Pijany felieton – alegoria procesu twórczego.
Niniejszy tekst jest eksperymentem. Nie powstał on pod wpływem kompletnego pijaństwa, jednak zdecydowanie odurzenia alkoholowego. Jeśli spotka się on z pozytywnym odzewem autor pomyśli o pisaniu kolejnych, jeśli z negatywnym, napisze ich on na pewno więcej.
Trucizna: Czerwone wino, jedna butelka.
Miłego czytania.
Mając w swoim bliskim otoczeniu artystów, myślicieli, ludzi sztuki – teoretyków i praktyków, nie można uciec od rozmów o tworzeniu. Nie kończących się dywagacji na temat procesu, warsztatu, talentu. Przysłuchuje im się z niezmiennym zainteresowaniem, tym nie raz, nawet burzliwym dialogom i monologom. Niektórzy ryczą o talencie, darze od bogów, kosmosu, genetycznym uwarunkowaniu. Trochę się z nimi zgadzam, a trochę nie. Inni z kolei głoszą peany na cześć warsztatu i ciężkiej pracy w dziedzinie samodoskonalenia. Moja osobista żona, gdy ktoś pochwali jej talent lub „dobre oko”, w kontekście jej zdjęć jest gotowa odgryźć głowę przy samych kolanach. „Piętnaście lat ciężkiej pracy! Piętnaście lat! Dyplom z akademii sztuk pięknych, a ten jełop, ten cymbał, myśli, że ja się taka już urodziłam i jadę całe życie na talencie” – sarka. Trochę się z nią zgadzam, a trochę nie. Jest to moje standardowe stanowisko, kartezjańskiego sceptycyzmu metodologicznego. Obserwuję, analizuję, myślę – odzywam się dopiero gdy mam coś do powiedzenia. Często jednak milczę nawet mając jasno skrystalizowane poglądy, bo wiem, że nikomu nie spodoba się to co mam do powiedzenia, jest to moją paskudną manierą, że w sporach nie opowiadam się po stronie za lub przeciw (które uznawane są za jedyne możliwości). Od lat niezmiennie stojąc jedynie po stronie gnoseologii. Jednak często ludzie widząc, że ich nie popieram w stu procentach od razu dochodzą do wniosku, że pewnie jestem jestem im przeciwny. Nie winię ich, jest jak najbardziej logiczna konkluzja jeśli postrzegamy świat jedynie w barwach czerni i bieli, a nie każdy ma mentalną kompetencję, potrzebną, by pojęć abstrakcyjny koncept dyskursu jako narzędzia używanego do odkrycia prawdy, zamiast możliwości przeforsowania swojego zdania – odniesienia zwycięstwa nad oponentem.
Odchodzę jednak zbytnio od tematu. Jak to jest z tym procesem twórczym? Tym nieszczęsnym artystą? Sam nie uważam siebie za jednego z nich, nawet nie za pisarza. Mówiąc pisarz myślę o Voltairze, Szekspirze, Wańkowiczu. Nie używam więc tego określenia w odniesieniu do własnej osoby i jest mi nieswojo gdy robi to ktoś inny. Lubię słowo gawędziarz – kojarzy się z prostotą i przaśnością moich tekstów, więc je akceptuję, skoro już muszę mieć jakąś „łatkę”. Jestem jednak w jakimś sensie twórcą, bo coś tworzę. Jestem domorosłym filozofem-amatorem. Byłem drwalem. Suma tych wszystkich bytów ontologicznych, będących częścią składową mnie, pozwoliła mi przeprowadzić redukcję fenomenologiczną, i dzięki niej spojrzałem na proces tworzenia, z innej perspektywy i na potrzeby rozmów w tym temacie, od których zwykle staram się wykręcić, ukułem epistemologiczną alegorię, pozwalającą mi wypowiedzieć swoje zdanie, nie wdając się w długie bezowocne dyskusję.
Otóż według mnie proces twórczy jest jak budowanie ogniska. Podpałka symbolizuje zapał do pracy artysty, motywację. Małe gałązki i patyczki, które pierwsze łapią płomień to „umiejętności miękkie” – zdolność zdobywania informacji, organizacja, planowanie, dbałość o szczegóły. Duże kawałki drewna to pomysły i zgromadzona wiedza, ociosana i przygotowana piłami i siekierami warsztatu artysty. Ogień zaś to efekt finalny – sztuka. A gdzie talent? Talentem jest iskra, która spada pod przygotowany stos, jest tym co rozpoczyna proces, punktem wyjścia. U jednych to mała iskierka, ledwo żarzący się pyłek, u innych czerwony kawał węgla, lub pochodnia, jednak nie zależnie od rozmiaru tego talentu jeśli w porę nie podłożymy go pod dobrze przygotowany stos ogniska zgaśnie bez śladu. Bez niego natomiast, ogień nie ma szansy na to, by w ogóle się pojawić. Jeśli rozpałki będzie zbyt mało lub będzie mokra, nie zajmą się od niej małe patyczki naszych predyspozycji. Analogicznie jeśli ich zabraknie, jeśli nasze ognisko będziemy budować jedynie z rozpałki zapału, zabłyśnie ono jasno ale krótko, nie dając żadnego ciepła. Gorące płomienie bowiem pojawią się dopiero gdy ogień zacznie trawić, bele naszych pomysłów, ale tu znowu łatwo o pomyłkę. Jeżeli nie są one właściwie pocięte i ustawione (obrobione za pomocą narzędzi znajdujących się w warsztacie), ogniste jęzory jedynie obliżą je i osmolą, ale nie dadzą rady ich strawić. Jak widać łatwo jest o to, by nasze ognisko nigdy się nie zapaliło, by zgasło we wczesnej fazie, by zmarnować jego potencjał – wystarczy jeden fałszywy ruch, jeden błąd, na którymkolwiek etapie.
Lubię tę alegorię. Jest obrazowa i jak pisałem niezwykle pomocna. Szkoda tylko, że tak skrótowa i niekompletna. Najbardziej jednak żal mi, że nikt z dziesiątek ludzi, którym ją opowiedziałem, nigdy nie dopytał o szczegóły, nie zainteresował się na przykład dlaczego, w ogóle rozpalam ogień. Bo przecież cel, jest tu nie bez znaczenia! Inaczej będę się zabierał za rozpalenie ogniska na biwaku, inaczej by odpalić piec, inaczej by wypalać ceramikę i inaczej by kuć stal. W domowym kominku używanym do zbudowania nastroju buzują inne płomienie niż te, w których topi się żelazo. Tak jak ludzie obdarzeni iskrą talentu wykorzystują swoje ogniska w konkretnych celach. Malują, by ilustrować książki innych ludzi, lub projektować ubrania. Piszą reklamy, artykuły mające informować, a nie zachwycać. Nie każdy rozpala ogień, by ogrzać swe ciało, tak jak nie każdy tworzy, by ogrzać swą duszę – jak czynią to artyści.
Człowiek, który już jasno określił cel w jakim krzesa ogień – decyduje się ogrzać sam siebie, zamiast robić to przy cudzym ognisku. Musi on stać się samodzielny, zbudować wszystko od podstaw. Musi zostać drwalem. Jest zmęczony kupowaniem drewna od innych, wykorzystywaniem ich pomysłów, liczeniem na to, że uda mu się odnaleźć to czego potrzebuje, czym chciałby palić w swoim domu. Kupuje więc piłę i idzie do lasu. To dla niego nowe środowisko, nowe narzędzie, jest bardzo ostrożny. Wyszukuje drzewa, które już leżą na ziemi, złamane gałęzie, tnie je powoli i przywozi do domu. Tam rąbie je nową siekierą, na mniejsze szczapki i zrzuca na hałdę, po czym oczekuje zimy – sprawdzianu swoich umiejętności, testu pracy, którą wykonał. Wraz z pierwszym mrozem okazuje się, że połowa jego drewna jest mokra i nie chce się palić, druga połowa to próchno, które płomienie spopielają szybciej niż gazety, używane jako podpałki, których ciągle brakuje bo wiecznie trzeba rozpalać ognisko od nowa. Młody drwal jest załamany, jeszcze przed nowym rokiem musi przełknąć dumę i znów kupić drewno, lub brykiet od kogoś innego i kartonową rozpałkę nasączoną chemikaliami. Jest mu ciepło, to prawda, ale nie o to przecież chodziło. Już nie.
Drwal nie marnuje zimy na jątrzenie ran, po porażce. Siada do komputera, czyta artykuły, fora, ogląda amatorskie filmiki instruktażowe. W następnym sezonie będzie gotów. Do lasu wyrusza wcześnie, jeszcze z końcem zimy, zanim rośliny zaczną ciągnąć wodę z ziemi. Z sercem w przełyku ścina swoje pierwsze drzewo, i jest z siebie dumny, wyszedł ze strefy komfortu i sprostał wyzwaniu. Wreszcie zaczął coś wielkiego sam. Dopiero lata później, zadrży na wspomnienie wszystkich pomyłek jakie popełnił tamtego dnia i będzie dziękował Bogu, że uszedł z życiem. Idzie za ciosem i zwala kolejne drzewo a potem następne, ale daje się ponieść, jego piła grzęźnie w pniu ostatniego i ulega zniszczeniu. Będzie musiał kupić nową, ale to nie szkodzi, i tak była za mała i zbyt słaba na to czego będzie potrzebował w przyszłości.
Drwal czeka cierpliwie do wiosny, by wrócić do swoich drzew przy lepszej pogodzie. Okrzesa je wtedy z gałęzi i po porcjuje. W środku roboty tnie mu się coraz trudniej, uzmysławia sobie, że łańcuch piły trzeba ostrzyć. Jedzie do sklepu gdzie kupił narzędzie, nabywa pilniki, ostrzałki. Rozmawia ze sprzedawcą, który instruuje go jak ma się zabrać za tą robotę. Zniszczy kilka łańcuchów nim opanuje technikę, ale w końcu się nauczy. Przychodzi mu do głowy, że siekierę też trzeba naostrzyć, poza tym przydała, by mu się druga, cięższa. Kupuje więc ją i zestaw innych pilników, poza nimi kamienie szlifierskie, olej, zapasowe stylisko. Na koniec jeszcze skrzynkę, by pomieścić w niej wszystkie nowe narzędzia – jego warsztat się rozrasta.
Na wiosnę wraca do rąbania. Wie, że to za późno ale pochłonął go wir obowiązków. Drewno za bardzo wyschło przez ten czas, jest twarde i nie chce pękać – tak jak pomysły, którym pozwolisz leżeć za długo. Drwal obiecuje sobie nie popełnić więcej tego błędu, popełni go jednak nie raz. W ostatnie dni pracy ściga się z zimą. Nie rozumie jak to możliwe, że zaczął tak wcześnie a nie może zdążyć na czas. Zwala drewno pod daszkiem szopy i jest gotowy, ale tym razem nie czeka na zimę. Wie ile rzeczy zaniedbał, jak wiele więcej mógł jeszcze zrobić, jest świadomy swoich błędów, chociaż nie wszystkich. Jest to jednak kolejny krok do doskonałości.
Drwal nie poddaje się, przez lata nabiera wiedzy, doświadczenia. Kupuje książki, znajduje wiarygodne strony internetowe, rozmawia z innymi drwalami. Nauczył się prosić ich o rady, zadawać pytania. Wie już, że nie będą się z niego naśmiewać, jak bał się z początku, przynajmniej nie ci, których warto słuchać. Wie, że jest czas, by ścinać, czas by ciąć i czas by rąbać. Nauczył się, które drzewa dają więcej ciepła, a które mniej. Przekonał się, że kloce muszą być pocięte równo, gdy jednej zimy nie mógł zmieścić połowy z nich do pieca, i ciął je wszystkie jeszcze raz na pół, stojąc po kolana w śniegu. Nauczył się składować drewno w stosach, zorientowanych ze wschodu na zachód, w miejscu gdzie wiatr ma do niego łatwy dostęp, po tym jak grzyb opanował kiedyś wszystkie jego zapasy i dom całą zimę śmierdział pleśnią. Jego warsztat jest pełen narzędzi pił, toporów, siekier, dłut, pilników, klinów, olei, ostrzałek i innych rzeczy, o których istnieniu i zastosowaniu zwykli ludzie nie mają pojęcia. Są też narzędzia antyki, wypolerowane i wiszące w domu jako ozdoby. Drwal nie wie czy kiedyś zdecyduje się ich użyć, ale wie, że potrafi się nimi posługiwać gdyby zaszła taka potrzeba. Nauczył się grabić sosnowe igły i trzymać w wielkiej beczce, by używać ich zamiast gazet jako podpałki, wie ile ich będzie potrzebował, ile musi ich zebrać. Tak jak pojął, że nie może polegać na małych gałązkach, które próchnieją i znikają zostawiając po sobie jedynie zwitki kory. Wykorzystał posiadane narzędzia i porąbał miękkie, suche kawałki drewna (nie dające wiele ciepła) na malutkie szczapki, które można zgrabniej poskładać i które łatwiej chwytają ogień. Nauczył się wykorzystywać węgiel z poprzednich ognisk do rozpalania nowych. Został mistrzem w swoim fachu, dalej jednak jet głodny wiedzy, nowych informacji i rozwiązań, które pozwoliłyby mu robić lepiej to co kocha.
Drwal czuje dumę gdy znajomi odwiedzają go w zimie i od wejścia do jego domu mówią „ ależ tu ciepło”. Opowiada im wtedy o drewnie, o swojej pracy. Podnosi kawałek drewna leżący koło kominka i pokazuje go im. „Ściąłem ten wiąz niedaleko strumienia, bardzo kaloryczny. Twardy jak stal, pali się długo i gorąco, ale prawie nie da się go porąbać. Dwa razy musiałem ostrzyć przy nim swój najcięższy topór, nawet gdy wbijałem kliny! Nie wiem czy wart był całego tego zachodu”. W pewnym momencie zauważa jednak znudzoną minę gościa, zaczyna rozumieć że nie interesują go jego historie, tylko efekt końcowy, ciepło które daje jego ogień. Milknie więc. Uśmiecha się półgębkiem gdy gdy gość oznajmia, że też chciałby mieć w domu żywy ogień i zapada się głęboko w siebie, w swoje myśli patrząc na trzaskające płomienie. Nie jest jednak głuchy, słyszy gdy goście i jego rodzina, szepczą za nim „ciekawe o czym myśli gdy tak siedzi patrzy na to ognisko”. Drwal wtedy uśmiecha się ponownie, bo zdążył zapomnieć o cieple, w którym się znajduje. Myślami odpłynął daleko, do swojej piły i siekier, które niedługo naostrzy, mimo że zrobił to nim odłożył je na zimę. Zdążył już zapomnieć o ogniu trzaskającym przed jego nosem i próbował właśnie zdecydować, które drzewo zetnie pierwsze nim nastanie wiosna.
Komentarze (58)
Żeby coś stworzyć, trzeba włożyć w to cześć siebie.
Bez talentu tylko kicz i nic poza tym.
zresztą nie tylko, kogo znam, ten jest depresyjny w tej dziedzinie
raczej mi chodzi o malarzy :)
rzadko czytam Twoje teksty, bo są przeintelektualizowane na mój mały rozumek, ale z tego jestem wielce zadowolona kontenta, i chyba rzucę to wszystko w dupu, bo i tak drwalem nie będę, chlip, chlip.
To fakt, żona musi być wkurzona, że większość twierdzi, że to tylko talent, a ona podpiera się zdobytą wiedzą.
Ja znajduję odniesienia w swoim pisaniu do większości o czym wspomniałeś. Mój mąż podpierał się literaturą (on w przeciwieństwie do mnie czyta). Wspominał ,,Porąb i spal" Larsa Mytlinga. Mowa tu oczywiście o paleniu, a nie pisaniu. Przynosi też często szyszki. Ładnie wyglądają i świetnie się palą. Ja właśnie takich szyszek szukam i nimi staram się podsycać mój ogień :) Pozdrawiam :)
Zrozumiałem jednak, że mówisz tylko o tekstach autointoekstra refleksyjnych.
Naz ja chcąc napisać książkę miałabym niemały problem, a sęk w tym, że moje myśli sprzed kilku miesięcy wydają mi się płytkie w porównaniu z obecnymi. Być może zabrakło by też konsekwencji, ciągle nowe spojrzenia, a kontynuować jeden nurt, jeden pomysł. Do tego trzeba chyba dojrzeć:)
Sorry za mordercę!
Gaimana uwielbiam i nie znałem tego cytatu, ale jest strasznie podobny do czegoś co sam kiedyś napisałem/powiedziałem o początkach mojego pisania. Musiałem to zrobić żeby wyrzucić z głowy historie, które lęgły się tam jak karaluchy.
Masz rację: każdy pisze z innego powodu (czy tworzy generalnie), każdy jest ważny i istotny, ale tylko nieliczni (jak Gaiman) wspinają się na wyżyny.
Piszący obiecuje nadrobić niedobór, przy następnym pijanym felietonie ;)
(wyszło mi trochę niespójnie, przepraszam)
Dzięki za komentarz Nożyczki ;)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania