kiedyś też była jak te dzieci. Bez trosk, zmartwień. Niestety życie nie zostawia nikogo w spokoju i jej spokój też nie trwał wiecznie. Mroczne lata dziewięćdziesiąte i ich nawracające demony. Znowu je czuła. Czuła taką samą mroczną energię jak wtedy i ten sam narastający niepokój. Czuła jednak coś jeszcze. Coś szlachetnego i prawego. Jej serce zadrżało. Wzięła łyk samotnego szampana i spojrzała raz jeszcze przez okno. "Jakub..." — wyszeptała imię, którego już dawno nie słyszała. Poczuła się dobrze. Wiedziała, że zbliżają się dobre dni i to zachodzące słońce jest takie same jak w latach dziewięćdziesiątych. Siedział wtedy przy niej Endymion i pili razem oranżadę, i to było piękne. Piękne i ulotne, lecz czuła, że tym razem nie uleci tak szybko. Poczuła, że to był dobry dzień i ucieszyła się, że się skończył.

Jej córka, Julia, też tak czuła. Leżała w swoim pokoju i patrzyła w biały sufit, który należał do niej. Co znaczy "matka"? Kim ona jest? Wiedziała o Jakubie. Ola nigdy nic nie mówiła, ale czuła to podświadomie. Czuła, że jej serce kiedyś było pełne; przed jej przybyciem. Chciała wiedzieć. Chciała wiedzieć jako dziecko, córka, być może siostra. I to jej pragnienie zaprzątało cały jej umysł. Czy ona też jest pusta? Czy ona też potrzebuje nowego człowieka? Nie wiedziała. Wiedziała jednak, że sufit, w który się wpatruje jest piękny i piękna jest przyszłość, bo zawsze przynosi rzeczy niespodziewane. Czuła, że to był cudowny dzień i dobrze, że się skończył. Warto wypatrywać kolejnych dni, bo zawsze dają kolejne zachody słońca. A zachody słońca są piękne i warto je oglądać.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Something 15.02.2018
    Całkiem fajny tekst :)
  • Pan Buczybór 15.02.2018
    fenks, arigato
  • Szudracz 19.02.2018
    Pogubiłam się w tych wydarzeniach. :) Początek wzniosły, później miasto straszne miejsce, podobały mi się opisy. :)
    Brakuje mi takiego czegoś, co czasami u Ciebie się pojawia, że zabieram ze sobą na dłużej.
  • Pasja 04.03.2018
    Zagmatwane jak ludzkie życie. Dwie recepty na miłość i szczęście. Dwa światy. Jeden brudny, ale zarrazem bogaty, drugi szczęśliwa rodzina,choć pokaleczona po drodze. Anna i Jakub szczęśliwe małżeństwo. Jednak odnajduje go przeszłość.
    Sosnowiec... dlaczego Julia patrzy w sufit? Czy ma to związek a Romanem? Dlaczego murowany kontakt z matką?
    Tajemniczo i pourywane wątki między Sosnowcem, a Radomiem. W tej części nic o Eurydyce nie piszesz.
    Pozdrawiam serdecznie
  • Pasja 04.03.2018
    Zerwany*
  • Pasja 04.03.2018
    Jeszcze dodam. Niewiadomo co zrobi Sergiusz?
  • Pan Buczybór 04.03.2018
    heh, dzięki za przeczytanie

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania