Poprzednie częściPiękne Rzeczy - 1 - Jestem z Miasta

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Piękne rzeczy - całość (wersja poprawiona)

//ogólnie nie lubię odgrzewanych kotletów i wstawiania drugi raz tego samego tekstu, ale jak już zmarnowałem swój czas i posiedziałem trochę nad tym opkiem, to uznałem, że szkoda by było nie wstawiać, bo a nuż ktoś przeczyta. Stara wersja będzie nadal dostępna, więc jakby się komuś chciało, to można porównać. Pierwszy rozdział został poprawiony zgodnie z wskazówkami z Pogromu, a następne dwa według mojej intuicji. Tak czy siak, miłego czytania.//

//Lepsza, fajniejsza wersja Google Docs: https://docs.google.com/document/d/1-QaL78OMPbTeWfCHoTywfs_HjA_zeyJT1RKVTbabO50/edit?usp=sharing

 

Rozdział I: Jestem z Miasta

 

Ohayo! Mówi wasz ukochany Seweryn Badaj i mam zaszczyt powitać was w tę piękną sobotę. Jak zwykle miasto jest pełne ruchu i wrzawy, ale warto też znaleźć czas, żeby się trochę wyciszyć. Jest godzina ósma, a przed wami utwór “Ostatni” Edyty Bartosiewicz. Zapraszam do słuchania...

“Zatańcz ze mną jeszcze raz

Otul twarzą moją twarz…”

Słowa piosenki uderzały w świadomość Oli w ten senny, sobotni poranek. Leżała w swoim wygodnym, amerykańskim łóżku i wsłuchiwała się w odgłosy radia. Tak właśnie zaczynała każdy weekend. Radio, łóżko i wspomnienia. Lubiła słuchać ciepłych głosów wypływających z staroświeckiego urządzenia. Przypominało to jej dawne lata. Lata spędzone z jej ukochanym mężem - Endymionem. Piękne, romantyczne zachody słońca i walkman od amerykańskiego wujka. Tak, to były piękne wspomnienia i Ola lubiła je przeżywać po raz kolejny...

Dębowe drzwi otworzyły się, poskrzypując. Stanęła w nich lekko zaspana, blondwłosa dziewczynka w pidżamie w czerwone serca; lewą ręką trzymała za nogę wysłużonego misia.

– Mamo, śpisz jeszcze?

Ola odpowiedziała jej serdecznym uśmiechem. Czerwone jak krew oczy również się uśmiechały do dziewczynki.

— Chciałabyś coś, kochana? — zapytała miłym, lekkim tonem. Uśmiech nie schodził jej z twarzy, a dobry humor wypełniał duszę. Ola wiedziała, że ten dzień będzie dobry.

— Właściwie to chciałam o coś spytać... — powiedziała cicho dziewczynka wpatrując się w podłogę. Podniosła lekko głowę, lecz jej wzrok nadal nie był zwrócony w stronę matki.

— Jasne, możesz pytać o co chcesz, Julio — odpowiedziała nadal z uśmiechem Ola. Jej dobry humor był lekko niepokojący, lecz nie tak dziwny by zmusić do niepokoju. Jej córka - Julia - dla niej zrobiłaby wszystko. To ona wypełniała starzejące się serce nadzieją, od kiedy została sama w tym brutalnym świecie. Najpierw ojciec, potem mąż, a niedługo później jedyny syn. Lata dziewięćdziesiąte były dla Oli latami bólu, lecz nie były stracone. Właśnie wtedy adoptowała Julię - małą, wystraszoną dziewczynkę, która skrywała w sobie złote serce pozbawione należnej miłości. Chciała jej dać życie na jakie zasługuje, a sobie - wypełnienie pustki.

— Możemy dzisiaj iść do kina? Jest ładna pogoda, słońce świeci. Mogłybyśmy iść też na lody... — zaproponowała Julia. Cichy, delikatny głos przeplatał się z wypełniającą pomieszczenie melodią: “Zostań, bo jak nikt przynosisz mi powietrze…” Ola spojrzała na córkę, a potem na radio. Wyłączyła je, przerywając słowa Piaska.

— Dobry pomysł, Julio — Kobieta dźwignęła się z łóżka. Długa piżama, niebieskie delfiny i rozpuszczone, czarne włosy; lekko siwiejące końcówki.

— Jednak najpierw śniadanie, dobrze? — Ola podeszła do córki i poczochrała ją po głowie. Wyszła z pokoju i udała się w stronę kuchni. Zniknęła w pomarańczowym świetle poranka, a blondwłosa dziewczynka została w sypialni. Wpatrywała się w stare radio, które było stałym elementem domu Pociągałów. Poczuła dziwne uczucie nostalgii. Być może to tylko kawałek plastiku i elektroniki, ale miał w sobie coś przyciągającego. Coś jak stary, rodzinny stół, przy którym od wielu lat zasiadają osoby o tym samym nazwisku.

— Julia, jesz śniadanie czy nie? — głos Oli odbijał się od żółtych ścian starego domu. Dziewczynka poczuła jak uderza w jej plecy i natychmiast wybudziła się z dziwnego transu.

— Już idę, mamo! — krzyknęła blondwłosa do żółtych ścian i wybiegła na korytarz.

 

***

Ósma rano, Radom

— Jakubie...

— Słucham, skarbie.

— Twój blask mnie onieśmiela.

— Czyżby?

— Tak. Twa aura rozpuszcza me serce.

— Schlebiasz mi.

— Boś ty mój Apollo, Jakubie.

— A tyś mą Afrodytą, Anno...

— Co robicie? — głos pięcioletniej dziewczynki przerwał romantyczny dialog dwóch zakochanych. Jakub i Anna - oboje w greckich tunikach i pozach dramatycznych. On onieśmielony, wykręcony, z rękoma na przedzie. Ona zakochana i z oczami w szkarłacie. Całość odbywała się na płaszczyźnie materaca i w połączeniu z białym światłem wpadającym do sypialni, wyglądała zaprawdę pięknie.

— Wyznajemy sobie miłość, mój skarbie — wyjaśnił córce Jakub. Był on mężczyzną o ciele Apolla i urodzie antycznych bóstw. Lekki zarost i piękne, brązowe oczy - zaprawdę, ideał mężczyzny.

— Nie rozumiem — odparła lekko skonfundowana Eurydyka - owoc Anny i Jakuba.

— Zrozumiesz jak dorośniesz, skarbie — powiedziała troskliwie czarnowłosa Anna. Jej uroda również była godna greckich bóstw, lecz widocznie odstawała na tle męża. Na szczęścia jej wybranek kochał w niej głównie charakter, bo urody dostarczało mu jego własne ciało.

— To ja chyba pójdę dalej spać... — stwierdziła pięciolatka.

— Rób co uważasz za słuszne, Eurydyko — stwierdził dość poważnie Jakub, wpatrując się w białą powierzchnię ściany.

— Uhm, ok — potwierdziła swą decyzję dziewczynka i nieśpiesznym krokiem wyszła z całkowicie białej sypialni rodziców. Oni odprowadzili ją wzrokiem i po chwili zostali całkowicie sami, skąpani w bladym świetle radomskiego poranka.

— Na czym skończyliśmy? — zapytał Jakub.

— To już nieważne... — romantyzm wylewał się ze słów Anny. — Wiesz jaki dziś dzień?

— Piąty sierpnia anno domini dwa tysiące siedem — odpowiedział rzeczowo.

— Czy wiesz co ten dzień oznacza? — Anna zbliżyła się do pięknie wyrzeźbionej klatki piersiowej swojego męża i położyła na niej swą dłoń. Poczuła bicie lwiego serca, które biło tylko dla niej.

— Mam zgadywać? — Jakub starał się uciec od odpowiedzi.

— Twoje urodziny, Jakubie — powiedziała czule Anna. Zbliżyła się jeszcze bardziej i wtuliła się w twarde jak stal mięśnie. Czuła, jak jego życiodajna energia, której źródłem było tytanowe serce, przepływa przez jej ciało.

— Moje urodziny... — powtórzył jakby lekko nieobecny. — Masz jakieś plany na dziś? — mówiąc to skierował wzrok w stronę Anny, która pochłaniała jego boską aurę. Wyczuł plany kobiety, więc wiedział, że to pytanie będzie idealne.

— Uznałam, że możemy spędzić ten wyjątkowy dzień w wyjątkowy sposób — zaczęła Anna.

— To znaczy? — zapytał Jakub z chęcią poznania zamiarów swej Afrodyty.

— Co powiesz na wizytę w teatrze? Dzisiaj wystawiają nową sztukę lokalnego autora - “Damian, czyli cierpienia oblicz wiele”. Uznałam, że mogłoby ci się... — nie dokończyła. Na jej ustach spoczął namiętny i romantyczny pocałunek Jakuba. Po krótkiej wymianie płynów Apollo odsunął się od niej i powiedział:

— Zaprawdę mnie kochasz, Anno.

— Zaprawdę to prawda, mój Apollo — wtórowała mu.

— Kiedy więc ten spektakl? — zapytał schodząc z łóżka. Sto dziewięćdziesiąt dwa centymetry czystego piękna - to była jego sylwetka.

— Jedenasta, Teatr Powszechny — odpowiedziała z maślanymi oczami. Widok Jakuba był dla niej spełnieniem.

— A więc dwie godziny... — wyszeptał Jakub sam do siebie. Jego oczy były skupione w jednym punkcie czasoprzestrzeni, a lewą dłonią otulał swój boski podbródek w geście rozmyślania. — Pozwól, że opuszczę cię na dwie godziny — powiedział odwracając się do żony. — Mam coś do załatwienia... — dokończył. Było to dokończenie tajemnicze i zwodnicze. Anna wyczuwała w tych słowach złowrogą energię i dziwne fale niezrozumienia. Poczuła lekki niepokój, lecz szybko go zdusiła płomienną miłością.

— Uważaj na siebie, Jakubie, i wróć zdrów w chwale Nike — powiedziała Anna.

Mężczyzna spojrzał na nią jakby ostrzej; jakby białka jego oczu ścięły się, jakby ktoś wysunął obiektyw aparatu. Było coś niepokojącego w tym sokolim spojrzeniu. Jakub spoglądał na swą Afrodytę tak samo, jak wojak niemiecki patrzył na małe dziecię co jakiś dziwny, duży przedmiot trzyma za plecami do ściany przyparte; taki był ten wzrok. Czy oznaczało to jakąś intrygę? Któż wiedział. Anna wiedziała, że mąż jej coś majstruje o poranku, a Jakub wiedział, że słowa żony dosięgają tajemnic jego serca. Stali tak przez chwilę, lecz zdawało się, że to wieczność. Wieczność napięta, niespokojna.

— Niech twe słowa staną się prawdą — Mężczyzna przerwał tą niespokojną wieczność tak samo, jak przerywa się kruche nici życia. Jego słowa były szorstkie i pozbawione należytej dawki miłości. Anna wyczuła to i zajrzała do jego serca. Cóż miało się stać tego poranka, w dzień urodzin męża? Cóż miało się stać za jej plecami anielskimi, czego ona dostrzec by nie mogła? Cóż to za spotkanie poranne, co ważniejsze jest od spędzania każdej sekundy ze swą wybranką? Wiele pytań rodziło się w umyśle Anny, a odpowiedzi brakło.

— Wychodzę — powiedział jakby pośpiesznie, znikając w głębi korytarza. Jedyny gest pożegnania - ręka uniesiona w górze. Nie żaden całus, pieszczota - nie, jedynie zwykła dłoń i zwykły gest pokazywany każdej osobie, na równi, bez grama miłości. Serce Anny zapłonęło i zgasło, niczym wadliwie działająca latarka. Siedziała na łóżku i myślała - co z jej mężem?

 

***

Przedpołudnie, Sosnowiec Górny

One dwie, Ola i Julia, w strojach letnich, sukienkach, szły chodnikiem. Nie tak zwyczajnie jak to czynią pracownicy biurowi, restauratorzy czy zbłąkani tancerze. Nie, one szły z gracją i z rozmową. A rozmowa ta była piękna - dyskusja matki i córki. Dyskusja szczera i naturalna; wypełniająca smętną podróż.

— Świetny był ten film, co nie, Julciu? — Uśmiech bił z twarzy Oli, a jej ciemne okulary przysłaniały rozweselone oczy.

— Noo, bardzo dobry — odrzekła Julia, przeciągając początek zdania.

— Nadal wolę kino francuskie, ale kinem polskim też jestem w stanie się zadowolić — powiedziała Ola z manierą zwyczajną dla jej pracy.

— A co takiego fajnego jest w kinie francuskim? — zapytała córka z leciutką nutką ironii, jakby chciała podświadomie rozbudzić serce swej opiekunki.

— Mogłabym godzinami opowiadać... — zakręciła oczami Ola, choć wcale nie było tego widać. — Na pewno chcesz, żebym ci o tym opowiadała?

— Myślę, że mogę posłuchać — odpowiedziała blondwłosa dziewczynka zbliżając się do matki, jakby chciała dokładnie usłyszeć każdy wypowiadany przez nią dźwięk.

— Dobrze — Ola wzięła oddech. — A więc zacznę od... — i nie zaczęła. Stanęła jak wryta. Julia również. Spojrzała na matkę i znowuż na przestrzeń przed sobą. I wiedziała już, czemu Ola stoi jak wryta.

— Dobraje ranica — gładki, białoruski głos dotarł do uszu dwójki kobiet. Stał przed nimi ubrany w koszulę z cekinami, cienkie okulary i czarne spodnie. Roman Harabec, pseudonim Romahara. Urodzony w Mińsku, syn Chorwatów. Wojskowy, robotnik, a potem tancerz. Następnie piękna Polka i za nią do Polski. Warszawa, Łódź, Katowice, a teraz Sosnowiec Górny, gdzie jest instruktorem tańca. Zajęcia prowadzi w piątki i w każdy piątek zjawia się Ola Pociągała, a nazwisko jej bardzo tu pasuje, bo Roman czuje do niej pociąg. I pociąg ten to nie jest jakieś tam Pendolino, tylko prawdziwy Shinkansen. Ola też pociąg czuje, lecz jej pociąg to co najwyżej Italo. Co nie oznacza, że uczucia nie ma, bo jest, lecz pewnie nie rozkwitnie, bo serce Oli to nadal Endymion i tak pewnie zostanie.

— Dzień dobry, Roman — odpowiedziała z zwyczajnym dla niej miłym uśmiechem.

— Ohayo, Romahara-san — Julia zaś przywitała się po japońsku i to też było miłe.

— Hej dziewczyny, co robicie na tym chodniku? — sens zdania zagubił się w wschodnim akcencie Romana.

— Wracamy z kina. Wiesz, rodzinne spędzanie soboty — odrzekła Ola, a jej słowa brzmiały, jakby nie miała zbyt dużej ochoty na rozmowę.

— A jaki to film oglądałyście, dziewczęta? — pytanie dociekliwe, nie na miejscu, lecz dość normalne w rozmowie z Romanem. Był on człowiekiem dociekliwym, a dociekliwość jego wymuszała dużą ilość pytań, choćby o najmniejsze szczegóły.

— Oglądałyśmy film pod tytułem... — Julia już chciała skończyć, lecz przerwała jej Justyna Steczkowska, a dokładniej “Dziewczyna Szamana”. Roman wyciągnął burczącą nokię ze swej kieszeni. Przyłożył do prawego ucha i rozpoczęła się niezrozumiała dla Oli i Julii rozmowa w języku rosyjskim. Romahara terkotał przez parę minut, pochrząkując przy okazji, po czym rozmowa skończyła się polskim "do widzenia". Roman schował telefon tam, gdzie jego miejsce. Złożył ręce jak do modlitwy i z szczerym uśmiechem powiedział:

— Wybaczcie towarzyszki, ale muszę już wychodzić. Do zobaczenia — skończył szybko, obrócił się na pięcie i pobiegł niczym Usain Bolt, potrącając kilku przechodniów. Ola i Julia stały ze zdziwionymi minami i patrzyły jak błyszczące cekiny znikają w oddali.

 

***

9:12, Radom

— Pana Tadeusza osiemnaście, tak? — dopytywał się Jakub. Siedział w ciasnej budce telefonicznej, a jego rozmówczynią była zielona słuchawka.

— Tak, to właśnie ten dom. Pana Tadeusza osiemnaście — potwierdził chrypliwy głos z słuchawki.

— Dziękuję, Danielu. Wiedziałem, że mogą na tobie polegać — odrzekł patetycznie Jakub. Z kącika jego oka wyciekła malutka łezka.

— Nie musisz mi dziękować. To tylko przyjacielska przysługa — chrypliwy głos ponownie wylał się z telefonu.

— Mimo to podziękuję raz jeszcze. Trzymaj się zdrów, Danielu — Kropelki patosu leciały przez linie telefoniczne wprost do rozmówcy Jakuba.

— Nawzajem, Jakubie — Głos ozwał się po raz ostatni. Ciągły sygnał. Koniec rozmowy. Zielona słuchawka na miejsce i wyjście z budki. Po drugiej stronie radość i śmiechy. Śmiechy pełne oszczerstwa i radość pełna nieprawości.

— Złapał się jak śliwka w kompot! — powiedział Daniel, chowając swoją nokię do brudnych spodni. Śmiał się parszywie i jego towarzysze się śmiali, a było ich czterech.

— Nie sądziłem, że to będzie taka łatwa robota! Co za frajer! — rzekł jeden z nich krztusząc się w śmiechu.

— Wiedziałem, że da się w to złapać — odezwał się najcichszy z nich - Sergiusz. Głos miał ostry jak nóż.

— Wygląda na to, że będziemy mieli mniej roboty niż przypuszczałem — rzekł głębokim głosem olbrzym podpierający ścianę.

— Powiadommy szefa! Powiadommy szefa! — wykrzykiwał najmniejszy z nich.

— Nie — odezwał się Sergiusz, a jego głos przeszył powietrze. — Szef ma teraz trening. Przedzwonimy później.

— Ale szef będzie zadowolony! — powiedział z ekscytacją Daniel. — Robota już dawno nie szła tak łatwo — wskoczył na obrotowe krzesło i wsiąkł w ekran starego komputera. Na ekranie Google Earth, mapa Sosnowca Górnego i jeden czerwony punkt - dom z adresem Pana Tadeusza osiemnaście.

 

Rozdział II: Długość Dźwięku Samotności

 

Sosnowiec Górny. Miasto dziwne, tajemnicze, nieznane. Pełne niewytłumaczalnych zjawisk i niewyjaśnionych sytuacji. Tworzące dziwną mgłę otulającą wszystkich mieszkańców i podróżnych. Zasysające tą mgłą i tą mgłą duszące. Wypełnia wszystkich i wszystkich wypala. Z pozoru mroczne, ponure, zaniedbane. Skrywa jednak tajemnice jeszcze gorsze, niż to co można zobaczyć na co dzień. Codziennie widuje się mieszkańców. Brudnych, zaniedbanych, ekstrawaganckich. Pijaków w workach po ziemniakach i kolorowych ludzi, którzy wydają się być wyjęci z innej rzeczywistości. Straszne jest to, co skrywają w swych sercach. Straszne są SMS-y, które wysyłają do ludzi, którzy nie powinni istnieć. Straszne są ich ponure plany, chore zamiary i niemoralne zachcianki. Sosnowiec Górny to miasto straszne, ale w swej straszności piękne. Piękne na swój dziwny sposób. Piękne, bo giniesz tam od kolorowego noża, który przypomina broń bohatera z kreskówki, a w tle wyrastają szare bloki budowane dwadzieścia lat temu. W ich oknach siedzą ludzie; opierają się o parapety i patrzą. Czy on umrze? Czy on umrze? I to jest piękne, piękne w swej brutalności.

 

***

23:23, Radom

— Anno, Anno, czy śpisz? — Słodki jak wielokwiatowy miód głos Jakuba przebił suche powietrze nocy. Naturalnie, ich dwoje, Anna i Jakub, spali słodko w pięknym łóżku. Jak mąż i żona, bo mężem i żoną byli.

— Jakubie... — piękny głos Anny dotarł do uszu męża. — Choćbym spała tak mocno, jak spała Julia przy swym Romeo, nie ma sposobności, nie ma siły, która mogłaby mnie powstrzymać przed wyjściem z krainy Morfeusza, kiedy to słyszę choćby cichutki akord twego boskiego głosu.

Z każdym kolejnym słowem sylwetka kobiety podnosiła się i stała już na łóżku, tak samo jak stał Kolos z Rodos w czasach antycznych. Zdawało się, że zaraz rozwinie skrzydła i podleci pod sufit, bowiem kolejne dźwięki wypływały z jej aksamitnych ust:

— Słuchaj, Jakubie. Sen jest wiecznością, a ja nie wyobrażam sobie wieczności bez ciebie. Gdy śnię, śnię tylko o tobie. Nie wyobrażam sobie snów, marzeń bez ciebie. Twój głos dosłyszany w nocy, kiedy śnię o tobie, mój Apollo, jest jak gołębica, która spada na ramiona Jezusa. Zyskuję nową moc, bowiem mogę cię dostrzec realnie, mogę cię kochać rzeczywiście, mogę...

— Wystarczy — przerwał miłosne wyznanie stanowczy, męski głos. Anna, tak samo jak niegdyś Kolos, runęła i leżała już obok swego wybranka. Jej oczy zrobiły się lekko szklane, jakby żałowały swoich kosmicznych uczuć.

— Słuchaj, Anno. Nie czas teraz na naszą miłość, nie czas na kwieciste zdania. Chcę ci powiedzieć coś prostego; prostego jak życie zwykłego człowieka. Od ciebie żądam odpowiedzi prostej i prostego wysłuchania. Peany zostawmy na następny dzień. Zrozumiałaś, Anno?

— Zrozumiałam — odpowiedziała cicho. Jej zapał został zgaszony, więc patrzyła nieobecnie.

— Pamiętasz opowieści o mojej matce, którą porzuciłem piętnaście lat temu? — głos Jakuba spoważniał i brzęczał jak stal.

— Tak, pamiętam. Piękna kobieta w błogosławieństwie Westy - tak o niej mówiłeś — odrzekła rzeczowo.

— Znalazłem ją, bowiem nadszedł już czas. Wiem, gdzie mieszka. Wiem wszystko — Oczy Anny rozwarły się i cały ich blask był dobrze widoczny.

— To piękne, Jakubie. Zaprawdę piękne... — jej słowa wypełniała szczera miłość i wzruszenie.

— Wyruszę sam — oczy Jakuba odleciały w dal, poszukując swoich marzeń.

— Sam? Jak to? — Anna została zaskoczona i zdziwiła się mocno. — Czy chcesz powiedzieć, że nie zobaczę twej matki tego samego dnia co ty?

— Tak — odparł poważnie. — Nie chcę jej szokować, nie chcę jej martwić. Najpierw muszę się z nią pojednać. A pojednanie następuje tylko w samotności czterech oczu...

— Rozumiem — odrzekła Anna. Prawdziwie rozumiała słowa swego męża i w pełni się z nimi zgadzała. — Rozumiem twoje czyny i modlę się za nie, bowiem są szlachetne.

— Bardzo mnie to cieszy — lekki uśmiech pojawił się na twarzy radomskiego Apolla. — Cieszę się, że rozumiesz...

I nastał pocałunek. Pocałunek namiętny i pełny miłości. Miłości antycznej, czystej i bohaterskiej.

— Chodźmy spać i niech ten sen będzie błogosławieństwem jutrzejszych wydarzeń — zaproponowała kobieta. Jakub uśmiechnął się, objął ją i prośba została spełniona. Zasnęli razem otuleni wzajemną miłością. I był to sen piękny, bo szczery i wypełniony namiętnością.

 

***

11:56, Sosnowiec Górny

Biegł. Biegł jak lew, jak gepard. Nie ustawał w swych krokach i z gracją i majestatem błyskawicy pokonywał kolejne metry. Był szczęśliwy. Szczęśliwy w swym biegu i szczęśliwy w jego celu. Cel ten był niegodziwy i straszny, lecz w jego mniemaniu piękny. Wiele razy źle czynił i zniżał się do granic podłości, lecz zawsze czynił to w celu szlachetnym. Czym było to piękno? Spokojem ducha. Pokojem dla kraju. Wypoczynkiem dla miłości. To było jego piękno. Wydawać by się mogło, że to rzeczy cudowne, jednakże miały straszliwe korzenie. Jego radość miała początek w niegodziwości i przez to była fałszywa. On o tym wiedział. Wiedział o jej ulotności. Mimo to nie ustawał. Pogłębiał znamiona stręczycielstwa i sprawiał, że kiełkowały z nich jabłonie; owoce ich jednak były czarne i niejadalne. Nikt go nie nauczył innych dróg i podążał tylko tymi, które znał. Jego nauczycielem było życie, a ono bardzo często wskazuje nikczemne trasy. Brakowało mu ludzi, których tak bardzo potrzebował. Nie było dla niego innych ścieżek, bo nie było drugiego serca, drugiej dłoni. Teraz chciał doświadczać. Chciał czuć. Komplikacje wybieranych szlaków sprawiały jednak, że uczucia te szybko ulatywały. I tak oto wplątał się w błędne koło zawiści, szczęścia i zawodów. I biegł ciągle w tym kole i byli ludzie, którzy biegli z nim. I trwało to smutne koło i nadal trwa. I zbiera brutalne żniwa, które ranią wielu. Ludzie cierpią, lecz on jest szczęśliwy. I według niego to szczęście jest tego warte.

Dobiegł tam, gdzie tak zaciekle biegł i ustał na chwilę by złapać oddech. Oparł się o latarnię i oddychał miarowo. Minęła chwila i wcisnął srebrny guzik przy bramie posiadłości. Szum, zdeformowany głos i krótki rozkaz: "wpuść". Wszedł. Brama się schowała i stał już na kostce brukowej wypełniającej podjazd do garażu. Ruszył naprzód. Przed nim drzwi sprowadzane z Francji. Patrzył odruchowo przez wizjer, złapał za klamkę. Zamknięte. "Sliucha" - krótka myśl. Nacisnął guzik z dzwonkiem; powyżej nazwisko - Harabec. "Idę!" - koślawy głos uciekał z głębi posiadłości. Roman odsunął się i zaczął miarowo ruszać nogą. Kołysanie w przód i w tył. "Otwieram" - głos stał się wyraźniejszy i głośniejszy. Zgrzyt kluczy w zamku i drzwi się otworzyły. Przywitał go widok kurdupla. Gruby, łysy, brzydki jak po rozjechaniu walcem i mający zupełnie niepasujące do aparycji wąsy szeryfa.

— Witaj w domu, szefie — Połamany, obrzydliwy głos zaczął niezbyt miłą rozmowę. Karzeł uśmiechał się krzywo i patrzył miło. Wyglądał głupio i bardziej odpychająco niż zazwyczaj. Roman nie odpowiedział. Spojrzał groźnie, zapalając zieleń swoich oczu. Wszedł luźnym krokiem, minął kurdupla i zagłębił się w głąb swego domu. Mały stał chwilę, lecz poszedł zaraz za nim i obaj już byli w głębi, a drzwi się zamknęły z trzaskiem. Roman zrobił "pstryk" i zaświeciły się żarówki na holenderskim żyrandolu. Pomieszczenie wypełniało światło słońca i było jasno, lecz zrobiło się jaśniej i jakby bardziej sztucznie. Mężczyzna pchnął drzwi i zaczął schodzić schodami do piwnicy. Mały brzydal szedł za nim, niemal przy lewej nodze, i pochrząkiwał jak świnia. Na schodach było ciemno, ale Roman miał to w dupie. Pchnął kolejne drzwi, tym razem stalowe i śmierdzące, i był już w piwnicy. Było tam jasno, głównie niebiesko. Zasługa paru żarówek i ekranu komputera. Na środku okrągły stół, niemalże jak rycerzy Artura, a przy stole czterech gości. Czterech podejrzanych, brzydkich mężczyzn i każdy z nich na inny sposób odrażający. Przed wejściem Romana skupieni na nic nie robieniu, a po jego wejściu z oczami w jednym kierunku. Lider przybył i to w samą porę. Ostatnie ramie sześcioramiennej gwiazdy. Gwiazda ta była brzydka, ale świeciła mocno. Świeciła niegodziwością i brudem, ona: Zorka-Stars.

A Zorka-Stars to ludzi sześciu. Sześć brzydkich trolli, które w dzisiejszej bajce będą walczyć z księciem.

Pierwszy z nich, Amadeusz. Duży, silny, siedział z lewej przy okrągłym stole. Wychowany przez wojnę, twardy jak skała. Nosi się zwyczajnie; marynarka rozpięta, włosy do tyłu.

Drugi, Klemens. Bojownik byłej NRD. Niemiec z pochodzenia, Rosjanin z wychowania. Nieobliczalny, zabójczy i pełen przemocy. Z charakteru dziwny. Pracował na poczcie. Z wyglądu motocyklista.

Trzeci, Daniel. Zwykły, gruby obywatel. Łącznik ze światem. Jako jedyny sprawiał wrażenie normalnego i nie wygląda zbyt podejrzanie. Umysł ma dość bystry, choć wypełniony tłuszczem z hamburgerów.

Czwarty, Sergiusz. Miłośnik opasek na oczy i dobrych noży. Z wyglądu Danny Trejo, tylko że włosy ma lepsze. Na ogół tajemniczy i zabójczy. Pracował w biedronce.

Piąte ramię tej szalonej gwiazdy to Aleksy. Kurdupel i włazidupa. Zazwyczaj niepotrzebny. Trzymany głównie jako zwierzątko i maskotka drużyny.

I ostatnie ramię - Roman Harabec, Romahara. Znany człowiek dla mieszkańców Sosnowca. Białoruski tancerz z sercem Hiszpana.

I tak oto stało się, Zorka-Stars, drużyna radości, zjednoczyła się. Jednoczyła się rzadko i w sprawach nadzwyczajnych. Służyła do eliminacji przeszkód i wszyscy o tym wiedzieli. Ba, nie przeszkadzało im to. Romahara - szef i przyjaciel. Wiedzieli, że droga, którą obrali nie jest prawa, ale szli przed siebie i zabijali wszystko, co tylko przeszkadzało w ich marszu. Tym razem przeszkodą stał się Jakub, syn Oli.

Roman usiadł przy stole. Złożył ręce pod brodą i zaczął patrzeć. Patrzył na towarzyszy i ich obmierzłe sylwetki. Mierzył ich wzrokiem jak linijką, a oni też mieli liniały w oczach. Próba nerwów, przyjaźni i budowania atmosfery. Żarówka nad ich czołami bzyczała niemiłosiernie i zdawało się, że zaraz pęknie i skąpie stół w deszczu szkła.

— Spisaliście się — Krótkie zdanie wypełzło z ostrych ust Romahary. Oni spojrzeli dumnie na swego szefa i poczuli lekkie ciepło w sercach.

— Jutro. Jutro ten obmierzły bachor wpadnie w nasze czerwone sidła — kontynuował przywódca Zorka-Stars. — Złapiemy go i będziemy dusić. On będzie się wyrywać, walczyć, a my będziemy go dusić — Roman podniósł się lekko i dynamicznymi gestami pokazywał wagę wypowiedzi. W zasadzie machał jak dziki rękami i robił to dalej, przy kolejnych swoich słowach:

— Nie damy mu tak łatwo umrzeć. Będziemy patrzeć na jego cierpienie. Ona też będzie patrzeć. Zobaczy jak jej syn umiera przed jej domem. I zrozumie. Tylko ja jestem godzien wypełnić jej serce — wstał. — I tylko ona jest godna wypełnienia mnie. Będziemy jednością! Jednością! — rozłożył ręce i patrzył z dzikością w sufit. Romahara zginął w głębinach swoich marzeń. Były to marzenia nieprawe i okropne. Mimo to chciał je ziścić. Nieważne jakim obrzydliwym sposobem. Ważne, żeby stały się prawdą.

— Nie sądzisz, że to posuwa się za daleko? — zabrał głos Sergiusz.

Jego chłodne słowa uderzyły w szalone oczy Romana i sprowadziły je na ziemię. Dwa piekielne szmaragdy kierowały swe światło w brąz i czarną powierzchnię skórzanej opaski. Szef patrzył na swego podwładnego. Przyjaciel patrzył na przyjaciela. Był to wzrok dziwny, bo nieprzewidywalny. Wypełniony nieprawością i zepsuciem.

— Nie — odpowiedział stanowczo Roman. — Nie ma granic dla mojego szczęścia i nie próbuj ich przede mną stawiać! — huknął pięściami w lichy stół. Stary mebel zatrząsł się, a przewrócone szklanki turlały się po jego powierzchni. Sergiusz patrzył, jak patrzył i nadal był pewien swych słów.

— Taka jest więc twa decyzja... — przeciągnął tajemniczo ostatni wyraz w swojej odpowiedzi. — Niech Bóg ma cię w opiece — dokończył z zrezygnowaniem i odszedł od stołu. Minął Romaharę i podążył do drzwi.

— Quo vadis? — zapytał Roman. Nawet nie spojrzał w stronę swego towarzysza.

— Przewietrzyć się. Mam dość tego zatęchłego powietrza — odrzekł i wyszedł. Drzwi trzasnęły za plecami Romana i poczuł lekki powiew powietrza. Nastała krótka, lecz zabójcza cisza. Wypełniająca serca i przecinająca więzy.

— Wróci? — zapytał Amadeusz, największy z nich.

— Zawsze wraca — odrzekł Klemens wpatrując się w wyjście.

— Akcja zaczyna się jutro rano. Bądźcie w gotowości — powiedział przywódca Zorka-Stars. Zmierzył szybko wzrokiem towarzyszy. Posłał każdemu z nich dziwne spojrzenie i wyszedł. Stalowe drzwi trzasnęły i ponownie nastała cisza. Zostało ich czterech, czteroramienna gwiazda, czyli gwiazda słaba.

— Nie idziesz za nim? — Amadeusz skierował swe pytanie w stronę kurdupla - Aleksego.

— Nie — odpowiedział mrocznie. — Emanuje od niego dziwna energia... — wpatrywał się w drzwi. Przed chwilą drżały w gniewie, a teraz siedziały cicho i ponuro. I oni też siedzieli ponuro. Jutro zabiją pięknego chłopca i Romahara będzie szczęśliwy. Szczęście to jednak rzecz ulotna, szczególnie, jeśli jest nabyta w ohydny sposób.

 

***

19:33, Sosnowiec Górny

Zniżające się letnie słońce, pomarańczowa poświata wypełniająca miasto i dźwięki kochanego radia. “Nic, naprawdę nic nie pomoże, jeśli ty nie pomożesz dziś miłości…”. Tak właśnie Ola spędzała wieczory. Podobnie jak poranki, w samotności i ze wspomnieniami. Siedziała teraz przy parapecie i wpatrywała się w okno. Dzieciaki biegające po pustych ulicach. Wykorzystują każdą chwilę mijających dni i cieszą się nadejściem kolejnych. To jest piękne i zawsze Ola tak o tym myślała. Kiedyś też była jak te dzieci. Bez trosk, zmartwień. Niestety życie nie zostawia nikogo w spokoju i jej spokój też nie trwał długo. Mroczne lata dziewięćdziesiąte i ich nawracające demony. Znowu je czuła. Czuła taką samą mroczną energię, jak wtedy i ten sam narastający niepokój. Czuła jednak coś jeszcze. Coś szlachetnego i prawego. Jej serce zadrżało. Wzięła łyk szampana i spojrzała raz jeszcze przez okno. "Jakub..." - wyszeptała imię, którego już dawno nie słyszała. Poczuła się dobrze. Wiedziała, że zbliżają się dobre dni i te zachodzące słońce jest takie same, jak w latach dziewięćdziesiątych. Siedział wtedy przy niej Endymion i pili razem oranżadę, i to było piękne. Piękne i ulotne, lecz czuła, że tym razem nie uleci tak szybko. Poczuła, że to był dobry dzień i ucieszyła się, że się skończył.

Jej córka, Julia, też tak czuła. Leżała w swoim pokoju i patrzyła w biały sufit, który należał tylko do niej. Co znaczy "matka"? Kim ona jest? Wiedziała o Jakubie. Ola nigdy nic nie mówiła, ale czuła to podświadomie. Czuła, że jej serce kiedyś było pełne, długo jeszcze przed jej przybyciem. Chciała wiedzieć. Chciała wiedzieć jako dziecko, córka, być może siostra. I to jej pragnienie zaprzątało cały jej umysł. Czy ona też jest pusta? Czy ona też potrzebuje nowego człowieka? Nie wiedziała. Wiedziała jednak, że sufit, w który się wpatruje jest piękny i piękna jest przyszłość, bo zawsze przynosi rzeczy niespodziewane. Czuła, że to był cudowny dzień i dobrze, że się skończył. Warto wypatrywać kolejnych dni, bo zawsze dają kolejne zachody słońca. A zachody słońca są piękne i warto je oglądać.

 

Rozdział III: Prawie do Nieba

 

Następny dzień, szósty sierpnia anno domini 2007

8:34, Radom

Wspólny poranek, wspólne śniadanie i wspólne pożegnanie. Tak to wyglądało w domu radomskich Pociągałów. To był dzień szczególny, choć wyglądał jak każdy inny. Słońce palące wszystko w czerwieni, śpiew ptaków i poranne rozmowy. Rodzina siedziała przy stole i spożywała wspólny posiłek. Uśmiechy, rozmowy - obraz piękny i rozpalający serce. On, Jakub, głowa rodziny i Apollo w ludzkiej skórze. Ona, Anna, niemalże Afrodyta i wspaniała żona. Ich owoc, córka Eurydyka, również niebiańska jak rodzice. Siedzieli razem w błogosławieństwie i radości. Dzielili się miłością i widać było, że są piękną rodziną. Ich dom też był cudowny. Nie tak bogaty jak ich szlachetne serca, ale również budzący ekstazę. Rutyna szczęścia wypełniała kolejny już wspólny poranek i tak to trwało.

— Wyruszam — powiedział poważnie Jakub połykając kolejny kawałek jajecznicy. Wszystkim uczestnikom biesiady stanęły serca i umysły spoważniały. Anna była dobrze przygotowana na to słowo, lecz Eurydyka wpadła w dziwny stan zdziwienia i niezrozumienia. Matka ją utuliła, a oczy ojca wyjaśniły sprawę:

— Jadę odwiedzić babcię; nie musisz za mną tęsknić — powiedział jasno i klarownie. Promienie słońce i pidżama z delfinami dodawały mu powagi. Scena ta wyglądała pięknie i wzruszająco. Matka i córka w wspólnym uścisku miłości i ojciec z twarzą Apolla, i łzami w oczach. Anna też była na granicy wzruszenia, lecz jej harde serce wypalało nadchodzące potoki łez.

— Nie rozumiem was — powiedziała Eurydyka, uciekając od matki i oddalając się trochę. — Jesteście dziwni — podsumowała. Stała tak trochę z boku i patrzyła na poruszonych dogłębnie rodziców. Oni zaś, jakby tego nie widząc, nie przejęli się losem córki.

— Ależ nie musisz nic rozumieć, skarbie — powiedziała czule Anna i ponownie, niczym drapieżny pyton, owinęła córkę matczynymi ramionami. Mała Eurydyka zrobiła się trochę czerwona i równie czule, jak swoja matka odrzekła:

— Wariaci.

Rodzice zaś oddali się ekstazie, bo słowo to było piękne i wypełnione miłością. Wężowy uścisk zacieśnił się jeszcze bardziej i tak samo obwiązał się wokół szyi Jakuba elegancki krawat w kropki. Mężczyzna wyglądał bardzo biznesowo: czarne spodnie, biała koszula, kropkowany krawat i twarz Apolla. Warto dodać, że cała ta postać to niemalże dwa metry czystej doskonałości; po prostu cud. I tak już ubrany pokazał palcem na żonę i z szarmanckim uśmiechem powiedział:

— Oczekuj mnie następnego poranka — a zabrzmiało to jak obietnica człowieka prawego, więc Anna mu uwierzyła i odrzekła:

— Niech Nike ma cię w opiece, o mój Apollo — słowa te były wypełnione namiętnością i obietnicą dobrych chwil. Mąż już nic nie powiedział, machnął jeno ręką na pożegnanie, i wyszedł. Drzwi się delikatnie zamknęły i dom stracił swego gospodarza. Anna wypuściła wnet Eurydykę i w przypływie miłości spojrzała przez okno. Jakub przemierzył już ogród, otworzył zdradziecką furtkę i był już w środku swego kochanego auta. Był to boski produkt - arcypiękny, czerwony Fiat Multipla. Przekręcił kluczyki, maszyna się rozbudziła i ruszył. Wprawdzie Sosnowiec Górny daleko, ale nic nie powstrzyma stęsknionej duszy. Wiedział, że musi pędzić, że musi biec, bowiem to boskie spotkanie jest mu przeznaczone i tego przeznaczenia dopełni. Jego serce wypełniała niewyobrażalna miłość i wypalająca tęsknota. Musiał dać ujście tym uczuciom, a jedynym miejscem, gdzie mogło do tego dojść był ten jeden dom, do którego teraz zmierzał. Zaczęła się podróż święta i szlachetna, i zaprawdę jej cel był piękny.

— Już za nim tęsknię... — wyjęczała Anna spływając po parapecie. Córka patrzyła na nią tak samo, jak przedtem i myślała to samo, co w tamtej chwili: wariatka.

 

***

— Szefie, potwierdzam. Jakub wyruszył z domu. Powtarzam. Jakub wyruszył z domu.

— Przyjąłem. Rozpoczynamy drugą część akcji. Zostań na pozycji i obserwuj. Zrozumiałeś?

— Tak jest, szefie. Przyjąłem — Zakończyła się rozmowa telefoniczna i Daniel schował już telefon w jedną z obmierzłych kieszeni swych spodni. Siedział tak w pobliskich krzakach i obserwował przegniłymi złem oczami. Zło zawsze się czai pod nosem herosów i było tak samo tym razem. Szlachetność kontra bluźnierstwo. Obmierzłość kontra piękno. Dobroć kontra zepsucie. Szykował się pojedynek i tylko jedna ze stron czuła jego nadchodzący smak. To właśnie było ich przewagą i tę przewagę chcieli nikczemnie wykorzystać.

 

***

8:48, Sosnowiec Górny

— Nasz cel będzie tutaj za około pół godziny. Wkraczamy, przejmujemy i wyczekujemy — powiedział to, będąc w słowiańskim przykucu, Romahara do swych towarzyszy, a było ich czterech. Siedzieli tak razem, każdy przykucnięty, w kółeczku, jak gwiazda na sowieckiej fladze. A siedzieli tak, bo się ukrywali. Już całkiem niedaleko nich był dom Oli - Pana Tadeusza osiemnaście. A cel mieli jasny i klarowny. Szantaż i zabójstwo, bo tak podyktowało przeznaczenie. Żaden członek Zorka-Stars nie miał nic przeciwko; ba, już gorszych zadań się podejmowali. Siedzieli więc tak, z poważnym wzrokiem i nie myśleli zbyt dużo. Roman chce Olę - my pomożemy mu ją zdobyć. Każdy z nich tak myślał i każdy z tego powodu działał. Tę dziwaczną, zachodnią gwiazdę łączyły zaprawdę skomplikowane więzy. Relacja Romana i jego towarzyszy była pomieszana i pogmatwana, ale każdy wiedział, o co chodzi i każdy działał tak, jak zagrał czarodziejski flet.

— Jesteś listonoszem, prawda Klemens? — upewniał się Roman.

— Tak, w tej chwili i w każdej chwili — odrzekł podwładny. Dzisiaj, zamiast swojego normalnego stroju, miał listonoszki mundur - niebieski z trąbką. Wyglądał dość dziwnie i pewnie zbyt wiele osób by nie uwierzyło w jego pocztową prawdziwość. Mimo to kucał pewny siebie i gotowy walczyć o szczęście Romana.

— Ruszaj — wydał rozkaz Romahara. Klemens wstał szybko, zrobił przewrót i był już na chodniku przed domem Oli. Jego towarzysze siedzieli zaś w krzakach i trzymali kciuki za powodzenie akcji ich wąsatego przyjaciela. Otrzepał się trochę z liści i trawy, i rześkim krokiem ruszył w stronę domu. Ola mieszkała w stylu amerykańskim, to jest trawnik przed domem nieogrodzony, garażu brak i całkiem dużo miejsca jak na dwie samotnie duszyczki. Klemens pokonał dziurawy chodnik i wcisnął srebrny dzwonek z inicjałami właścicielki domostwa. Lekka ekstrawagancja uderzyła w podświadomość zamachowca, ale ten w moment oprzytomniał, bowiem drzwi już były otwarte i czekała w nich zdrowo wyglądająca pani Pociągała. Mimo wczesnej, niedzielnej pory ubrana już przyzwoicie i gotowa na niespodziewane wypadki, właśnie takie jak ten.

— Znowu poczta? — powiedziała jakby sennie. — Już wczoraj dostałam listy, coś jeszcze doszło?

— Tak, tak — odpowiedział w lekkim stresie Klemens. — To dla pani — dokończył wyciągając kopertę z zawieszonej na ramieniu torby. Wystawił ją przed siebie i z demonami w oczach patrzył jak niewinne palce Oli dosięgają papierowej pułapki. Kobieta złapała list swoją gładką, acz starczą dłonią i wydarzyło się coś, czego się nie spodziewała. W kopercie ukryty był specjalnej klasy paralizator i zaraz po dotknięciu papieru jej ciało przeszedł elektryczny dreszcz. Padła jak długa, rażona nieszczęsnym promieniem i w drgawkach wyjęczała:

— Julia! — Lecz jej głos zaraz ucichł, bowiem Klemens dopadł do niej natychmiastowo i przyłożył do twarzy chustę namoczoną silnym środkiem nasennym. Ta, wdychając i przyjmując skórnie niebezpieczną substancję, odpłynęła głęboko i zasnęła snem mocnym. Napastnik odstąpił od niej i machnął ręką sygnalizując towarzyszom, by przybyli na miejsce. Ci wyskoczyli chórem z krzaków i pobiegli prędko w stronę domu Oli. Weszli do środka, zatrzasnęli drzwi i rozejrzeli się nerwowo.

— Znajdźcie jej córkę — powiedział stanowczo Roman. Jego towarzysze, to jest Amadeusz, Klemens, Sergiusz i Aleksy, rozbiegli się po domostwie Pociągałów, niczym myśliwy poszukujący pięknej łani. Romahara zaś został przy śpiącej głęboko Oli i złożył na jej ustach namiętny pocałunek. Jej śpiące wargi nie stawiały oporu i białoruski tancerz mógł się do woli rozkoszować smakiem wybranki swego serca. Według braci Grimm książę zgwałcił królewnę, ale Roman nie chciał się posuwać do tak haniebnych czynów. Wystarczył mu jej słodki, truskawkowy smak i świadomość, że jedyny jego przeciwnik, Jakub, niedługo wyzionie ducha. Był jak rycerz, co zdobył wrogi zamek, uratował damę, a teraz czekał na przybycie okrutnego smoka, aby ostatecznie go zgładzić i zapewnić spokój swej ukochanej. Tak, czuł się dumny, choć jego czyn był piekielny. Całej tej sytuacji przyglądał się milczący portret świętej pamięci ojca Oli. Roman patrzył na niego z uśmiechem, bowiem obraz świadomie nawiązujący do baroku symbolizował jedyną nadzieję nieszczęsnej kobiety. W domu Pociągałów rozległ się huk, jakby strzał z armaty i przywódca Zorka-Stars trochę się zląkł. "Co oni tam wyprawiają!?" - pomyślał, stojąc z zaciśniętymi zębami. Po chwili ujrzał olbrzymiego Amadeusza i kruchą postać w jego ramionach; za nim zaś szli pozostali. Zeszli po schodach i byli już przed obliczem Romana. Olbrzym trzymał nieprzytomną Julię, niczym Maryja swego martwego syna. Pieta współczesna nie zachwyciła Białorusina, więc rozkazał położyć córkę obok swej matki, tak jak winno być.

— Co to był za hałas? — zapytał swoich towarzyszy Romahara. Ci zaś machali głowami, przewracali oczami, aż jeden z nich, to jest Klemens, powiedział:

— Nic nie słyszeliśmy. Musiało ci się wydawać, szefie — odpowiedział szczerze i ta szczerość wylatywała z wyszytej na jego mundurze trąbki. Roman wiedział, że jego towarzysz nie kłamie, ale on słyszał. Słyszał wyraźnie i wiedział, że ten dźwięk pochodzi z tego domu. Zastanowił się nad tym chwilę, ale powrócił zaraz do teraźniejszości. Ważne jest to, co teraz, a tajemnicze dźwięki zostawia się na później.

— Zwiążcie je — rozkazał i wskazał na dwie nieprzytomne niewiasty. Aleksy, najmniejszy z nich, wyciągnął ze swojego dziecięcego plecaczka lnianą linę i podał Sergiuszowi. Ten ubezwłasnowolnił je i obwiązał starannie. Siedziały teraz nieprzytomnie, stykając się plecami i wędrując po krainach marzeń, podświadomie wyczekiwały wybawienia, a ono już powoli nadchodziło.

— Szefie, dziewiąta siedem — rzekł Amadeusz patrząc na tarczę zegarka. Romahara uśmiechnął się złowieszczo i powiedział głosem demona:

— Postawcie je na wprost drzwi, trochę bardziej w głębi — Jak powiedział tak uczynili. Po chwili kobiety czekały cierpliwie w wskazanym przez niego miejscu. Uśmiech Romana stawał się coraz bardziej niepokojący i złowieszczy. Rozszerzał swą twarz w diabelskim grymasie, bowiem wiedział, że jego marzenie jest już bliskie realizacji. Jego białoruskie oczy zdawały się błyskać niegodziwością i krzyczały dumnie "victoria!". Zacierał ręce i patrzył niecierpliwie na Olę. Kiedy przyjdzie? Kiedy przyjdzie? Ciągle o tym myślał. Nie było już nic innego, oprócz niej. Pielesze zbrukane krwią świętego syna. Taka była jego wizja i była ona piękna. Nic już go nie zatrzyma i wiedzieli to jego towarzysze, patrząc na niego z narastającym niepokojem.

— Weźcie karabiny i ustawcie się naokoło zakładniczek. Gdy tylko tu wejdzie otoczymy go. Zrozumiano, towarzysze? — powiedział żywo Roman.

— Tak! — odrzekli chórem gotowi wykonać każdy rozkaz swojego przywódcy. I teraz Zorka-Stars byli naprawdę gwiazdą. Koroną cierniową, która się zaciska, by zabić i udusić. Byli jak dziki wąż wyczekujący ofiary. Siedzieli niecierpliwie, naelektryzowani. Byli tak różni i tak dziwaczni, ale w tej chwili myśleli o tym samym i w ten sam sposób. Romahara zdobędzie swoje szczęście, Jakub zginie w ogniach piekielnych, a Zorka-Stars ponownie wykona swoją misję i będzie mogła dumnie się ogłosić Brygadą Szczęścia. Czekali na ten moment, cali w pocie, wypełnieni ekscytacją i ekscytacja w końcu znalazła ujście.

DRYYYŃ! Jeszcze raz. DRYYYŃ! Znowuż. DRYYYŃ! Dźwięk dzwonka był niczym najpiękniejszy hymn; oda do radości. DRYYYŃ! Ostatni raz. Zaraz otworzy drzwi. Zobaczy związane kobiety. Wejdzie tu, umrze, sczeźnie, spłonie, wyda ostatnie tchnienie i będzie to tchnienie melodyjne, piękne. Stop. Klamka powoli się rusza, drzwi uchylają się skrzypiąc. Światło dnia wchodzi do królestwa zawiści. I stało się. Drzwi całkowicie otwarte, a w nich Jakub. Widzą jego piękną, prawie dwumetrową sylwetkę i widzą jego dziwny wyraz twarzy. On zaś widzi dwie związane kobiety, jedna z nich to jego matka i nie wie, co się dzieje. Stawia pierwszy krok; niepewność dalej go nie opuszcza. Drugi; wkracza do krainy mordu. Trzeci; wie, że musi je ratować. Czwarty, piąty, szósty... - już biegnie. Podbiega do kobiet, próbuje coś zrobić, ale nie wie, co tu się wydarzyło. Nagle dotyka go chłód metalu i już wie, że to nie jest normalna sytuacja. Staje powoli, niczym budujący się z wolna wieżowiec. Lufa karabinu nadal towarzyszy tyłowi jego głowy. Stoi tyłem do swego oprawcy i ten mógłby już strzelić, ale nie strzela. Chce zobaczyć jego twarz, chce poczuć ostatnie tchnienie jego serca.

— Odwróć się — mówi niczym wąż. Głos Romana przeszywa rześkie powietrze poranka. Te słowa brzmią okropnie, jakby sam diabeł przemawiał do świadomości Jakuba. Mężczyzna odwraca się powoli, jakby nie chciał zobaczyć twarzy, do której należy tak podły głos. Stoi już przed obliczem Romana i widzi go w całej okazałości. Mężczyzna w średnim wieku, średniej długości włosy, lekko podkrążone oczy i diabelski wyraz twarzy. Pełen pewności siebie i pogardy. Trzyma karabin i celuje prosto w serce. Nie strzela, straszy. Chce wypełnić Jakuba strachem. Chce zobaczyć jak ta majestatyczna postać upada i umiera. Płonie, niczym wioska najechana przez wikingów i krzyczy tak samo jak palone żywcem dzieci.

— Nie wiesz kim jestem, prawda? — zadaje pytanie Roman. Patrzy na Jakuba szalonym wzrokiem i poszukuje w jego oczach odpowiedzi. Odpowiedz. Odpowiedz. Jakub zaś stoi i milczy pokazując pogardę, ale ukrywając strach. Wewnątrz siebie się boi, ale jego mocarna skorupa nie może okazywać skruchy. Patrzy tak na niego i czeka. Celuje, drżą mu lekko ręce. Po chwili powtarza:

— Nie wiesz kim jestem? — i znowu odpowiada mu cisza. Jakub zdaje się niepokonany i nie ma zamiaru okazywać skruchy. Rozgląda się lekko, prawie niezauważalnie i widzi jak otacza go zabójcza gwiazda. Kiepska sytuacja, a wyjścia nie widać. Roman zaś czeka, drepcze trochę w miejscu, nieznacznie macha nogą i nagle HUK! Oddał strzał. Kula przebiła kolano Jakuba, a on upadł rycząc niczym lew. Jego doskonałe ciało wypełnił nieznany dotąd ból i poczuł swój upadek. Klęczał teraz nadal rycząc i trzymając dłoń na krwawiącym kolanie. Był teraz upadłym kolosem, który w swojej bezradności tylko krzyczy, jakby chciał przyzwać bogów, ale oni nigdy nie przyjdą, bo dawno go zostawili.

— Teraz już nie wydajesz się taki duży — powiedział z pogardą Romahara. Napawał się bólem swojej ofiary i był to dla niego widok piękny. Wielki kolos zwijał się z bólu i podświadomie błagał o skrócenie męczarni. Zdawało się, że Roman zaraz wybuchnie śmiechem, ale się powstrzymał.

— Nazywam się Roman Harabec, ale możesz mi mówić Romahara — powiedział. Podniósł lufą karabinu głowę Jakuba, aby ten dokładnie widział swego rozmówcę. Jego twarz wypełniał grymas niewyobrażalnego bólu i zwątpienia. Kto może przyjść na ratunek Herkulesowi?

— Moim marzeniem jest posiąść Olę na własność. Chcę, żeby była tylko moja. Chcę, by zaspokoiła pustkę mego serca i nic mi w tym nie przeszkodzi. Ona jest mi przeznaczona i tego przeznaczenia dopełnia, a ty mnie nie powstrzymasz, bo twoje serce jest zbyt słabe — powiedział zbliżając twarz do twarzy Jakuba. Oprócz grymasu bólu na jego twarzy pojawił się gniew. Ucieszyło to Romana. Napawał się jego gniewem i radował nieszczęściem. Jego twarz wykrzywiona była w diabelskim uśmiechu, a uśmiech ten ciągle się powiększał.

— Amadeuszu, daj mi tu tą dziewczynkę — wydał rozkaz Romahara. Jakuba uderzyło zdziwienie. O co mu chodzi? Co ten bluźnierca chce zrobić? I te myśli przebiegły tak szybko przez świadomość radomskiego Apolla, że nawet nie dostrzegł momentu, w którym drobne dziewczę znalazło się w obmierzłych dłoniach Romana. Klęczał teraz, mniej więcej na wysokości Jakuba, a na kolanach trzymał nieprzytomną niewiastę.

— Wiesz kto to jest? — zapytał przeraźliwie Romahara łapiąc swoją ofiarę za niewykształcone jeszcze w pełni piersi. Ten akt wandalizmu poruszył dogłębnie Jakuba i gdyby nie dziurawe kolano, rzuciłby się na niego, niczym wściekły lew.

— Już wyjaśniam. Ta dziewczyna ma na imię Julia. Jest przybraną córką Oli, więc technicznie rzecz biorąc twoją przyszywaną siostrą. Słodko, czyż nie? — powiedział obrzydliwie, a jego ręce wędrowały coraz to dalej w swoich plugawych czynach, bezczeszcząc młodociane piersi. Macał je obrzydliwie, ściskał i wyciskał. Jakub się już gotował i przerwał stanowczo ten plugawy proceder swoim donośnym krzykiem:

— Zostaw ją, plugawcze!

— O, nasz lewek w końcu zaryczał! — powiedział z udawanym entuzjazmem Roman i odskoczył od Jakuba zostawiając nieopodal niego nieprzytomną dziewczynę. — Panowie, należą mu się oklaski! — i zaczął klaskać podle i jego towarzysze zaczęli, choć bez większego entuzjazmu. A Jakub palił się gniewem i myślał, że zaraz, pomimo ogromnego bólu, powstanie i udusi tego szatańskiego pomiota.

— A wiesz co jeszcze wynika z tego, że jest twoją siostrą? — odpowiedziało mu tylko groźne sapanie Jakuba. — Ona też musi zginąć! — i w tym momencie gniew herosa osiągnął apogeum. Był jak gorejący wulkan, który swoją magmą wypali wszystko w zasięgu wzroku. Postanowił, że spróbuje wstać. Jego czoło ociekało potem. Próbował powoli wyprostować zranioną nogę, wstać i wykonać choćby jeden krok, ale mu się nie udało. Upadł po chwili i znów był bezsilny.

— Bardzo mi przykro, że ci się nie udało, ale musimy już pomału kończyć imprezę — powiedział swoim plugawym głosem Romahara i wycelował karabinem w stronę Jakuba. Radomski Apollo wiedział, że zbliża się nieubłagany koniec. Nie mógł już nic zrobić, nie mógł już nikogo uratować. Nike go zawiodła, a Loki zrobił psikusa. Spotkanie z matką okazało się bramą do piekła i nie mógł tego znieść. Kiedy chciał odkupić swoje winy los się od niego odwrócił i zesłał kolejne nieszczęścia. Anna, Eurydyka, one zostaną bez niego i bez niego będą żyć. Tak samo on żył bez swojego ojca, Endymiona. Los wydał mu się okrutny i niepowstrzymany. Czekał już na swój wyrok, a w myślach odmawiał ostatnią modlitwę do Zeusa. Palec Romana skierował się w stronę spustu i już miał nastąpić ostateczny strzał, ostateczny grom nienawiści, ale...! Niesamowicie mocny cios powalił Goliata, a ten upadł w bólach. Julia, leżąca nieopodal, odzyskała świadomość ledwie kilka chwil temu i niesamowicie prędko zorientowała się w sytuacji i wymyśliła plan działania. Zbliżywszy się nieco wyczekiwała odpowiedniego momentu i uderzyła z całą swoją młodzieńczą siłą. Dobrze, że nie miała świadomości podczas plugawych czynów Romana, bo jej kop w klejnoty na pewno byłby mocniejszy.

Tymczasem Romahara zwijał się w bólu i patrzył z gniewem na towarzyszy.

— Zróbcie coś! Zastrzelcie ich! Dawać! — krzyczał potwornie, niemalże jak człowiek spalony. Oni zaś stali prosto, a ich bronie były u dołu. Patrzyli smętnie na to, w co obrócił się ich przywódca i zgodnie wiedzieli, że trzeba to zakończyć.

— Brygada Szczęścia nie może egzystować w taki sposób — zaczął swoją wypowiedź Sergiusz. — Nie to chcieliśmy osiągnąć, nie do tego dążyłeś. To nie jest szczęście, na które zasługujesz — zakończył i skierował broń w stronę swojego szefa. On zaś zrobił "wielkie oczy", a jego twarz emanowała gniewem. Już miał pociągnąć za spust, tak samo jak przed chwilą Roman, ale znowuż coś przerwało akt zabójstwa.

— Stój! — zakrzyknął Jakub, opierając się o Julię. — Nie chcę rozlewu krwi w tym domu — dokończył spokojniej. Sergiusz spojrzał na niego i spuścił z oczu Romaharę. Ten zaś, leżąc na ziemi, wyrwał Sergiuszowi broń z ręki i strzelił natychmiastowo w drzwi. Te się roztrzaskały i wstał prędko z ziemi, i wybiegł z domostwa Pociągałów. Zanim ruszyli jego towarzysze, ale nie mogli go już dosięgnąć. Biegł szybko niczym gepard, przebiegł już cały trawnik przed domem, ale w swoim pędzie zagalopował się za daleko. Jego żądne ucieczki nogi zawiodły go na środek ulicy i tam dokonał swego żywota. Samochód ciężarowy przejechał po nim i nie było już co zbierać. A ostatni dźwięk jaki słyszał to huk, taki sam jak w domu Oli. I odchodząc już do góry, Romahara zdał sobie sprawę, że tak chciało przeznaczenie. Usłyszał je, ale nie wsłuchał się w jego głos i poniósł karę. Czerwona plama flaków, kości i ubrań rozlała się po asfalcie i tyle zostało z jego szczęścia.

— Dobrze, że tak skończył — powiedział z lekkim uśmiechem Amadeusz.

— Tak, masz rację — potwierdził Klemens.

I cała Zorka-Stars stało przed domem Pociągałów, domem mordu i patrzyło w niebo. Po chwili się rozbiegli, zniknęli jak mgła i tyle po nich zostało.

Pociągałowie zaś wstrząśnięci dziwacznymi wydarzeniami dochodzili do siebie.

— Co się stało? — zapytała Ola wybudzając się z wymuszonego snu. Pierwsze, co ujrzała to zapłakana twarz swego syna i znała już odpowiedź. Wtuliła się w jego greckie mięśnie i tak samo jak on płakała. Julia stała zaś z boku i wiedziała, że nie potrzeba tutaj słów, bowiem miłość mówi więcej niż ludzka mowa. Już nawet krwawiące kolano nie przeszkadzało Jakubowi w odczuwaniu szczęścia. Czuł ból, ale w tamtej chwili poznał jego wartość. Znalazł się ponownie w matczynych ramionach i czuł ich bijące ciepło. Znalazł wreszcie swą zagubioną miłość, zatraconą część siebie. Julia, jako osoba emocjonalna, stała nadal z boku i cicho płakała, dzieląc radość tej zatraconej w sobie dwójki. Był to dziwny poranek, pełen bólu, ale też dający wytchnienie w pragnieniach. Każdy odnalazł to, czego szukał, nawet Romahara, który zakończył przedwcześnie życie. I to było piękne. Piękny poranek, piękna miłość i piękne rzeczy.

 

KONIEC

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania